niedziela, 30 grudnia 2012

Dronopedia III, albo na werandzie, w ogrodzie, w kosmosie (czekamy aż wybrzmi dźwięk ostatni…)



Ponieważ koniec świata nie raczył był opaść na nasze uśpione miasta i marznące rzeki, co wszak byłoby jakimś rozwiązaniem, pozwalam sobie zaproponować trzecią część dronopedii, by w świecie bardzo długich dźwięków poszukać odrobiny wytchnienia od hałasu po apokalipsie (która nie nadeszła). Dziś pogrążamy się z uporem w dziedzinie (elektro)akustycznej psychodelii. By sparafrazować poetę: „W krainę kwasu, w mroczną mą ojczyznę – jest wejście przez drony”. Choć przecież nie tylko…

Peter Wright, Pretty Mushroom Clouds, Archive Records 2007

Peter Wright należy do tych gitarowych samotników, którzy z upodobaniem instalują się z instrumentem i wzmacniaczem w dowolnym środowisku akustycznym, by improwizować w czułej z nim interakcji, zaś same nagrania chętnie doprawiają dźwiękami skradzionymi naturze. To, co Wright grywa wiąże się w sposób dość oczywisty z gitarowymi hałasami Lou Reeda z czasów „Metal Machine Music” – choć bywa mniej radykalne, czerpiąc również z dokonań klasyków psychodelicznej improwizacji, by wspomnieć tylko Grateful Dead czy Moby Grape. Pod tym względem „Pretty Mushroom Clouds” należy do typowych płyt Wrighta, prezentując zestaw nagranych w różnych lokalizacjach gitarowych dronów – wzmocnionych elektrycznymi sprzężeniami i nawarstwionych za sprawą użycia rozmaitych efektów brzmieniowych, spiętrzających fale elektroakustycznego hałasu: od folkowych akordów po metaliczne wibracje rozbestwionej elektryczności. W tle usłyszymy tu chóry ptaków i owadów oraz mniej lub bardziej egzotyczne głosy ludzkie i dźwięki środowiska (nie)naturalnego. God Bless You Mr Wright!

Cam Deas, Quadtych, Present Time Exercises 2010

Cam Deas – Brytyjczyk grywający solo na dwunastostrunowej gitarze akustycznej znajduje się w tym miejscu nieprzypadkowo. Właściwie jego nagrania dają się swobodnie umieścić między dokonaniami dawnych mistrzów „naiwnego” folku, którzy jak Robbie Basho czy John Fahey przecierali gitarzystom ścieżki na Wschód, a poszukiwaniami improwizatorów, takich jak Derek Bailey – uwalniających gitarę od brzemienia tradycji i stylistyk. Deas chętnie i śmiało improwizuje, jednak tym, co sprawia, że jego płytę umieszczam w kanonie „długich dźwięków” jest niesłabnące przywiązanie gitarzysty do pogłosu. Nadaje to gitarowym eskapadom Deasa nieco osobliwy posmak nagrań zarejestrowanych w przestrzeniach otchłannych, w których dźwięki wybrzmiewają nieskończenie długo nim przepadną w ciszy. Wpływa to oczywiście na styl gry Brytyjczyka – atakującego instrument nagłymi zrywami, gwałtownymi uderzeniami i wycofującego się natychmiast, by pozwolić dobytym dźwiękom trwać w przestrzeni. Efekt jest zniewalający.

Double Leopards, Halve Maen, Eclipse Records 2003

Już dość dawno przyjęło się w dyskursie okołomuzycznym nieco enigmatyczne określenie „dronowa psychodelia”, przy pomocy którego krytycy starają się uporać z dokonaniami artystów osadzających swe „długie dźwięki” w psychodelicznej tradycji przełomu lat 60. i 70. – nie zawsze skutecznie. Sądzę jednak, że z powodzeniem nadaje się ono do próby przybliżenia poczynań tego nowojorskiego tria, którego twórczość Piero Scaruffi zamknął niegdyś w zgrabnym sloganie: „cosmic drones for distorted guitars”. W istocie bowiem „Halve Maen” to zbiór długich, dryfujących konstrukcji dźwiękowych, w których gitarowe frazy płyną na tle elektronicznych dronów dobytych z analogowych generatorów i przyprawionych do smaku pokaźną dawką delaya. Całość brzmi niczym nagrany przez La Monte Younga soundtrack do niskobudżetowego horroru science fiction z połowy lat sześćdziesiątych – czyli najlepiej jak się da.

