niedziela, 16 czerwca 2013

Sypcie ryż każdego dnia, albo przypadek i kontrola…



Czwarta edycja „Audioskopii” w toruńskim CSW upłynęła pod znakiem konfrontacji polsko-japońsko-norweskiej, zwieńczonej jam session, utrzymanym w stylistyce rozpiętej między freely improvised music a dźwiękowym performansem. Wystąpili: klarnecista, Michał Górczyński, gitarzysta – Kazuhisa Uchihashi – lider Altered States, znany także z dawnych występów w Ground Zero oraz Origami Boe – założyciel Origami Arktika.
Występ duetu Górczyński/Uchihashi zdominowany został przez brzmienie daxofonu – elektroakustycznego instrumentu, którego Kazuhisa zaczął używać konsekwentnie od czasu wspólnych występów z jego twórcą, nieodżałowanym niemieckim gitarzystą i lutnikiem, Hansem Reichelem. Reichel – weteran europejskiej sceny impro – traktował daxofon jako atrakcyjny wehikuł muzycznej improwizacji, przejawiając zarazem skłonność do budowania za jego pomocą nieco groteskowych w aurze utworów, w których traktowane smyczkiem drewienka imitowały głosy ludzkie, zwierzęce i dźwięki instrumentów (trąbki, kontrabasu, saksofonu) – zapewne najlepszym tego przykładem jest wydany przed laty przez FMP album Shanghaied on Tor Road: The World's 1st Operetta Performed on Nothing but the Daxophone (1992).

Uchihashi wykorzystuje ów, niezwykle plastyczny w procesie improwizowania, instrument w sposób nieco bardziej abstrakcyjny, bliższy tradycji sonorystycznej niż dadaistycznemu kabaretowi dźwiękowemu Reichela. Otwiera w ten sposób przestrzeń niekończącej się interakcji z innymi instrumentami i instrumentalistami. W dziedzinie tej doskonale odnalazł się także Michał Górczyński, którego improwizacje – jak zwykle skupione i oszczędne, ale zarazem niezwykle intensywne w artykulacji i ekspresyjne w sferze brzmienia wchodziły w faktyczny – nie zaś pozorowany – dialog, z tym, co grał Kazuhisa. Sytuacja nie zmieniła się także wówczas, gdy Japończyk chwycił swój koronny instrument – gitarę, tworząc frapujące dźwiękowe tekstury, z których wyłaniały się partie klarnetu. Co ciekawe, Uchihashi bardzo chętnie i śmiało poruszał się w ryzykownym świecie wysokich częstotliwości – niełatwo poddających się kontroli, zaś łatwo płatających brzmieniowe figle i brzmiących zgoła „nieprzyjemnie”. Tym większe uznanie dla kunsztu gitarzysty, który doskonale panował nad dźwiękiem – pewnie i z pełną świadomością kształtując jego fakturę.

Jeśli koncert polsko-japońskiego duetu miał charakter ewidentnie muzyczny, to występ Origami Boe przybrał formę akustycznego incydentu czy może nawet dyskretnej, dźwiękowej ingerencji w audiosferę sali toruńskiego CSW. Uzbrojony w swego „akustycznego laptopa” – a więc drewnianą walizeczkę pełną mikrofonów kontaktowych, spełniającą funkcję pudełka akustycznego – Norweg rozpoczął bardzo cicho, biorąc za punkt odniesienia jednostajny szum włączonej klimatyzacji. Stopniowo z jego działań wyłaniał się subtelny, intymny sonorystyczny mikrokosmos – pełen dźwięków sypanego ryżu, opadających monet, dźwięczących łyżeczek, brzęczących blaszek i wibrujących sprężyn, wspomaganych dronowymi szumami dobiegającymi z playbacku. Boe zbudował świat brzmień ulotnych i mikrohałasów usytuowanych na granicy tolerancji ludzkiego ucha, odwołując się systematycznie do tego, co w otaczającej nas na co dzień audiosferze (ledwo) słyszalne, lecz ignorowane. Zapytany po koncercie o źródło inspiracji wszystkich tych szmerów i pobrzękiwań, Boe odpowiedział mi, że cała zawartość jego „akustycznego laptopa” składa się z drobiazgów odziedziczonych po babci, której portret zdobił zresztą wewnętrzną stronę skrzyneczki. Tak oto zrodził się „babciny ambient”, przywołujący tu i teraz zapomnianą dawno sonosferę starego norweskiego domu z jego subtelnymi dźwiękowymi rytuałami: skrzypieniem drzwi i schodów, hałasami kuchennymi i szmerami zza okna. Cały występ Boe był zresztą doskonałą ilustracją procesu eksperymentowania w sztuce dźwięku. Norweg w istocie bowiem przede wszystkim aranżował określone okoliczności akustyczne i dźwiękowe incydenty, śledząc przez cały czas (niekiedy z zainteresowaniem, kiedy indziej z pewnym niepokojem) ich rodzące się w czasie skutki. Taki właśnie charakter miał także wspólny występ tria artystów – słuchających się i podejmujących próby dialogu – nie tyle muzycznego, ile czysto dźwiękowego – opartego na minimum zaufania i nie wolnego od ironicznego dystansu. Było to, jak sądzę, znakomite zwieńczenie ciekawego cyklu koncertów. Mam nadzieję, że była to również obiecująca prognoza na przyszłość.