poniedziałek, 29 października 2012

Oszalałem, albo o tym, że czasem dobrze jest pomyśleć, kogo się bierze na support, czyli jak zabłądziłem (nieprzypadkowo) na koncert Steve’a Vaia i co z tego wynikło…






Palce jeszcze mu widać, czy już tylko mgła?
Paweł Bohuszewicz


Powikłane są ścieżki ludzkiej egzystencji, tak więc sam nie wiedząc do końca, kiedy i jak, trafiłem pewnej październikowej nocy do warszawskiej Stodoły na koncert herosa elektrycznej gitary i tytana rockowego kiczu – Steve’a Vaia. Muszę przyznać, że mój stosunek do Vaia jest ambiwalentny. Jako człowiek autoironiczny i najwyraźniej zdystansowany do tego, co robi na scenie, Vai wzbudza moją szczerą sympatię. Jego muzyka natomiast – prawdę powiedziawszy – niezmiennie wzbudza we mnie bliskie sile tsunami fale torsji. Ponieważ jednak z wiekiem staję się człowiekiem odważniejszym – wkraczam na salę. Na widowni rewelacja: młodociani adepci gitarowego kunsztu posikujący w ekstazie wyczekiwania, shitrockowi weterani z wąsami – skupieni i wymieniający się uwagami czy Steve lepszy niż Satriani czy może nie, rockandrollowcy spod znaku AC piorun DC prężący wytatuowane torsy. A więc – wszystko, co kocham. Mężczyzn jakby więcej niż kobiet, ale to zrozumiałe. W końcu za chwilę rozegra się tu nie psychoanalityczny dramat zazdrości o penisa, lecz czysto męska gra dominacji, czyli porównywanie rozmiarów narządów. Panie zazwyczaj to nudzi. Przysłuchując się dyskusjom, dochodzę do wniosku, że niektórzy miłośnicy Vaiowego talentu, zaczęli słuchać swego Boga zanim jeszcze zdążył chwycić za gitarę. Nie zdziwię się, gdy usłyszę, że Steve (raczej kiepski kompozytor) skomponował nawet niektóre z piosenek Roberta Johnsona. Takie życie Mr. Johnson – przepraszamy.
Potem zaś eksplodowała OKROPNOŚĆ.  Była to jedna z najbardziej przerażających rzeczy, jakich miałem okazję doświadczyć – wliczając w to makabryczny widok rozjechanego kota i spartaczone przez pielęgniarkę pobieranie krwi, które naznaczyło traumą moje dzieciństwo. Podobny koszmar przeżyłem tylko podczas koncertu grupy Mech w toruńskim amfiteatrze muzeum etnograficznego kilka lat temu. Przez cały czas miałem wrażenie, że oglądam nieudany film Johna Watersa z groteskową ścieżką dźwiękową grupy Papa Dance grającej najgorsze numery KISS. Tu jest podobnie. Publiczność jednak miota się w ekstazie. Tuż obok dwaj nastolatkowie z oczami płonącymi gorączką doświadczają właśnie ambiwalencji sacrum pod postacią mysterium tremendum et fascinans. Oto Bóg objawił się im osobiście pod postacią grzmotu – uwiódł i bezpowrotnie odebrał nadzieję na możliwość dołączenia kiedyś do grona gitarowych