czwartek, 5 grudnia 2013

Grzmoty z głębi


W jednym z moich ulubionych niezobowiązujących filmów przygodowych, „Trzynastym wojowniku” (reż. John McTiernan, 1999), relacjonującym – bardzo z grubsza – historię Beowulfa w formie komiksowych potyczek wikingów z chtonicznymi ludźmi-niedźwiedziami, pojawia się scena, w której bohaterowie błędnie rozpoznają głos nadciągającej burzy, biorąc za uderzenie gromu pogłos morskich fal rozbijających się o skały w ogromnych jaskiniach ukrytych po stromym urwiskiem. W ten sposób niepokojący grzmot – zwiastun burzy – dociera do nich nie z nieba lecz z głębi ziemi. Nie potrafiłem oprzeć się temu wspomnieniu, czytając krótki tekst Billa Fontany (w przygotowanej przez Caleba Kelly’ego antologii „Sound” – MIT Press 2011 – nie gorszej od wydanego po polsku zbioru „Kultura dźwięku”), traktujący o jego wczesnych instalacjach dźwiękowych, angażujących w estetyczną aranżację audiosfery dźwięki środowiska naturalnego. W jednym z pierwszych projektów Fontana nagrał bowiem – i następnie reprodukował w przestrzeni wystawienniczej jako rzeźbę dźwiękową – brzmienie nabrzeża Kirribilli w Sydney – pełnego pustych przestrzeni, rezonujących podczas niekończących się uderzeń morskich fal. Dwanaście lat później Fontana powrócił do tego pomysłu – tym razem jednak unikając pośrednictwa taśmy magnetycznej – transmitując bezpośrednio, „na żywo”, chwytane przez sieć mikrofonów dźwięki wybrzeża do galerii New South Wales w Sydney. Sam artysta określił ów projekt mianem „niekończącego się perkusyjnego performance’u” – rzecz jasna – w czasie rzeczywistym.

To, co brzmi pod stopami – rezonując dźwięki natury i cywilizacji – towarzyszy też narratorce „En Abime: Listening, Reading, Writing. An Archival Fiction” – Danieli Cascelli – być może najlepszej „opowieści o słuchaniu”, jaką czytałem w ostatnim czasie. Tym razem nie wybrzmiewa jednak pogłos australijskiego wybrzeża, lecz rezonans rzymskich katakumb, bohaterka spaceruje bowiem po Wiecznym Mieście, nasłuchując. Gdy wędruje po raz kolejny via Appia, uzmysławia sobie, że nieustannie towarzyszy jej echo dobywające się spod stóp, z głębi ziemi, z pustych korytarzy ciągnących się kilometrami pod łuszczącą się kamieniem skórą ulic, z porzuconych komór grobowych, spełniających po stuleciach, zgoła nieoczekiwanie, funkcję pudła rezonansowego dla skomplikowanego i subtelnego zarazem instrumentu, jakim jest Rzym. Jak zauważa Cascella, wszystkie dźwięki miasta – ruch uliczny, ptasi śpiew, ludzkie głosy – wracają na powierzchnię swoiście podwojone, wzbogacone o echo pochodzące od tych, którzy odeszli, zaznaczając swą obecność osobliwą głębią i pustką, która brzmi. Tak rodzi się dźwiękowa pamięć przestrzeni, wyczuwalna, bo przecież uchwytna uchem łowiącym głos podwojony przez echo zrodzone w grobowej ciszy. Któż zaś przybywa z tym echem…? Tu, rzecz jasna, rodzi się fantazjowanie. Przywodzi mi ono na myśl kiepski choć ciekawy film grozy Richarda Jefferiesa „Blood Tide” (1982) – opowieść o ukrytym na greckiej wyspie pradawnym „kulcie bestii” – domagającym się oczywiście krwawych ofiar w postaci dziewic. Rzecz byłaby banalna, gdyby nie fakt, że potwór – niby straszny lecz groteskowy – straszący raczej sterczącym fallusem niż skrwawionymi kłami – zostaje wywabiony z podmorskiej jaskini na powierzchnię grzmotami wybuchów, sprowokowanych przez nieostrożnych turystów, szukających legendarnego skarbu. Ten, kto przybywa z głębin – na odgłos gromu – może zatem nie zadowolić się, niczym rzymscy zmarli, podwojeniem głosu współczesności. Może też domagać się ofiary. Lub zapłaty…


Tytuł pożyczam – oczywiście parafrazując – od Wernera Herzoga.