Kilka tygodni temu miałem okazję
gościć w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej na monumentalnej wystawie „After
Year Zero” z niewielką prelekcją przed pokazem filmu „Last Angel of History”
(reż. John Akomfrah, 1996) – starawego już i w istocie niemal archeologicznego
(występujące w obfitości jako rekwizyty monitory PC dawały niezamierzony efekt
vintage) manifestu estetyki afrofuturystycznej z czasów jej „odrodzenia” w
latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Prelekcja przerodziła się po filmie, ku
mojej radości, w niemałą debatę o historii, praktykach estetycznych oraz
zasięgu i wpływach idei afrofuturystycznych. Stąd też ta, nieco spóźniona przez
wakacyjne rozleniwienie, refleksja. „History is his story, and my story is
Mystory” – mawiał przed laty Sun Ra – niechciany (jak zwykle) prorok
afrofuturyzmu.
A jednak zanim historia uzyskała ową, dziś już dość oczywistą,
„czarną podmiotowość” – bywało niewesoło. „Musieliśmy sobie wyobrazić
przyszłość, w której nas nie ma” – pisze Ytasha L. Womack w fascynującej
opowieści, po trosze autobiograficznej, po trosze zaś właśnie historycznej,
zatytułowanej „Afrofuturism. The World of Black Sci-Fi and Fantasy
Culture” (Lawrence Hill Books, Chicago 2013). Przyszłość bez Czarnych – nie tylko superbohaterów,
nie tylko obywateli – ale po prostu Czarnych. Wszystkie dostępne wówczas teksty
kultury popularnej, w których rozsnuwano niezliczone wizje przyszłości obywały
się bowiem bez ciemnoskórych protagonistów. Niezwykłym wyjątkiem był w owym
czasie Lando Calrissian (Billy Dee Williams) w „Gwiezdnych wojnach” – bohater,
w którym, jak wspomina Womack, kochały się wszystkie afroamerykańskie
licealistki. Z tego właśnie braku zrodziła się w krótkim czasie (sub)kultura
„czarnych geeków”, która w latach 90. minionego wieku przekształciła się w
zalążek ruchu afrofuturystycznego – miejsca spotkania amerykańskich artystów,
muzyków, pisarzy science fiction i działaczy społecznych o afrykańskich
korzeniach. Dziś ta (kontr)kultura śmiało wtargnęła w dziedzinę „pop” i ma się
świetnie, owocując niezliczonymi tekstami. Tak dzieje się w Ameryce i, po
części, w Europie. Co jednak z mitycznym matecznikiem samego ruchu – Afryką?
Ciekawy kontekst kulturowy i
społeczny dla tych, bez wątpienia afrofuturystyznych, opowieści rodem z
amerykańskiej popkultury tworzą teksty zebrane w tomie V.S. Naipaula „Maska
Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności” (przeł. A. Nowakowska, Wołowiec
2015) – zorientowane wprawdzie na kolonialną przeszłość afrykańskiego
kontynentu, ale spoglądające również nieśmiało w stronę przyszłości
(gabońskiego lasu deszczowego, tradycyjnych wierzeń, ginących wspólnot
plemiennych) reportaże przynoszące obraz spustoszenia, jakiego w duchowości
Afrykanów dokonała ekspansja kolonialnych religii monoteistycznych (chrześcijaństwa
w rozlicznych odmianach oraz islamu), przywiezionych przez kolonizatorów i
handlarzy niewolników. Religie te ani nie wyparły zupełnie tradycyjnych
wierzeń, ani ich skutecznie nie zasymilowały, prowadząc do wytworzenia szeregu
nowych, agresywnych podziałów – społecznych, politycznych i ekonomicznych.