herosów. Resztę młodości strawią zapewne na próbach powtórzenia wysublimowanej masturbacji Vaia na tańszych podróbkach jego gitar. Pierwsze utwory upewniają mnie, że najbardziej banalne twierdzenia naiwnej psychoanalizy, głoszącej, że gitara jest przedłużeniem męskiego penisa są całkowicie trafione. Na scenie pręży się bowiem samiec alfa z ogromnym penisem, który lśni i świeci w ciemności. Trochę niepokojący jest fakt, że przewodnik stada okazuje się nieskromnym siebielubcą i przez cały koncert zabawia się sam ze sobą. Publiczności jednak to nie przeszkadza. Artysta poraził wszystkich rozmiarem narządu i prawdziwie nieludzkim (demonicznym?) tempem owego aktu quasi-kopulacji. Jest OK! Usiłuję słuchać muzyki, lecz po pierwszych taktach nabieram przekonania, że żadnej muzyki tu nie będzie. W końcu jesteśmy przecież w cyrku – mają być popisy, nie zaś granie. W głowie kołacze mi się fragment tekstu starej piosenki Jacka Kleyffa: „Chodźcie, bo pokaz słonia./Patrzcie – męski duecik./No i kobieta z brodą,/bawmy się jak dzieci”. Tu sprostowanie: kobieta nie była z brodą tylko z harfą. Świecącą w ciemności… Ale i tak liczył się tylko Steve. Nigdy w życiu nie słyszałem na żywo muzyka grającego naraz tyle nut, z których absolutna większość była zupełnie zbędna. Byłem jednak w tej opinii całkowicie odosobniony. Przynajmniej na widowni w Stodole.
W kuluarach podsłuchuję (z pełną premedytacją) tatę-fana pouczającego fachowo fana-syna, że koncert był niezbyt udany, bo brak mu było dramaturgii, a Vai nie wypadł przekonująco. Słodki Jezu – myślę sobie – cóż ten biedak miał jeszcze zrobić? Może połknąć instrument? Steve to ma jednak ciężkie życie! Szczęśliwie – nieźle mu płacą. Oczekiwania były jednak dość rozbudzone, bo słyszałem za plecami powtarzaną w napięciu pogłoskę, że gitarzysta w Hamburgu (czy gdzieś tam, za siedmioma górami…) „podobno grał stopami”! W takim razie jestem mu szczerze wdzięczny, że w Stodole „zawiódł”! Jeśli więc cały wieczór bronił się jakoś w moich uszach, to raczej za sprawą supportu: Beverly McClellan, śpiewającej z gitarą bluesa – trochę wysiłkowo, ale skromnie i prosto. Czyli w kategoriach, za którymi Vai zdaje się nie przepadać. W kontekście wcześniejszego koncertu Fushitsushy występ Vaia był groteskowy, a nawet komiczny. Jak sądzę, ilustruje on jednak doskonale to, czym rock and roll jest, tak jak koncert Haino obrazował świetnie to, czym rock and roll, okazjonalnie, bywa. Być może przyczyna tkwi w tym, że Vai jest znakomitym gitarzystą i bardzo przeciętnym muzykiem, podczas gdy Haino, będąc niezłym gitarzystą, pozostaje przede wszystkim wielkim muzykiem.