Haino Keiji, Twenty First Century Hard-y Guide-y Man, PSF 1995.
            
Album kanoninczny i rewolucyjny zarazem. Jedna z najważniejszych płyt z muzyką noise, zrealizowana przy tym na instrumencie całkowicie akustycznym. A zatem „akustyczny hałas”? Niech będzie. „Twenty First Century Hard-y Guide-y Man” to wynik flirtu Haino z lirą korbową – której poświęciłem już nieco miejsca we wcześniejszych edycjach „Dronopedii…”. Na płycie tej Haino skupia się na burdonowym aspekcie liry w sposób analogiczny do tego, w jaki La Monte Young potraktował tamburę, czyniąc z instrumentu towarzyszącego soliście pierwszoplanowe (a w istocie jedyne) źródło dźwięku („The Tamburas of Pandit Pran Nath”, 1982). Haino nie zadowala się jednak wyeksponowaniem elementarnego dronu liry w oczekiwaniu na (nie)kontrolowany wylew alikwotów. Uwalnia instrument od tonalności, a nawet muzyczności, czyniąc z niego po prostu intonarumori, czyli poręczne narzędzie do hałasowania. Dźwięk tego hałasującego mechanizmu jest, paradoksalnie, organiczny, źródłowy i – nie da się ukryć – drażniący. Co czyni go tym bardziej interesującym estetycznie.

Tony Conrad, Joan of Arc, Table of the Elements 1968/2006

Ścieżka dźwiękowa do dawnego, eksperymentalnego filmu Piero Heliczera i jedna z moich ulubionych płyt z elektroakustyczną muzyką dronową. Tym razem Conrad solo – grający na fisharmonii (ang. pump organ), czyli mechanicznych organach zasilanych przez grającego pedałami. Dobór i charakterystyka instrumentu nie jest tu bez znaczenia, wszak urządzenie to generuje – prócz dźwięków tonalnych – całe spektrum (od)głosów związanych wprost z jego eksploatacją, nierzadko zresztą głośniejszych od muzyki. Trzeszczy i piszczy, produkuje niesamowite przedmuchy, organizując w ten sposób swoistą audiosferę wykonania. Conrad, rzecz jasna, ani tych dźwięków nie eliminuje, ani nie stara się ukryć. Wręcz przeciwnie przyjmuje je z dobrodziejstwem inwentarza, czyniąc dodatkowym atutem sonorystycznym. Absolutnie genialny okazuje się np. miarowy, hipnotyczny puls płynący wprost z pedałów instrumentu, brzmiący basowo niczym w jakiejś protodubowej produkcji. W efekcie otrzymujemy popis gry na doświadczonym przez czas, archaicznym instrumencie i kawał soczystego, pulsującego, zaskakująco ciepłego (niemal elektronicznego) dronu!

