W jednym z moich
ulubionych niezobowiązujących filmów przygodowych, „Trzynastym wojowniku” (reż.
John McTiernan, 1999), relacjonującym – bardzo z grubsza – historię Beowulfa w
formie komiksowych potyczek wikingów z chtonicznymi ludźmi-niedźwiedziami,
pojawia się scena, w której bohaterowie błędnie rozpoznają głos nadciągającej
burzy, biorąc za uderzenie gromu pogłos morskich fal rozbijających się o skały
w ogromnych jaskiniach ukrytych po stromym urwiskiem. W ten sposób niepokojący
grzmot – zwiastun burzy – dociera do nich nie z nieba lecz z głębi ziemi. Nie
potrafiłem oprzeć się temu wspomnieniu, czytając krótki tekst Billa Fontany (w
przygotowanej przez Caleba Kelly’ego antologii „Sound” – MIT Press 2011 – nie
gorszej od wydanego po polsku zbioru „Kultura dźwięku”), traktujący o jego
wczesnych instalacjach dźwiękowych, angażujących w estetyczną aranżację
audiosfery dźwięki środowiska naturalnego. W jednym z pierwszych projektów
Fontana nagrał bowiem – i następnie reprodukował w przestrzeni wystawienniczej
jako rzeźbę dźwiękową – brzmienie nabrzeża Kirribilli w Sydney – pełnego
pustych przestrzeni, rezonujących podczas niekończących się uderzeń morskich
fal. Dwanaście lat później Fontana powrócił do tego pomysłu – tym razem jednak
unikając pośrednictwa taśmy magnetycznej – transmitując bezpośrednio, „na
żywo”, chwytane przez sieć mikrofonów dźwięki wybrzeża do galerii New South
Wales w Sydney. Sam artysta określił ów projekt mianem „niekończącego się
perkusyjnego performance’u” – rzecz jasna – w czasie rzeczywistym.
To, co brzmi pod
stopami – rezonując dźwięki natury i cywilizacji – towarzyszy też narratorce
„En Abime: Listening, Reading, Writing. An Archival Fiction” – Danieli Cascelli
– być może najlepszej „opowieści o słuchaniu”, jaką czytałem w ostatnim czasie.
Tym razem nie wybrzmiewa jednak pogłos australijskiego wybrzeża, lecz rezonans
rzymskich katakumb, bohaterka spaceruje bowiem po Wiecznym Mieście,
nasłuchując. Gdy wędruje po raz kolejny via Appia, uzmysławia sobie, że
nieustannie towarzyszy jej echo dobywające się spod stóp, z głębi ziemi, z
pustych korytarzy ciągnących się kilometrami pod łuszczącą się kamieniem skórą
ulic, z porzuconych komór grobowych, spełniających po stuleciach, zgoła
nieoczekiwanie, funkcję pudła rezonansowego dla skomplikowanego i subtelnego
zarazem instrumentu, jakim jest Rzym. Jak zauważa Cascella, wszystkie dźwięki
miasta – ruch uliczny, ptasi śpiew, ludzkie głosy – wracają na powierzchnię
swoiście podwojone, wzbogacone o echo pochodzące od tych, którzy odeszli,
zaznaczając swą obecność osobliwą głębią i pustką, która brzmi. Tak rodzi się
dźwiękowa pamięć przestrzeni, wyczuwalna, bo przecież uchwytna uchem łowiącym
głos podwojony przez echo zrodzone w grobowej ciszy. Któż zaś przybywa z tym
echem…? Tu, rzecz jasna, rodzi się fantazjowanie. Przywodzi mi ono na myśl
kiepski choć ciekawy film grozy Richarda Jefferiesa „Blood Tide” (1982) –
opowieść o ukrytym na greckiej wyspie pradawnym „kulcie bestii” – domagającym
się oczywiście krwawych ofiar w postaci dziewic. Rzecz byłaby banalna, gdyby
nie fakt, że potwór – niby straszny lecz groteskowy – straszący raczej sterczącym fallusem niż skrwawionymi kłami – zostaje wywabiony z podmorskiej
jaskini na powierzchnię grzmotami wybuchów, sprowokowanych przez nieostrożnych
turystów, szukających legendarnego skarbu. Ten, kto przybywa z głębin – na
odgłos gromu – może zatem nie zadowolić się, niczym rzymscy zmarli, podwojeniem
głosu współczesności. Może też domagać się ofiary. Lub zapłaty…
Tytuł pożyczam –
oczywiście parafrazując – od Wernera Herzoga.