niedziela, 18 listopada 2012

Trochę bluesa z „nawiedzonego domu” (na skraju cmentarza…)




„W taką noc przeznaczenia jak ta zapomniane kości chrzęszczą bardziej niż kiedykolwiek!”. To słowa, którymi witał swych przyjaciół jeden z bohaterów najważniejszej książki mojego dzieciństwa – „Pamiętników Tatusia Muminka” – (nie)straszny Duch. Każda noc była dlań „nocą przeznaczenia” i „nocą chrzęszczących kości”. Dziś wiem już, że była to także ulubiona noc bluesmanów…
Każdy, kto oglądał genialny (bluesowy) film braci Coen „O Brother, Where Art Thou?” (na motywach „Odysei” Homera), wie doskonale, że bluesmani ochoczo zawierali pakt z diabłem, oddając mu swą duszę w zamian za muzyczny geniusz. Cmentarze i rozstajne drogi były naturalnym środowiskiem wiejskich bluesmanów, gnanych ku metropoliom przez nędzę, głód i pragnienie sławy, cenniejszej niż wieczne zbawienie. Nie dziwi zatem fakt, że kiedy dane im było nagrywać swe pierwsze utwory, starali się bardzo nadać im odpowiednio „diabelskie” i „cmentarne” brzmienie. Jak zauważa w swej świetnej książce „Echo & Reverb. Fabricating Space in Popular Music Recordings 1900-1960” (Middletown 2005) Peter Doyle, już Robert Johnson w latach 30. minionego stulecia, nagrywając, śpiewał o swym zakładzie z diabłem („Hello, Satan, I believe it’s time to go.”), stojąc twarzą do ściany w kącie pokoju, by uzyskać efekt echa i nadać swemu głosowi „niesamowite” brzmienie. Zaś nieco później (na początku lat 50.) Joe Hill Louis sięgał po pierwsze efekty pogłosowe, wykonując swe eschatologiczne pieśni o śmierci i „podróży na drugą stronę”, i starając się dobyć swój głos wprost z zaświatów. Głos zmarłego musiał przecież, z konieczności, brzmieć niesamowicie! Groza, diabeł i cmentarz oraz nawiedzony dom stawały się w ten sposób podstawowymi składnikami bluesowego imaginarium, zaś echo i pogłos głównymi narzędziami do wytwarzania akustycznej niesamowitości, dźwiękowego obrazu zaświatów lub przestrzeni nawiedzanej przez duchy.


W tym kontekście dla wszystkich miłośników bluesowej grozy pozycją nie do przeoczenia staje się zjawiskowy album nie mniej zjawiskowego (czyż można użyć tu innego przymiotnika?) bluesmana, Lorena „Mazzacane” Connorsa „The Curse of Midnight Mary”, będący zapisem nocnej, cmentarnej sesji nagraniowej, jaką Connors urządził sobie, ustawiwszy magnetofon kasetowy przy grobie „Midnight Mary” na Evergreen Cemetery w New Haven. Działo się to pewnej „chrzęszczącej kośćmi” nocy w roku 1981. Album ukazał się jednak nakładem Family Vineyard dopiero w roku 2009. Klątwa „Midnight Mary” działała zatem bezbłędnie przez niemal trzydzieści lat! „The Curse…” to swoisty zbiór akustycznych, cmentarnych bluesów dedykowanych tytułowej bohaterce i przywołujących najlepsze tradycje Delty Mississippi, uosabianej przez takie postaci, jak Skip James, Charley Patton czy nawet Blind Willie Johnson (Teksańczyk z pochodzenia). Kim była „Midnight Mary”? O życiu Mary E. Hart (1824-1872) wiadomo niewiele, choć krążyły pogłoski (nierzadkie w Nowej Anglii XIX wieku), że była wiedźmą… Dużo ciekawsze okazuje się jej życie pośmiertne, życie legendy, czy może życie „ducha”. Stało się ono podstawą niezliczonych „strasznych opowieści”, z których najsłynniejszą jest być może ta o, zrodzonym niemalże z imaginacji E.A. Poe, „przedwczesnym pogrzebie” Mary – pochowanej żywcem i mszczącej się do dziś na żywych za swą okrutną śmierć. Niezależnie od wersji – Mary wychodzi nocami z grobu i błąka się po cmentarzu, strasząc… Cóż zatem robi u jej grobu śpiewak, Connors? Czy przywołuje jej ducha w jakimś enigmatycznym celu (co byłoby niemal powinnością bluesmana), czy może próbuje go egzorcyzmować, odsyłając na zawsze w zaświaty (powraca tu przecież kilka razy temat zaczerpnięty z „Amazing Grace”)? Upiorne „pieśni z krypty” nie przynoszą jednoznacznej odpowiedzi…
Daf (u dołu)