Evan Parker/Keith Rowe, Dark Rags, Potlatch 2000

W istocie królestwem wyzwolonej improwizacji rządzi niepodzielnie dwoje kapryśnych i chimerycznych władców: przypadek i abstrakcja. Dlatego też używanie w odniesieniu do „freely improvised music” określeń takich, jak „psychodeliczna”, „dronowa”, „orientalna” etc. okazuje się zazwyczaj dość niezręczne a nawet ryzykowne. Bywa jednak i tak, że sama muzyka prosi się o taką (nad)interpretację, wywołując skojarzenia znane nam już skądinąd. Zaryzykuję zatem… Parker i Rowe improwizują swobodnie, a zatem w abstrakcji od muzycznych konkretów, a jednak ścieżki twórczej intuicji kierują ich ku regionom z dawna (zapo)znanym. Na „Dark Rags” są to obszary powiązane artystycznie i ideowo z muzyką Indii – właściwymi jej relacjami między tłem a (muzyczną) figurą oraz technikami improwizacji. Nie są to w żadnym razie skojarzenia oczywiste – całość rozgrywa się raczej w sferze konceptualnej niż na płaszczyźnie brzmień, rytmów czy doboru instrumentów. Jeśli jednak coś daje się tu uchwycić wrażliwym uchem, to będzie to właśnie subtelne przesunięcie akcentów – wyeksponowanie dronowego „tła”, które staje się jakością samoistną – nie zaś brzmieniowym zapleczem dla (nie)dyskretnych ingerncji improwizatorów. Tu dzieje się wręcz przeciwnie – działania instrumentalistów zlewają się w pulsujący mikrotonami potok dźwięków, które nigdy nie stygną.

Toshimaru Nakamura, Maruto, Erstwhile Records 2011
  
Jeśli Taku Sugimoto, stary druh Nakamury ze sceny Onkyo, wyspecjalizował się w „nie-graniu”, to sam Nakamura pozostaje od lat najwybitniejszym na świecie ekspertem od „grania na niczym”, zaś jego banalnie prosty patent „no-input mixing board”, czyli konsoli mikserskiej bez zewnętrznego źródła dźwięku zdradza ślady geniuszu. „Maruto” to jeszcze jedna – chyba najświeższa – solowa realizacja tego konceptu, która choć nie różni się zasadniczo od poprzednich to jednak okazuje się – po kilkukrotnym przesłuchaniu – najbardziej urokliwa. „Szmery własne” (trochę jak „sos własny” tuńczyka) stołu mikserskiego wypełniają tu całą przestrzeń akustyczną i powracają nieustannie wzmocnione feedbackiem uzyskanym za pomocą delayów i reverbów. W ten sposób płyta Nakamury ujawnia, „co szumi w nagraniach”, czy może raczej, „co szumi, gdy w nagraniach ›szumi‹”. Co więcej zaś, z szumów tych z pełnym powodzeniem czyni samowystarczalną jakość estetyczną – podając je słuchaczowi nie jako zbędny dodatek (brud w kanale komunikacyjnym), lecz samą istotę kompozycji muzycznej. W tej kategorii trudno byłoby zapewne odnaleźć dron bardziej elementarny, ten bowiem leży u samych podstaw słuchania (czy nawet słyszenia). Pozostaje jednak niepokojące pytanie: co szumi w kanale, kiedy komunikatem jest sam szum?

Organ Eye, Organ Eye, Staubgold 2007

Jedna z najciekawszych dronowych płyt z muzyką elektroakustyczną, jakie ukazały się w ostatnich latach. Organ Eye to w istocie znany z Osso Exotico David Maranha – którego pamiętam doskonale z wyśmienitego, nocnego koncertu podczas jednej z edycji toruńskiego CoCArtu. Maranha zaprezentował wówczas materiał przygotowany na organy i dwa wzmacniacze, kontrolowane przez jego współpracowników. I był to z pewnością jeden z najlepszych minimalistycznych koncertów, jakie dane mi było usłyszeć. Tu także Maranha „idzie w drony” („Two raga like tracks” – reklamuje swe wydawnictwo Staubgold). Tym razem jednak Portugalczyk ma do dyspozycji nieco obszerniejsze i bardziej zróżnicowane instrumentarium (Hammond, skrzypce, harmonium, bęben basowy, elektronika) oraz rozbudowany zespół (kwartet). Co nie zmienia faktu, że ekspresja jest oszczędna, a muzyka – konsekwentnie minimalistyczna. I faktycznie słychać w niej (odległe) echa Indii, choć zapewne nie bardziej niż we wczesnych nagraniach La Monte Younga. Poza wszystkim – płyty tej słucha się niezwykle przyjemnie – polecam więc ją z przekonaniem tym, którzy chcieliby rozpocząć swą przygodę z „długimi dźwiękami”.

