Ponieważ
koniec świata nie raczył był opaść na nasze uśpione miasta i marznące rzeki, co
wszak byłoby jakimś rozwiązaniem, pozwalam sobie zaproponować trzecią część
dronopedii, by w świecie bardzo długich dźwięków poszukać odrobiny wytchnienia
od hałasu po apokalipsie (która nie nadeszła). Dziś pogrążamy się z uporem w
dziedzinie (elektro)akustycznej psychodelii. By sparafrazować poetę: „W krainę
kwasu, w mroczną mą ojczyznę – jest wejście przez drony”. Choć przecież nie
tylko…
Peter
Wright, Pretty Mushroom Clouds, Archive Records 2007
Peter Wright
należy do tych gitarowych samotników, którzy z upodobaniem instalują się z
instrumentem i wzmacniaczem w dowolnym środowisku akustycznym, by improwizować
w czułej z nim interakcji, zaś same nagrania chętnie doprawiają dźwiękami
skradzionymi naturze. To, co Wright grywa wiąże się w sposób dość oczywisty z
gitarowymi hałasami Lou Reeda z czasów „Metal Machine Music” – choć bywa mniej
radykalne, czerpiąc również z dokonań klasyków psychodelicznej improwizacji, by
wspomnieć tylko Grateful Dead czy Moby Grape. Pod tym względem „Pretty Mushroom
Clouds” należy do typowych płyt Wrighta, prezentując zestaw nagranych w różnych
lokalizacjach gitarowych dronów – wzmocnionych elektrycznymi sprzężeniami i
nawarstwionych za sprawą użycia rozmaitych efektów brzmieniowych,
spiętrzających fale elektroakustycznego hałasu: od folkowych akordów po
metaliczne wibracje rozbestwionej elektryczności. W tle usłyszymy tu chóry
ptaków i owadów oraz mniej lub bardziej egzotyczne głosy ludzkie i dźwięki
środowiska (nie)naturalnego. God Bless You Mr Wright!
Cam
Deas, Quadtych, Present Time Exercises 2010
Cam Deas – Brytyjczyk grywający solo na dwunastostrunowej
gitarze akustycznej znajduje się w tym miejscu nieprzypadkowo. Właściwie jego
nagrania dają się swobodnie umieścić między dokonaniami dawnych mistrzów
„naiwnego” folku, którzy jak Robbie Basho czy John Fahey przecierali
gitarzystom ścieżki na Wschód, a poszukiwaniami improwizatorów, takich jak
Derek Bailey – uwalniających gitarę od brzemienia tradycji i stylistyk. Deas
chętnie i śmiało improwizuje, jednak tym, co sprawia, że jego płytę umieszczam
w kanonie „długich dźwięków” jest niesłabnące przywiązanie gitarzysty do
pogłosu. Nadaje to gitarowym eskapadom Deasa nieco osobliwy posmak nagrań
zarejestrowanych w przestrzeniach otchłannych, w których dźwięki wybrzmiewają
nieskończenie długo nim przepadną w ciszy. Wpływa to oczywiście na styl gry
Brytyjczyka – atakującego instrument nagłymi zrywami, gwałtownymi uderzeniami i
wycofującego się natychmiast, by pozwolić dobytym dźwiękom trwać w przestrzeni.
Efekt jest zniewalający.
Double
Leopards, Halve Maen, Eclipse Records 2003
Już dość dawno
przyjęło się w dyskursie okołomuzycznym nieco enigmatyczne określenie „dronowa
psychodelia”, przy pomocy którego krytycy starają się uporać z dokonaniami
artystów osadzających swe „długie dźwięki” w psychodelicznej tradycji przełomu
lat 60. i 70. – nie zawsze skutecznie. Sądzę jednak, że z powodzeniem nadaje
się ono do próby przybliżenia poczynań tego nowojorskiego tria, którego
twórczość Piero Scaruffi zamknął niegdyś w zgrabnym sloganie: „cosmic drones for distorted guitars”. W
istocie bowiem „Halve Maen” to zbiór długich, dryfujących konstrukcji
dźwiękowych, w których gitarowe frazy płyną na tle elektronicznych dronów
dobytych z analogowych generatorów i przyprawionych do smaku pokaźną dawką
delaya. Całość brzmi niczym nagrany przez La Monte Younga soundtrack do
niskobudżetowego horroru science fiction z połowy lat sześćdziesiątych – czyli najlepiej
jak się da.
Haino
Keiji, Twenty First Century Hard-y Guide-y Man, PSF 1995.