P.S.
Poza wszystkim, muszę to odnotować gwoli uczciwości, Vai miał świetny kontakt z publicznością, emanował pozytywną energią i sprawiał sympatyczne wrażenie. Jest to bez wątpienia artysta, który doskonale rozpoznaje potrzeby swoich słuchaczy. Jakie zaś one są – to już inna sprawa…

sobota, 27 października 2012

Dzień na plaży (i noc, i dzień następny)...



Wyznaję w tym miejscu, że lubię plaże. Wprawdzie wolę je puste i porzucone po sezonie, niż tętniące życiem stłoczonych ciał. I wolę chyba przechadzać się po nich, niż na nich leżeć. Plaże wprawiają mnie niezmiennie w dobry nastrój, wystarczy mi spędzić na piasku jeden dzień, by poczuć się komfortowo zrelaksowanym. Upodobanie to ciągnie się za mną od czasów dzieciństwa (szczęśliwie spędzonego na plaży, nie morskiej jednak, lecz słodkowodnej), choć przecież nie mam wspomnień takich, jak te, które spisał po latach w swej autobiografii Nabokov:
„W głębi plaży siedzieli na rozmaitych leżakach i krzesełkach rodzice, a dzieci w słomkowych kapeluszach bawiły się nad brzegiem morza. Ja klęczałem w piasku, usiłując podpalić za pomocą szkła powiększającego znaleziony grzebień. Mężczyźni mieli na sobie białe spodnie, które dzisiaj wyglądałyby, jak gdyby skurczyły się komicznie w praniu; kobiety w owym sezonie nosiły lekkie żakiety z jedwabnymi wyłogami, kapelusze z wysokimi denkami i szerokimi rondami, białe woalki z gęstym haftem, falbany z przodu bluzek, mankiety z falbanami, falbany u parasolek. Bryza powlekała nam usta solą”.
Nie mógłbym nawet powiedzieć za narratorem Sylvii Plath: „Krajobrazem mego dzieciństwa nie był ląd, lecz skraj lądu…”. Lecz przecież ów fantazmat morskiego brzegu nawiedzał mnie niezwykle często, kusząc nade wszystko perspektywą nieuniknionych przypływów i odpływów oraz obrazem nieprzebranych, nagłych i nieoczekiwanych darów morza, beztrosko ciśniętych przemocą fal na brzeg. Odnalazłem go bez trudu we wspomnieniu amerykańskiej poetki: „Moja matka urodziła się i wychowała w tym samym podmytym przez morze domu; pamiętała czasy, gdy rozbijały się tu okręty, a mieszkańcy miasta, jak na targu, wygrzebywali wśród odpadków naniesionych przez fale – sagany, zwoje zmokłych tkanin lub samotny, żałobny but”. Pamiętam niestety tylko dyskretne, choć regularne, wiosenne wylewy Drwęcy na łąkach nieopodal domu i muszę przyznać, że ponad wszystko zazdroszczę Sylvii Plath tego jednego obrazu rodem z mitycznego dzieciństwa: „Złociste spirale piasku zasypały piec, sól splamiła wyściełaną sofę, a martwy rekin wypełnił to, co niegdyś było grządką pelargonii”. Oto rodzinny dom poetki nad morzem pochłonięty na chwilę przez ocean, który raczył kapryśnie zwrócić go prawowitym właścicielom, obdarowawszy wpierw ścierwem rekina. Naszą kamienicę nawiedzały li tylko kameralne uderzenia wód gruntowych w piwnicy, podrzucając tu i ówdzie, raczej nieśmiało, utopionego szczura. Kiedy więc po latach ujrzałem po raz pierwszy zdechłego rekina wyrzuconego na afrykański brzeg Atlantyku, obraz ten nałożył mi się na wspomnienie rekina Plath i nieszczęsne truchła brodnickich szczurów, wiążąc w sposób tyleż nierozerwalny, co nieoczekiwany malowniczość i melancholię morskiego brzegu ze śmiercią.
Antonius Block

Gustaw von Aschenbach
Śmierć bowiem zdaje się lubić spacery morskim brzegiem. Przypominają mi o tym obrazy zapamiętane z niezliczonych filmów, które za scenerię brały sobie ciągnące się kilometrami piaski plaż. Oto rycerz Antonius Block grający ze śmiercią w szachy – gdzieżby indziej? – na morskim brzegu, skąpanym w odcieniach szarości. Oto Gustaw von Aschenbach w swej ostatniej wędrówce po weneckiej plaży, na której spotka go śmierć (czy ta sama, która wieki wcześniej porwała do tańca Antoniusa i jego przyjaciół?). Czyż może zatem dziwić, iż obszar ten – niepokojący wyobraźnię pustką, w której ścierają się żywioły zbyt potężne, by dostrzec człowieka – wzbudził niegasnące zainteresowanie specjalistów od grozy i makabry?
Plaża, która jest miejscem granicznym, niepokoi, rodząc fantazmaty płynące wprost z nieświadomości i wyrzucone na morski brzeg niczym truchło rekina. Wie o tym doskonale narrator Lovecraftowskiej opowieści „Nocny ocean” podpisanej przez R.H. Barlowa: „Idąc w stronę miasteczka i zastanawiając się, jak może ono wyglądać po od dawna koniecznym oczyszczeniu przez ulewę, zobaczyłem błyszczący w świetle słońca wilgocią, która rozlała się po nim jak żółte wino, mały obiekt podobny do ręki, jakieś dwadzieścia stóp przede mną, dotykany raz po raz przez wodną pianę”. Odpływ oceanu wzbudza (nie)oczywisty lęk przed tym, co może on pozostawić w darze mieszkańcom lądu (i dlaczego zawsze będzie to zmaterializowana w amorficznym kształcie „okropność”?).