John Duncan, John See Soundtracks, RRRecords 1996
Nie mogło zabraknąć głosu w sprawie „głosu”. Tym razem jednak podejdę do tematu w sposób dość ekstrawagancki. „John See Soundtracks” to płyta ze spreparowanymi przez Duncana ścieżkami dźwiękowymi do japońskich filmów pornograficznych (Doll, Fallen Angel, Inka, Aidayuki Passion, Power Love), w których przygotowaniu artysta brał udział w latach 1986-87 pod pseudonimem John See. Cóż otrzymujemy? „John See Soundtracks” przynosi ilustracyjną, balansującą na granicy hałasu muzykę ambient skomponowaną ze strzępów nagrań dokonanych w trakcie realizacji filmów i eksponującą przy tym ekspresyjne walory ludzkiego głosu. Szczególna rola przypada tu oczywiście oddechowi, który staje się podstawowym tworzywem dźwiękowym muzycznej ekspresji Duncana. Zmysłowe westchnienia oznaczające seksualną rozkosz, multiplikowane niemal w nieskończoność, powracają w natrętnej dźwiękowej pętli, a poddane brzmieniowym modyfikacjom przekształcają się tu wprost w hałas, w którym zmysłowa przyjemność zlewa się z akustyczną przemocą.

Robert Fripp & Brian Eno, No Pussyfooting, Opal Ltd. 1973/2008

Na koniec banał. Ale jaki! Oto jedna z tych płyt, które znają wszyscy, nawet ci, którzy nigdy ich nie słyszeli. Wiadomo przecież, że Eno to ambient, Fripp to King Crimson itd. Jeśli więc wybieram ten album, to przecież nie ze względu na jego niewątpliwe oddziaływanie na kolejne pokolenia rockowych eksperymentatorów, ale właśnie z uwagi na tę jego reedycję, która ukazała się w roku 2008, okraszona niebanalnymi „bonusami”. Nie są to bynajmniej „zaginione i cudem odnalezione” taśmy z odrzutami z sesji, ani nawet remiksy dokonane przez przyjaciół dwójki artystów. Jest to coś – zważywszy na charakter zawartej na płycie muzyki – dużo bardziej oczywistego, rzec by można – nieuniknionego. Drugi krążek w tym zestawie przynosi bowiem obie kompozycje duetu (przypomnę, że są to repetycyjne utwory „The Heavenly Music Corporation” i „Swastika Girls”) zaprezentowane w (nie)oczekiwanych wersjach: poznajemy je w „wariantach satanistycznych”, tj. puszczone od końca, dodatkowo zaś „The Heavenly Music Corporation” słyszymy jeszcze w wersji spowolnionej o połowę prędkości przesuwu taśmy (co sprawia, że dwudziestominutowa kompozycja rozciąga się do  czterdziestu minut). Banalne? Oczywiście! Genialne? A jakże! Ten prosty studyjny zabieg ujawnia w istocie samo sedno pracy z „długim trwaniem dźwięku” – koncentrację na jego wewnętrznej stronie i ekspozycję jego mikroelementów, umykających uchu w trakcie słuchania nagrań w rzeczywistym czasie ich trwania. Tytułem anegdoty twórcy płyty wyjaśniają jednak, że do tego rozwiązania pchnęły ich nagminne praktyki początkujących gitarzystów, słuchających solówek swych mistrzów na zwolnionych obrotach, by nauczyć się je idealnie kopiować. Płytę z dodatkami polecam oczywiście przede wszystkim natchnionym poszukiwaczom satanistycznych przesłań z Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Nowych Ruchach Religijnych! W dwunastej minucie i szóstej sekundzie satanicznej wersji „Swastika Girls” słyszałem wyraźnie frazę: „Belial, Belial. Tralala. Tralala”. Lub coś w tym stylu (choć nie wątpię, że Robert Tekieli byłby w stanie usłyszeć tu całe litanie do szatana).