Przede wszystkim zaś owocują dziś niezliczonymi, groteskowymi synkretyzmami, w
których (nowa) władza polityczna sięga po (dawne) manifestacje mocy duchowej,
zaś obrzędowość religijna staje się płaszczyzną niefortunnego spotkania
kuglarstwa, biznesu drobnych cwaniaczków oraz rynku religijnych usług dla
turystów (jak np. turystyka ibogainowa – dla szukających egzotycznego
oświecenia Europejczyków). Z tego zaś rodzi się swoista duchowa schizofrenia –
oficjalnego chrześcijanina, który po kryjomu praktykuje tradycyjną magię, by
publicznie naśmiewać się z jej rdzennych przedstawicieli, lękając się
równocześnie (i autentycznie) ich nadprzyrodzonej zemsty. Z narracji Naipaula
wyłania się głównie troska. I jest to troska typu ekologicznego, wyrażana w
obfitości ocenami etycznymi, których podstawą jest przede wszystkim los
zwierząt: bezdomnych psów, prześladowanych kotów, prowadzonych na rzeź
cielaków. Naipaul jest sceptyczny i bezlitosny, pisząc o hekatombie długorogiego
bydła w prymitywnych lecz masowych rzeźniach: „Kiedy prości ludzie codziennie
oglądają takie widoki, nie ma miejsca na ideę człowieczeństwa, na wyższe
ideały”. Czy jest tu zatem miejsce na (jakąś) Przyszłość (co by nie była ni
traumą, ni grozą)?
Kiedy
więc dziś czytam świeżo wydaną, znakomitą powieść science fiction nigeryjskiej
imigrantki mieszkającej w, jakże afrofuturystycznym, Chicago, Nnedi Okorafor,
„Laguna” (przeł. A. Studniarek, Warszawa 2015), to nie bez powodu moją uwagę
przykuwają fragmenty jawnie ideowe, uderzające z siłą manifestu:
„Od
stuleci snuję opowieści w tej jaskini. Wysnułam narodziny i wzrost tego
wielkiego miasta. Obserwowałam przez wibracje, które wędrują po moich sieciach.
Lagos. Nigeria. Wiem wszystko, gdyż wszystko stworzyłam. Widziałam, jak ludzie
przybywają z drugiej strony oceanu. Widziałam, jak ludzie sprzedają ludzi.
Uplotłam ich opowieści i patrzyłam, jak sami tkają swoje prymitywne sieci.
Przybyli w łodziach, które skrzypiały desperacką pieśń, i przywieźli coś, czego
nigdy nie stworzyłam. Lagos mnie karmi. Szybkie życie, szybka śmierć. Światowe
życie, życie na marginesie. Drapacze chmur, slumsy. Drogi dudnią jak ścieżki do
przyszłości, zawsze spragnione krwi”.
Ale zwracam
także uwagę na wszystkie te miejsca, wskazujące na związki fantastycznonaukowej
wyobraźni, desperackich taktyk oporu oraz muzyki jako „mocy” („Use the Force,
Lando! Use the Force!”):
„Edgar
usłyszał muzykę – słodką, czystą i elektryzującą. Śpiewała do niego czystym
głosem »Broń ich«. I wtedy to, co w nim narastało, wibrując w rytmie ziemi,
wyrwało się na zewnątrz. Stryjowie, stryjenki, krewniacy, wszyscy polecieli do
tyłu. Dwa najbliższe samochody zostały przewrócone na bok i uderzyły w ziemię.
Domy po drugiej stronie ulicy, w tym dom ciotki, zadrżały w posadach i zasypała
je czerwona ziemia”.
Czy czerwona ziemia faktycznie zadrży
w posadach, a ścieżki przyszłości na zawsze pozostaną spragnione krwi?
