Każdy miłośnik
brytyjskiego serialu „Doctor Who” wie doskonale, że fandom z upodobaniem używa
określenia „whomanista”, by nazywać najbardziej oddanych pasjonatów tej
telewizyjnej serii – oddanych jej sercem i umysłem, zbierających filmy,
informacje i gadżety związane z podróżującym w czasie i przestrzeni
enigmatycznym doktorem (który choć pochodzi skądinąd, z pewnością jednak jest
Anglikiem). Każdy „whomanista” wie, że serial ten od kilku dziesięcioleci jest
zarówno przygodową opowieścią utrzymaną w konwencji science fiction, jak i
swoistym laboratorium telewizyjnych pomysłów oraz propagandową tubą bardzo
określonego światopoglądu (nazwijmy go dla uproszczenia: lewicowo-naukowym),
propagującą określone wartości i postawy (wiedzę, naukę, społeczne tendencje
emancypacyjne etc.) – a przy okazji bezprecedensowe i pionierskie dokonania
producentów serii, czyli telewizyjnych i radiowych studiów BBC (z genialnym
motywem muzycznych znanym z czołówki filmu – skomponowanym przez Rona Grainera
i Delię Derbyshire w BBC Radiophonic Workshop). „Doctor Who” jest bowiem przede
wszystkim narzędziem społecznej edukacji upozowanym na popkulturową opowieść o
walkach z kosmitami i przygodach w kosmosie. Dlaczego o tym…?
W najlepszej powieści
fantastycznonaukowej, jaką czytałem od lat – „Ślepowidzeniu” Petera Wattsa –
historii, której fabuły nie zdradzę („nic to albowiem do rzeczy nie przyda”),
pojawia się postać (będąca zarazem pierwszoosobowym narratorem całej
opowieści), zwąca siebie „syntetykiem” (a także – brawa dla tłumacza! –
„żargonautą”) i spełniająca w świecie przedstawionym funkcję specjalisty od
przekładania wiedzy naukowej (eksperckiej i hermetycznej) na inne języki
specjalistyczne oraz na język „wiedzy potocznej”. Jest to konieczne, gdyż:
„Przeszliśmy samych
siebie, badamy teraz tereny poza granicami ludzkiego rozumienia. Czasem ich
kontury, nawet zrzutowane w konwencjonalną przestrzeń, są po prostu zbyt
skomplikowane, by ogarnął je ludzki umysł; a czasem osie współrzędnych biegną w
wymiary niepojmowalne dla umysłów stworzonych, by się pieprzyć i walczyć na
jakiejś prehistorycznej sawannie”.
I tylko tyle. Albo aż
tyle. Wiedza specjalistyczna i towarzyszące jej żargony stały się tak
hermetyczne i niezrozumiałe dla potocznego odbiorcy (choćby i wykształconego w
jakiejś innej, wąskiej dziedzinie), że bez tłumacza – „żargonauty” ani rusz. Na
dodatek:
„Komputery
hodują własne potomstwo, które staje się tak mądre i niezrozumiałe, że jego
komunikaty mają znamiona demencji: nie na temat i bez znaczenia dla
pozostających w tyle ledwo co inteligentnych istot.
A kiedy wytwory, które cię przerosły, znajdują dla ciebie
odpowiedzi, o które prosiłeś, nie rozumiesz ich analiz i nie możesz sprawdzić
wyników. Przyjmujesz je na wiarę…”
Oczywiście w niektórych krajach, takich
jak Polska, dobrze jest „przyjmować pewne rzeczy na wiarę” – bez zadawania
zbędnych pytań, podawania w wątpliwość „najoczywistszych oczywistości” i, nade
wszystko, kwestionowania powszechnie uznanych autorytetów. Ale tylko do czasu… Ceną
za to jest bowiem pogłębiająca się przepaść między nauką, jej społeczną
reprezentacją w postaci wiedzy praktycznej i praktykami życia codziennego i
rodzącymi się z nich przekonaniami oraz światopoglądami. Co jednak z
„whomanistami”?
Czy w dobie słabnącej pozycji
humanistyki nie powinniśmy jednak przestać udawać, że uprawiamy „twardą naukę”,
prowadzimy „badania” i (nie daj Boże) „eksperymenty”, osiągamy (mierzalne i
wymierne) „wyniki”? Czy nie powinniśmy raczej skupić się na zasypywaniu owej
przepaści, która rozpostarła się (przypadkiem?) między „nauką” a „wiedzą”? Czy
nie powinniśmy raczej przygotowywać i kształcić „żargonautów” – tłumaczy,
przekładających teorie naukowe na język wiedzy potocznej i praktyk życia
codziennego? Dotyczy to także teorii naukowych, które zrodziła sama humanistyka
– psychologia, filologia, nauki społeczne. Któż bez przygotowania akademickiego
pojmie dziś koncepcje Lacana, Foucaulta, Barthesa czy Derridy – by pozostać
tylko przy osławionej „French Theory”? Sformułowane przez nich (i innych
badaczy) pojęcia i teorie dryfują zaś nieustannie, odrywając się od swych
korzeni i przemieszczając w nowe konteksty ideologiczne i światopoglądowe. Są
używane jako argumenty w debatach, bywają nadużywane, niezmiennie pozostają
niezrozumiane lub celowo (choć bez zrozumienia) przekłamywane w ustach namaszczonych
i natchnionych oparami absurdu Michalików bredzących o „ideologii gender” – fundującej
rozwiązłość i pedofilię (najbujniej kwitnącą w Kościele Katolickim lata przed
tym, nim ktokolwiek użył słowa „gender”!). Czy nie dzieje się dziś tak, że
niejeden „liberalny ironista” nie wie nawet, że jest „liberalną ironistką”? Czy
nie powinniśmy zadbać o to, by nie zabrakło tych wszystkich, którym,
wysłuchawszy ich wyjaśnień, rzec będzie można nieśmiertelnymi słowami pana
Jourdain: „Daję słowo, zatem ja już
przeszło czterdzieści lat mówię prozą, nie mając o tym żywnego pojęcia! Jestem
panu najszczerzej obowiązany, żeś mnie pouczył”. Dla ścisłości wyjaśnię, że
Molière zwał ich „nauczycielami filozofii”, tymi których „nadprodukcję”
Ministerstwo Nauki postanowiło dziś zatrzymać – z lęku przed czym? Może się
mylę – obym się mylił – ale może stać się i tak, że zaczniemy mówić językami
tak wysoce specjalistycznymi i tak hermetycznymi, że przestaniemy się rozumieć.
W świecie, w którym nie będzie ani jednego „żargonauty”…
Fragmenty
„Ślepowidzenia” Petera Wattsa w przekładzie Wojciecha M. Próchniewicza.
Fragmenty
„Mieszczanina szlachcicem” Molière’a w
przekładzie, oczywiście, Tadeusza Żeleńskiego (Boya).