CDN......................................................................................................

sobota, 15 grudnia 2012

Przymiarki do Apokalipsy… (Sink Down, Dear Old England, Sink Down!)




Before the word drew nigh here
The news was in my head
The sky was full of vapour trails
The sun shone bloody red
„Will we really die here?”
A passing stranger said
I said „I don’t know
But I must be getting home”
Apocalypso.
Tony, Caro & John, Apocalypso
Prześniłem sen przedziwny:
„Wędrowałem po opuszczonym Londynie. Przekroczyłem leniwą Tamizę na zmurszałym Tower Bridge i wkroczyłem między domy. Budynki pokrywała rdza i pleśń, wszędzie pleniło się cuchnące czerwone zielsko. W centrum miasta, u stóp strzaskanego Taj Mahal wypiłem nieco deszczówki ze starej puszki i z trudem przełknąłem ostatniego suchara. Podniósłszy głowę ujrzałem dostojny masyw Potali, wznoszący się nieopodal. Oślepił mnie podmuch pustynnego wiatru, niosącego tysiące piaskowych ostrzy”.
Nakarmiony ponurymi przepowiedniami Majów i hipisowskimi proroctwami tercetu Tony, Caro & John doświadczyłem nagle niepokojącego stanu déjà vu (lub może raczej déjà dormi?), gdy nawiedziły mnie apokaliptyczne obrazy płynące z książek i filmów dawno zapomnianych. Zapamiętałem z lektur młodzieńczych wrażenie przemożnej fascynacji, jakie ogarniało mnie pod wpływem spiętrzonych w wyobraźni wizji zagłady świata (którego wówczas znać nie mogłem) i rozkładu cywilizacji (której obecność ledwo przeczuwałem). Wizje te odnalazłem na kartach dwóch książek, które w owym czasie pobudzały mnie do fantazjowania na tematy apokaliptyczne. Nie były to bynajmniej ani księga Apokalipsy św. Jana, ani zbiór hermetycznych proroctw Nostradamusa, lecz dzieła daleko bardziej prozaiczne. Pierwszą księgą dziecięcej apokalipsy była Wojna światów pana Herberta George’a Wellsa – zwłaszcza zaś te jej fragmenty (czytane po wielokroć pewnego pochmurnego lata), w których zrozpaczony klęską ludzkości bohater wędruje samotnie ulicami zrujnowanego i opuszczonego Londynu porośniętego doszczętnie splotami czerwonego, marsjańskiego zielska. Obraz ten niepokoił mnie i podniecał, i pamiętam całkiem dobrze, że wyglądałem z balkonu przerażających, nieziemskich machin bojowych majaczących na horyzoncie ponad czubkami drzew. Książki drugiej nijak już nie da się zaliczyć do kanonu literatury światowej, choć zapewne na zawsze pozostanie pozycją kanoniczną na mojej prywatnej liście lektur. Jest nią Dzień tryfidów Johna Wyndhama – niezwykła opowieść o rozpadzie cywilizacji wskutek niespodziewanej multiplikacji nieszczęść – epidemii powszechnej ślepoty połączonej z inwazją drapieżnych, poruszających się roślin – właśnie tytułowych tryfidów. Także i tu szczególnie pociągały mnie nostalgiczno-katastroficzne obrazy porzuconego Londynu, pogrążonego najpierw w chaosie, później w powolnej degeneracji, ostatecznie zaś w stanie powolnej, roślinnej wegetacji pod rządami (bez)rozumnych tryfidów. Obejrzawszy po latach rozliczne adaptacje obu powieści – Wells doczekał ich kilku, Wyndham trzech (filmu kinowego i dwóch seriali BBC) – pozostawałem niezmiennie rozczarowany – zbyt wiele było w nich dramatycznej akcji, zbyt mało obrazów pustki – może gdyby za ekranizacje zabrali się Antonioni, Angelopoulos lub Ozu, efekt byłby inny? Podążając tym tropem, odkryłem jednak jeszcze kilka książek, w których świat (dlaczegóż zawsze była to Anglia?) kończy się „nie hukiem lecz westchnieniem”, zaś miasta (dlaczego niezmiennie był to Londyn?) rozpadają się, trwają opuszczone przez mieszkańców lub też (co zawsze wydawało mi się szczególnie pociągające) toną w odmętach mórz i oceanów. Nie zdziwił mnie fakt, że autorem jednej z takich właśnie powieści okazał się (po raz wtóry) John Wyndham. Jej tytuł brzmiał Przebudzenie Krakena, zaś tematem była inwazja podmorskiej inteligencji (być może przybyłej wcześniej z głębin kosmosu), zatapiającej systematycznie ludzkie miasta, by zaprowadzić w nich swe nie-ludzkie rządy. Opowieść ta poza zupełnie idiotyczną fabułą zawierała jednak urzekające i pobudzające wyobraźnię obrazy na poły zatopionych miast:
„Przez ten czas woda podniosła się wyżej niż ktokolwiek oczekiwał. Przy największych przypływach dochodziła teraz do poziomu piętnastu metrów. Linia zasięgu wody leżała na południe od Hammersmith i obejmowała większą część Kensington. Biegła przez południową stronę Hyde Parku, potem na południu Piccadily, przez Trafalgar Square, wzdłuż Strandu i Fleet Street, a potem na północny wschód w górę zachodniej części Lea Valley. W City nie zalane zostały tylko najwyżej położone tereny w okolicach Katedry Świętego Pawła. Na południu zalane były Barnes, Southwark, większość Deptford i niższe tereny w Greenwich. […]
U naszych stóp w wodzie pływały śmieci, fascynująca kolekcja mniejszych i większych różnorakich przedmiotów. Dalej gdzieniegdzie z wody wystawały fontanny, latarnie, sygnalizatory uliczne i pomniki. Z drugiej strony, w Whitehall, tak daleko jak mogliśmy sięgnąć wzrokiem, powierzchnia była idealnie gładka. Po bokach stało ciągle kilka drzew, ale wśród nich nie ćwierkały wróble. Szpaki nie opuściły jeszcze Kościoła Świętego Marcina, ale odleciały wszystkie gołębie, a zamiast nich w wielu miejscach siedziały mewy. Przez kilka minut patrzyliśmy na to wszystko i słuchaliśmy rozlegającego się w ciszy plusku wody”.
Przyznaję, że obraz ten krążył mi po głowie, gdy dwa lata temu stałem na murach toruńskiego zamku, przyglądając się jak brudna, spieniona Wisła niesie śmieci tuż pod moimi stopami, kilka metrów nad poziomem Bulwaru Filadelfijskiego. Zwłaszcza Wyndhamowska wizja „fontann wystających z wody” wydawała mi się perwersyjnie pociągająca. Obraz niepokojąco podobny znalazłem też w, literacko dużo lepszej, powieści J.G. Ballarda Zatopiony świat, której bohater na poły sentymentalnie, a na poły samobójczo wegetuje sobie w „lagunie Londyn”, powołanej do istnienia przez tyleż nagłe, co niepowstrzymane roztopienie się czap lodowych na biegunach Ziemi. Atmosfera w świecie Ballarda jest zdecydowanie bardziej melancholijna i nie ma w nim mowy o żadnych agresorach z głębin oceanu (czy odmętów kosmosu), a jedynych dramatycznych zwrotów akcji dostarczają ludzkie namiętności oraz niezapowiedziane wizyty aligatorów, wylegujących się leniwie na kopule zrujnowanego planetarium. Wszędzie zaś rozciąga się ów fascynujący świat podwodny:
„Sześćdziesiąt stóp pod dnem kutra ciągnęła się pomiędzy domami prosta, szara promenada. Kiedyś widocznie przebiegała tu ulica, ponieważ przy krawężniku tkwiły nadal zardzewiałe, garbate muszle samochodów. Wiele lagun w środku miasta otaczały wciąż nienaruszone kręgi gmachów, do których wtargnęło jeszcze niewiele mułu. Domów tych nie zdążyła także zarosnąć roślinność, wyjąwszy dryfujące kępy wodorostów sargasowych, toteż ulice i sklepy zachowały się w stanie niemal nietkniętym i wyglądały niczym jeziorne odbicie, którego pierwowzór w niewiadomy sposób zniknął na zawsze”.
Muszę przyznać, że ta wizja porzuconego miasta – nawiedzanego przez stada wygłodzonych jaszczurów i polujące samotnie pytony-albinosy długo nie dawała mi spokoju, powracając w snach i fantazjach dziennych, jeszcze dziwniejszych… Ponieważ zaś narzekałem dotąd, że filmowe adaptacje katastroficznych obrazów pozostawiały mnie niezmiennie z uczuciem niedosytu w sferze obrazów i przesytu w domenie dramatyzowanej na siłę akcji, wspomnę teraz kilka tytułów, które nie pozostawiły mnie obojętnym. Pierwszy jest oczywisty – tyleż z racji rangi twórcy, co niepokojącego wizualnego przepychu samego dzieła. „The Last of England” (1988) Dereka Jarmana z olśniewającą wizją upokarzającego schyłku starej, dobrej – konserwatywnej i Thatcherystowskiej – Brytanii, targanej społecznymi niepokojami i ekologicznymi wstrząsami ujętymi w ramy wyestetyzowanego arcydzieła.
"The Last of England"