Album
kanoninczny i rewolucyjny zarazem. Jedna z najważniejszych płyt z muzyką noise, zrealizowana przy tym na
instrumencie całkowicie akustycznym. A zatem „akustyczny hałas”? Niech będzie. „Twenty
First Century Hard-y Guide-y Man” to wynik flirtu Haino z lirą korbową – której
poświęciłem już nieco miejsca we wcześniejszych edycjach „Dronopedii…”. Na
płycie tej Haino skupia się na burdonowym aspekcie liry w sposób analogiczny do
tego, w jaki La Monte Young potraktował tamburę, czyniąc z instrumentu
towarzyszącego soliście pierwszoplanowe (a w istocie jedyne) źródło dźwięku („The
Tamburas of Pandit Pran Nath”, 1982). Haino nie zadowala się jednak
wyeksponowaniem elementarnego dronu liry w oczekiwaniu na (nie)kontrolowany
wylew alikwotów. Uwalnia instrument od tonalności, a nawet muzyczności, czyniąc
z niego po prostu intonarumori, czyli
poręczne narzędzie do hałasowania. Dźwięk tego hałasującego mechanizmu jest,
paradoksalnie, organiczny, źródłowy i – nie da się ukryć – drażniący. Co czyni
go tym bardziej interesującym estetycznie.
Tony
Conrad, Joan of Arc, Table of the Elements 1968/2006
Ścieżka
dźwiękowa do dawnego, eksperymentalnego filmu Piero Heliczera i jedna z moich
ulubionych płyt z elektroakustyczną muzyką dronową. Tym razem Conrad solo –
grający na fisharmonii (ang. pump organ),
czyli mechanicznych organach zasilanych przez grającego pedałami. Dobór i
charakterystyka instrumentu nie jest tu bez znaczenia, wszak urządzenie to
generuje – prócz dźwięków tonalnych – całe spektrum (od)głosów związanych
wprost z jego eksploatacją, nierzadko zresztą głośniejszych od muzyki.
Trzeszczy i piszczy, produkuje niesamowite przedmuchy, organizując w ten sposób
swoistą audiosferę wykonania. Conrad, rzecz jasna, ani tych dźwięków nie
eliminuje, ani nie stara się ukryć. Wręcz przeciwnie przyjmuje je z
dobrodziejstwem inwentarza, czyniąc dodatkowym atutem sonorystycznym.
Absolutnie genialny okazuje się np. miarowy, hipnotyczny puls płynący wprost z
pedałów instrumentu, brzmiący basowo niczym w jakiejś protodubowej produkcji. W
efekcie otrzymujemy popis gry na doświadczonym przez czas, archaicznym
instrumencie i kawał soczystego, pulsującego, zaskakująco ciepłego (niemal
elektronicznego) dronu!
Evan
Parker/Keith Rowe, Dark Rags, Potlatch 2000
W istocie
królestwem wyzwolonej improwizacji rządzi niepodzielnie dwoje kapryśnych i
chimerycznych władców: przypadek i abstrakcja. Dlatego też używanie w
odniesieniu do „freely improvised music”
określeń takich, jak „psychodeliczna”, „dronowa”, „orientalna” etc. okazuje się
zazwyczaj dość niezręczne a nawet ryzykowne. Bywa jednak i tak, że sama muzyka
prosi się o taką (nad)interpretację, wywołując skojarzenia znane nam już
skądinąd. Zaryzykuję zatem… Parker i Rowe improwizują swobodnie, a zatem w
abstrakcji od muzycznych konkretów, a jednak ścieżki twórczej intuicji kierują
ich ku regionom z dawna (zapo)znanym. Na „Dark Rags” są to obszary powiązane
artystycznie i ideowo z muzyką Indii – właściwymi jej relacjami między tłem a
(muzyczną) figurą oraz technikami improwizacji. Nie są to w żadnym razie
skojarzenia oczywiste – całość rozgrywa się raczej w sferze konceptualnej niż
na płaszczyźnie brzmień, rytmów czy doboru instrumentów. Jeśli jednak coś daje
się tu uchwycić wrażliwym uchem, to będzie to właśnie subtelne przesunięcie
akcentów – wyeksponowanie dronowego „tła”, które staje się jakością samoistną –
nie zaś brzmieniowym zapleczem dla (nie)dyskretnych ingerncji improwizatorów.
Tu dzieje się wręcz przeciwnie – działania instrumentalistów zlewają się w
pulsujący mikrotonami potok dźwięków, które nigdy nie stygną.