Czytam wszystkie te opowieści,
słuchając na przemian kilku płyt, które rozgościły się ostatnio w moim
odtwarzaczu. Pierwszą z nich jest – relatywnie nowa – płyta Pharoah & The
Underground „Spiral Mercury” (Clean Feed 2014), na której ostatni (po niedawnej
śmierci Colemana) prawodawca „Wielkiej Czarnej Muzyki” z okresu jej heroicznych
zmagań z opresyjnie białą estetyką – Pharoah Sanders – łączy swe siły
(chciałoby się napisać „moce” – „Use the Force, Pharoah!”) z kolektywem Chicago
Underground (Rob Mazurek, Chad Taylor et al.). Muzyka jest gęsta, zawiesista,
rozedrgana i pulsująca – pulsem elektronicznych instrumentów i przetworników,
których używają niemal wszyscy muzycy (poza Sandersem, rzecz jasna) –
oczywiście kosmiczna i spiralna w swych splotach improwizowanych ścieżek
poszczególnych instrumentalistów. Wydaje się odległym echem dawnych
eksperymentów Sun Ra i jest zarazem formą futurystycznej ekstrapolacji – za
sprawą obecności Pharoaha sprawiając wrażenie, jakby Coltrane grał swe duchowe
frazy w odległej przyszłości na dryfującej w przestrzeni stacji kosmicznej dla
obcujących z Absolutem astronautów. Niemniej nowa jest w tym kontekście mocno
komplementowana płyta „The Epic” (Brainfeeder 2015), na której Kamasi
Washington konstruuje nowy, improwizujący (lecz pod wyraźną kontrolą lidera)
big band na miarę XXI wieku. Epicki rozmach przedsięwzięcia jest zaiste
imponujący, lecz jego wymiar czysto muzyczny pozostaje, jak dla mnie, dość
tradycyjny i nieco sentymentalny – będąc li tylko hołdem dla dawnych,
kosmicznych lotów Coltrane’a i Mc’Intyre’a, pozostawia wrażenie, że „lepsze już
było”. Dużo bardziej przekonuje mnie, po raz kolejny, Matana Roberts
proponująca na „Coin Coin Chapter Three. River Run Thee” (Constellation 2014)
bardziej kameralny, osobisty powrót do korzeni, do duchowego, społecznego i
muzycznego dziedzictwa Południa USA, wikłając się także w jego polityczne
konfrontacje (z Malcolmem X w dźwiękowym tle) oraz posiłkując się w tym celu nie
tylko muzyczno-literacką narracją i saksofonem altowym, ale także field
recordingiem i zestawem elektronicznych efektów Korga. Efekt „kosmiczny” wraca
z kolei w znakomitym wydawnictwie Roba Mazurka i jego (jakżeby inaczej)
Exploding Star Orchestra „Matter Anti-Matter. Sixty-Three Moons of Jupiter
& Electronic Works” (Rogue Art 2013), gdzie lidera wspomagają m.in. wielkie
postaci „Czarnej Muzyki”: Roscoe Mitchell, Nicole Mitchell i… Matana Roberts.
Tutaj arofuturystyczne idee zyskują swój prymarnie awangardowy wymiar – śmiało,
choć nie bez sentymentów, konfrontując mitologiczno-duchowy aspekt free jazzu
ze światem nowej elektroniki.
A jednak najwięcej wzruszeń i emocji
przynoszą mi (czy to zaskakujące?) imponujące wydawnictwa archiwalne. Skromna z
pozoru edycja jednej tylko sesji Sun Ra z marca 1963 roku - „Continuation”
(Corbett vs. Dempsey 2013) – zmienia się raptem w fascynujący dokument, jeśli
pamiętamy, że jest to sesja poprzedzająca wydanie epokowej płyty „When Angels
Speak of Love”, na której narodziło się słynne, „kosmiczne” brzmienie Arkestry
sprokurowane przypadkiem przez Tommy’ego Huntera (drums, percussion and
reverb). Odnalezione cudem nagrania Joe’go McPhee z czasów „Nation Time” („Nation
Time. The Complete Recordings”, Corbett vs. Dempsey 2013) – przynoszące kawały
krwistej, żywiołowej, zawadiackiej, ulicznej muzyki poszytej pulsem funky i
rewolucyjnymi hasłami gorącego roku 1969. I wreszcie dwa monumenty w formie
boxu: William Parker „Centering. Unreleased Early Recordings 1976-1987” (No
Business Records 2012) oraz Jemeel Moondoc „Muntu Recordings” (No Business
Records 2009) – cudowne świadectwa nieograniczonej muzycznej kreatywności,
wyzwolonej wyobraźni i spontanicznej twórczości w duchu DIY, jaka rozkwitała w
amerykańskich (głównie nowojorskich) loftach w połowie lat 70. To jest wciąż
niepospolicie żywa i żywiołowa muzyka, cudem przeniesiona w XXI wiek, mocą
cyfrowego zaklęcia. Oto przyszłość, która ziściła się przed laty. I cóż, ta
przyszłość ma swoją (świetlaną) przeszłość…