"The Last of England"

"The Last of England"














Obraz ten ma jednak swych nieoczekiwanych antenatów, co dziwić nie może, wszak Borges przekonująco dowodził kiedyś, że każde arcydzieło tworzy sobie długą listę prekursorów i poprzedników. W warstwie „fabularnej” (czyż jednak można tu mówić w ogóle o fabule?) zapowiada je trzeciorzędny film „No Blade of Grass” (1970) Cornela Wilde’a, w którym śmiercionośny wirus pustoszy Anglię, skazując garstkę ocalałych na tułaczkę do Szkocji – wiodącą przez bezdroża opanowane przez bandytów na motorach i samozwańczych proroków „nowego porządku”. Film ten zdaje się zapowiadać nie tylko „The Last of England” ale i mniej szacownego „Mad Maxa”, niemal w ten sam sposób, w jaki, zdaniem Borgesa, tandetne nowelki Lorda Dunsany przepowiedziały narodziny „Zamku” Franza Kafki.
"No Blade of Grass"
W warstwie wizualnej zaś poprzedza ów film zapomniany dziś nieco, lecz wciąż wizjonerski, groteskowy obraz Richarda Lestera „The Bed Sitting Room” (1969), w którym po spustoszonej atomowym kataklizmem Anglii błąkają się niedobitki Anglików – mieszczuchów i arystokratów, nonsensownie kultywujących swe obyczaje i drobnomieszczańskie resentymenty, czekając niezmiennie „w kolejce do tronu”. 
"The Bed Sitting Room" (niezawodna BBC)

"The Bed Sitting Room"

"The Bed Sitting Room"











 Tak oto skończy się świat – nie z hukiem lecz stłumionym chichotem – przynajmniej w Anglii. Tu kończę, życząc wszystkim udanego Armageddonu, gdyby zaś okazało się, że przyjmie on postać wielkiej fali tsunami, to wypatrujcie mnie surfującego na jej spienionym grzbiecie…






Fragment „Przebudzenia Krakena” w przekładzie Remigiusza Markoniego.
Fragment „Zatopionego świata” w przekładzie Macieja Świerkockiego.