środa, 22 maja 2013

Kim jest Pankiewiczówna, albo o czym "zapomnieli" redaktorzy Gombrowiczowskiego „Kronosa”?



Pominąwszy okres młodzieńczych fascynacji czytelniczych okresu szkolnego, gdy połykałem kilogramy tomów Nienackiego, Szklarskiego i Joe’go Alexa (Słomczyńskiego), w moim życiu było w zasadzie tylko dwóch ważnych polskich pisarzy: Lem i Gombrowicz (jeśli zaś dodamy jeszcze poetę, Białoszewskiego, to właściwie mamy komplet). Lema pokochałem, gdy niemal zadławiłem się ze śmiechu w trakcie lektury „Dzienników gwiazdowych” (minęły lata, nim uzmysłowiłem sobie, że komizm Lema jest nad wyraz gorzki). Gombrowiczem zachwyciłem się zaś przez przypadek, gdy pomyłkowo wziąłem „Kosmos” za powieść science fiction i przeczytałem ją, nic nie rozumiejąc, lecz pozostając z druzgoczącym mózg poczuciem, że człowiek, który to napisał jest stylistycznym geniuszem (nie wiedziałem bowiem wówczas, że Gombrowicz już nie żyje).

Z tych właśnie powodów przeczytałem „Kronosa” zaraz po zakupie, zaczynając lekturę właściwie jeszcze w drodze do domu, w jednej z toruńskich kawiarni. Prawdę powiedziawszy, nie liczyłem na wiele, nie sądzę bowiem, żeby Gombrowiczowskie intymności najintymniejsze mogły przebić pod względem artystycznym wcześniejsze atlantyckie transy i pornografie autora „Ferdydurki”. A jednak, podobało mi się… Choć umiarkowanie. Właściwie obyło się bez zaskoczeń. Nie sądzę bym wiedział teraz więcej o Gombrowiczu – narcystycznym, zakochanym w sobie, rozczulającym się nad sobą, małostkowym, pozerskim i kłótliwym „ja ja ja”. „Kronos” – imponująco opracowany redakcyjnie, obudowany przypisami i kontekstem faktograficznym, poprzedzony „Wstępem” i zakończony „Posłowiem” jest jednak interesujący z innego przede wszystkim powodu – z powodu tego, czego w tej edycji brakuje. Słusznie pisze Jerzy Jarzębski, że głównymi obszarami autorskiego zainteresowania pozostają w „Kronosie” zdrowie, seks i ekonomia (w istocie zaś ciało – jego dolegliwości i rozkosze) – literatura zdaje się być li tylko ich dyskretną towarzyszką. Sam Gombrowicz podsumowuje kolejne lata prostymi ocenami swej aktywności w tych właśnie, a nie innych, dziedzinach (pisząc np. „znośnie”, „jako tako” etc.). Mamy tu zatem bezlik bohaterów Gombrowiczowskiej „życioopowieści” – w różnych jej wątkach: zdrowotnych (dobrzy i źli lekarze, skuteczni dentyści), finansowych (donatorzy, pożyczkodawcy i skąpi przyjaciele), erotycznych (kurwy, „chłopcy”, „przyjaciółki”). Wszyscy oni staranie rozszyfrowani i opisani w notach redakcyjnych. A właściwie prawie wszyscy… Swe noty biograficzne mają i koledzy z Banco Polaco, koledzy z czasów młodości, poeci skali mniejszej i najmniejszej, mecenasi, lekarze, politycy, nad wyraz dalecy krewni i powinowaci, itd., itd. Nie mają ich natomiast kochankowie i kochanki Gombrowicza – którzy w całej tej ludzkiej masie pozostają anonimowi, pozbawieni twarzy (brak ich na zdjęciach) i personaliów (w przypisach). Oczywiście – częściowo jest to uzasadnione ich faktyczną anonimowością w zapiskach Gombrowicza – trudno wszak powiedzieć, kim była zagadkowa „Muchacha – puta” z października roku 1950. Niekiedy jednak wiadomo zadziwiająco wiele. O takiej na przykład Pankiewiczównie, która pojawia się w notatkach dwukrotnie – w roku 1936 obok „służącej” i „tej urzędniczki w zbożu”, a także w roku 1937 obok „tej kurwy” i „służącej” (znów – ale czy tej samej?). Kim była Pankiewiczówna, która co najmniej dwukrotnie umiliła życie Gombrowiczowi? Czyżby nie zasługiwała na wzmiankę w przypisach, na notkę biograficzną choćby? Czy to wstyd przespać się z wybitnym pisarzem? Z pisarzem? Z młodym mężczyzną po prostu? Czy darczyńcy, pożyczkodawcy, mecenasi, dentyści a nawet dermatolodzy borykający się ze skutkami Gombrowiczowskich przygód miłosnych „w zbożu i na morzu” zasługują na więcej uwagi niż rozkoszna (czy? być może? niezbyt?) Pankiewiczówna? Czy chodzi o dobre imię? Czy o nieważną sferę życia pisarza (nieprawda – sam Jarzębski pisze, że było zaskakująco obfite i urozmaicone – czy to źle?)? Czy może o niewyartykułowane wprost ślady pruderii, judeochrześcijańskiej episteme, która każe zapominać, że pisarze też „ten tego i to w to” itd.? Czy miłośnicy i miłośniczki (tak, wiem, że to dwuznaczne) Gombrowicza nie zasługują na przypomnienie? Ludzie, jeśli dajecie nam biogram kogoś, kto pożyczył Gombrowi 35$, powiedzcie nam także (tym bardziej!), kim była Pankiewiczówna! Pankiewiczówny nogę, nowoczesną, nowiutką, świeżą, w modnych tenisowych spodniach opiewać chcę!

poniedziałek, 6 maja 2013

Jak śpiewa mózg (i dlaczego)…



W świeżutkim numerze „Glissanda” ukazał się mój krótki tekst „Thymos Odysa. (Nie)obecność improwizatora”, poświęcony fetyszyzowaniu mózgu jako podmiotu i obiektu działań artystycznych – z performatyką i instalacjami dźwiękowymi na pierwszym planie. Zainteresowanych zachęcam do lektury (całość niebawem w książce), ale korzystając z okazji, pragnę w tym miejscu zilustrować mój „Glissandowy” wywód kilkoma obrazami. Piszę tam bowiem, m. in. o popkulturowej fascynacji mózgiem, powracającym w literackich i filmowych narracjach science fiction, które znamionowały narodziny owej sztuki cerebralnej – naznaczonej mózgową obsesją, której dwa przykłady analizuję w tekście. O słynnej kompozycji Alvina Luciera (na zdjęciu powyżej) „Music for Solo Performer” (na mózg, aparat EEG i perkusjonalia) pamiętają niemal wszyscy. O niedawnej płycie, jaką Masaki Batoh nagrał przy użyciu Brain Pulse Machine pisałem przed kilkoma miesiącami. Któż dziś jednak pamięta takie zadziwiające obrazy – z mózgiem w centrum?

Brain That Wouldn't Die

Fiend without a Face

Donovan's Brain

Atomic Brain

Brain from Planet Arous

The Evil Brain from Outer Space

The Brain Eaters
Astro Zombies

Madmen of Mandoras
Mózgi uwięzione w odciętych głowach, mózgi na zewnątrz kosmicznych organizmów, mózgi podróżujące przez otchłanie kosmosu, agresywne mózgi z obcych planet, opętani pożeracze mózgów, a nawet – ocalony cudownie mózg Adolfa Hitlera – i wszystko w nieśmiertelnie kiczowatym kostiumie śmieciowego kina lat 50. i 60.! Smacznego!