Plaża jest zatem wymarzoną sceną spotkania ze zjawą („Whistle, and I’ll Come to You”, reż. J. Miller, 1968) lub walki z boleśnie realnym (czy jednak Realnym?) zabójcą („Rivelazioni di un maniaco sessuale al capo della squadra mobile”, reż. R. Montero, 1972) czy wreszcie konfrontacji z groteskową sektą dokonującą makabrycznych morderstw („Dead and Buried”, reż. G. Sherman, 1981). Można na niej spotkać zagadkowych gości z zapomnianej dawno przeszłości oraz groźnych intruzów ze schizofrenicznego świata urojeń i halucynacji. Tak dzieje się choćby w znakomitym – niesłusznie pomijanym w rozlicznych spisach filmów grozy – włoskim thrillerze „Le Orme” (reż. L. Bazzoni, 1975), którego piękna bohaterka (Florinda Bolkan) w opuszczonym kurorcie nad morzem spotyka nieoczekiwanie samą siebie sprzed lat – gdy była… kimś innym. Wspomnienia, sny i halucynacje mieszają się na morskim brzegu, aż po dramatyczny, surrealistyczny lub wprost oniryczny finał, którego nie zdradzę. Plaża może być zresztą nie tylko malowniczą scenerią horroru – niekiedy sama przyjmuje rolę „potwora”, który straszy i pożera – jak w zapomnianym dziś (zupełnie słusznie) obrazie „Blood Beach” (reż. J. Bloom, 1980), gdzie złocisty piasek pochłania kolejne ofiary, kryjąc w swych głębinach monstrualne „coś”, co przybywa zapewne z głębin nieświadomości niepokojonych przez seksualne frustracje bohaterów (lub może scenarzysty i reżysera?).

Le Orme

Le Orme

Blood Beach
 



















Zapewne jedynym atutem tego ostatniego filmu pozostaje fundująca jego oryginalność inwersja, która w pierwszych minutach projekcji wprowadza widza w drobne zakłopotanie o charakterze poznawczym, a biorące się z konfliktu między oczekiwanym przebiegiem fabuły a jej biegiem faktycznym. Oto bowiem nakarmiony właśnie „Szczękami” i niezliczonymi wersjami opowieści o „zabójcach z morskich głębin” amator horroru obserwuje kąpiącego się w oceanie bohatera i spacerującą z psem po plaży bohaterkę. Znając konwencję – oczekujemy nagłego ataku „morskiego potwora”, podczas gdy ginie spacerowiczka, zaś pływak nie niepokojony przez nikogo (i „nic”) dobija do brzegu. Groza czai się na plaży, która dotąd była bezpieczną przystanią i ostatnim azylem ofiary. Niesłusznie. Jak pamiętamy, śmierć uwielbia spacery morskim brzegiem. Pamiętając o tym, porzucam pisanie i oddalam się wzdłuż plaży, nieśmiało stawiając stopy na granicy lądu i morza.


P.S.
Na jawie, lub w filmie będącym snem "innego", spotykam na morskim brzegu dziewczynkę, która znalazła w piasku grzebień porzucony przed laty przez dziecko ze wspomnień Nabokova:



Fragment „Ocean 1212-W” Sylvii Plath w przekładzie Teresy Truszkowskiej.
Fragment „Pamięci, przemów” Vladimira Nabokova w przekładzie Anny Kołyszko.
Fragment „Nocnego oceanu” R.H. Barlowa w przekładzie Andrzeja Ledwożywa.