Haunted House (czyli „nawiedzony dom”) to z kolei bluesowa formacja powołana do istnienia przez „Mazzacane” Connorsa i wokalistkę, Suzanne Langille oraz gitarzystę, Andrew Burnesa i perkusistę, Neela Murgaia, którego podstawowym instrumentem jest perski daf (choć sięga również po indyjską kanjirę). Zespół istnieje od końca lat 90. i koncertuje okazjonalnie (m.in. w nowojorskim Tonic Club), lecz nagrywa rzadko, za to niezmiennie – smakowicie. Ich pierwszy album „Up in Flames” wydał w roku 1999 Erstwhile jako swój edytorski debiut płytowy! Płyta zawierała dwie kompozycje Langille oraz adaptację klasycznego, „nawiedzonego” bluesa Lonniego Johnsona „Blue Ghost Blues”, zaczynającego się od słów:

„Mmm : I feel myself sinking down
My body is freezing : I feel something cold creeping around
My windows is rattling : my doorknob turning round and round
This haunted house blues is killing me : I feel myself sinking down
I been fastened in this haunted house : six long months today
The blue ghost has got the house surrounded : Lord and I can't get away…”

Powiało grozą? Nie bez powodu, wszak to typowa, bluesowa „ghost story” o nawiedzonym domu!
Po dwunastu latach ukazuje się album kolejny, zatytułowany właśnie „Blue Ghost Blues” (tym razem wydany przez Northern Spy Records). Raz jeszcze ozdabia go kompozycja Johnsona, zaś oprócz niej na płycie znajdują się cztery utwory sygnowane przez członków HH. „Slow, distorted, reverb-drenched blues” – tak reklamuje swe wydawnictwo Northern Spy, nie bez powodu eksponując ów „pogłosowy” charakter utworów HH, wszak służy on tu dokładnie tym samym celom, jakim służył w dawnych nagraniach Joe’go Hill Louisa, wytwarzając swoistą „przestrzeń niesamowitości” (uncanny space), w której zjawiają się upiory, diabeł przychodzi po swą należność, zaś „something cold creeping around”. Czyż może być lepsza muzyka na długie jesienne wieczory, poprzedzające noc przeznaczenia, kiedy zapomniane kości chrzęszczą bardziej niż kiedykolwiek?


Więcej o klątwie „Midnight Mary” na ciekawym blogu http://newenglandfolklore.blogspot.com/, którego autorem jest Peter Muise.
Jeszcze więcej o „chrzęszczących kościach”, nawiedzonych bluesmanach, obłąkanych improwizatorach i hałasach „out of space” w mojej książce, która „coming soon”.

niedziela, 11 listopada 2012

Pochwała Erazma, albo o polskich Indiotach



Co najmniej od wieku XVI mieliśmy w Europie wielką i znakomitą tradycję filozoficznej refleksji nad głupotą, wyrażoną dobitnie w przewrotnym tytule słynnego dzieła Erazma z Rotterdamu. Nie wspomnę tu już nawet o starszej o tysiąclecia tradycji zinstytucjonalizowanego praktykowania głupoty „wyzwolonej i oczyszczającej” – pod postacią karnawału. Kategoria ta pozwalała umieścić w polu namysłu zjawiska osobliwe i piękne, lub osobliwie piękne – od demencji i zaników rozumu po twórczy szał poety. Rodziła byty urzekające i odurzające – tworząc potwory i geniuszy, wywyższając bądź poniżając istoty ludzkie wedle woli i upodobania użytkownika. Z niezrozumiałych względów w ostatnich latach dyskurs publiczny w naszym kraju zdaje się zupełnie ignorować tę tradycję. Co staje się tym dziwniejsze, gdy uwzględnimy zarazem niewątpliwy przyrost zjawisk kulturowych, które zdają się doskonale poddawać interpretacji właśnie w kategoriach głupoty.
Osobników praktykujących głupotę z premedytacją lub zupełnie spontanicznie nazwę w tym miejscu „Indiotami”. Uczynię tak z szacunku dla wyobraźni Stanisława Lema, który przed laty opisał w swych „Dziennikach gwiazdowych” planetę zamieszkałą przez lud Indiotów, który w swej nieskończonej mądrości skonstruował Machinę tak roztropną, iż ta dla zaprowadzenia wszechświatowego pokoju zamieniała ich wszystkich w rzędy „krążków połyskujących pięknie w słońcu”.
Nie rozumiem otóż, dlaczego nie nazwać pięknym mianem Indiotów wielotysięcznego tłumu manifestującego w stolicy w obronie wolności słowa i swobody wypowiedzi pewnego zakonnika, który na tej samej manifestacji przemawia swobodnie i bez skrępowania do tegoż wielotysięcznego tłumu? Nie jest wzorcowym Indiotą tenże zakonnik mówiący głośno i publicznie o „liberalnym totalitaryzmie”, który zabrania mu mówić?
Czyż na zaszczytne miano Indiotów nie zasługują miliony wierzących, że pewien samolot rządowy rozbił się nieopodal rosyjskiego lotniska, gdyż sprowadził go na ziemię zagadkowy „laserowy promień”, lub omamiła pilotów sztucznie rozpylona mgła, lub wprowadziła ich w błąd postsowiecka obsługa wieży kontroli lotów, lub rozsadziły kadłub eksplozje wcześniej w nim ukrytych ładunków wybuchowych, lub nawet wszystko to naraz, byleby tylko nam kogoś zabili?
Nie są agresywnymi Indiotami roznamiętnieni młodzieńcy w klubowych szalikach piłkarskich z napisem „Polska” – pozdrawiający się „salutem rzymskim”, jakim witali się przed laty niemieccy naziści podczas egzekucji Polaków? Nie jest Indiotą polityk zwący ich patriotami i publicysta widzący w nich „historyczne grupy rekonstrukcyjne” (einsatzgruppen?)? Nie okazuje się Trybunałem Indiotów sąd, który w „salucie rzymskim” nie dostrzega nazistowskiego pozdrowienia?
Nie jest wielkim Indiotą minister słyszący „krzyk zarodków”, jak niegdyś poeta słyszał „kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła”?
Czyż wolno nam nie zwać Indiotą przezabawnym człeka słynnego, cierpiącego głód z braku sushi? Nie jest siostrą jego w indiotyzmie artystka opowiadająca w mediach o swym w depresji konaniu podczas wielotygodniowego pobytu w hamaku na egzotycznej wyspie?
Nie jest wreszcie popisowym wręcz Indiotą pewien nadwrażliwy katolicki specjalista od wystawiania siebie na obrazę i procesujący się z satanistami drącymi Biblię na kawałki? W księdze wielkiego piewcy indiotyzmu, Franciszka Rabelais’go, śmiechu godny Panurg mieszkając w świecie w ustach Pantagruela, zarabiał na życie spaniem. Byłżeby jego polski naśladowca człowiekiem żyjącym z bycia obrażanym?
Nie wolno nam zwać wzorcowymi Indiotami rodzicieli uczniów pewnego katolickiego gimnazjum, twierdzących, że zlizywanie śmietany (lub pianki do golenia, lub śmietany, lub pianki…) z nagich kolan księdza-dyrektora-egzorcysty (cóż za indiotyczna funkcja!) przez ich dzieci to dobra tradycja szkoły i niewinna zabawa?
Iluż mamy Indiotów! Jeśli zaś pamiętamy, że koniec końców wszyscy Indioci stają się „krążkami połyskującymi pięknie w słońcu”, jakże piękna musi wydać się nam Polska z lotu ptaka! Do samolotów drodzy państwo! Czeka nas najpiękniejsza iluminacja w dziejach!