Toshimaru
Nakamura, Maruto, Erstwhile Records 2011
Jeśli
Taku Sugimoto, stary druh Nakamury ze sceny Onkyo, wyspecjalizował się w
„nie-graniu”, to sam Nakamura pozostaje od lat najwybitniejszym na świecie
ekspertem od „grania na niczym”, zaś jego banalnie prosty patent „no-input
mixing board”, czyli konsoli mikserskiej bez zewnętrznego źródła dźwięku
zdradza ślady geniuszu. „Maruto” to jeszcze jedna – chyba najświeższa – solowa
realizacja tego konceptu, która choć nie różni się zasadniczo od poprzednich to
jednak okazuje się – po kilkukrotnym przesłuchaniu – najbardziej urokliwa.
„Szmery własne” (trochę jak „sos własny” tuńczyka) stołu mikserskiego
wypełniają tu całą przestrzeń akustyczną i powracają nieustannie wzmocnione
feedbackiem uzyskanym za pomocą delayów i reverbów. W ten sposób płyta Nakamury
ujawnia, „co szumi w nagraniach”, czy może raczej, „co szumi, gdy w nagraniach
›szumi‹”. Co więcej zaś, z szumów tych z pełnym powodzeniem czyni
samowystarczalną jakość estetyczną – podając je słuchaczowi nie jako zbędny
dodatek (brud w kanale komunikacyjnym), lecz samą istotę kompozycji muzycznej.
W tej kategorii trudno byłoby zapewne odnaleźć dron bardziej elementarny, ten
bowiem leży u samych podstaw słuchania (czy nawet słyszenia). Pozostaje jednak
niepokojące pytanie: co szumi w kanale, kiedy komunikatem jest sam szum?
Organ
Eye, Organ Eye, Staubgold 2007
Jedna z
najciekawszych dronowych płyt z muzyką elektroakustyczną, jakie ukazały się w
ostatnich latach. Organ Eye to w istocie znany z Osso Exotico David Maranha –
którego pamiętam doskonale z wyśmienitego, nocnego koncertu podczas jednej z
edycji toruńskiego CoCArtu. Maranha zaprezentował wówczas materiał przygotowany
na organy i dwa wzmacniacze, kontrolowane przez jego współpracowników. I był to
z pewnością jeden z najlepszych minimalistycznych koncertów, jakie dane mi
było usłyszeć. Tu także Maranha „idzie w drony” („Two raga like tracks” –
reklamuje swe wydawnictwo Staubgold). Tym razem jednak Portugalczyk ma do
dyspozycji nieco obszerniejsze i bardziej zróżnicowane instrumentarium (Hammond,
skrzypce, harmonium, bęben basowy, elektronika) oraz rozbudowany zespół
(kwartet). Co nie zmienia faktu, że ekspresja jest oszczędna, a muzyka –
konsekwentnie minimalistyczna. I faktycznie słychać w niej (odległe) echa
Indii, choć zapewne nie bardziej niż we wczesnych nagraniach La Monte Younga.
Poza wszystkim – płyty tej słucha się niezwykle przyjemnie – polecam więc ją z
przekonaniem tym, którzy chcieliby rozpocząć swą przygodę z „długimi dźwiękami”.
John
Duncan, John See Soundtracks, RRRecords 1996
Nie mogło
zabraknąć głosu w sprawie „głosu”. Tym razem jednak podejdę do tematu w sposób dość
ekstrawagancki. „John See Soundtracks” to płyta ze spreparowanymi przez Duncana
ścieżkami dźwiękowymi do japońskich filmów pornograficznych (Doll, Fallen
Angel, Inka, Aidayuki Passion, Power Love), w których przygotowaniu artysta
brał udział w latach 1986-87 pod pseudonimem John See. Cóż
otrzymujemy? „John See Soundtracks”
przynosi ilustracyjną, balansującą na granicy hałasu muzykę ambient
skomponowaną ze strzępów nagrań dokonanych w trakcie realizacji filmów i
eksponującą przy tym ekspresyjne walory ludzkiego głosu. Szczególna rola przypada tu oczywiście oddechowi, który staje się podstawowym
tworzywem dźwiękowym muzycznej ekspresji Duncana. Zmysłowe westchnienia
oznaczające seksualną rozkosz, multiplikowane niemal w nieskończoność,
powracają w natrętnej dźwiękowej pętli, a poddane brzmieniowym modyfikacjom przekształcają
się tu wprost w hałas, w którym zmysłowa przyjemność zlewa się z akustyczną
przemocą.
Robert
Fripp & Brian Eno, No Pussyfooting, Opal Ltd. 1973/2008
Na koniec banał. Ale jaki! Oto jedna z tych płyt, które
znają wszyscy, nawet ci, którzy nigdy ich nie słyszeli. Wiadomo przecież, że
Eno to ambient, Fripp to King Crimson itd. Jeśli więc wybieram ten album, to
przecież nie ze względu na jego niewątpliwe oddziaływanie na kolejne pokolenia
rockowych eksperymentatorów, ale właśnie z uwagi na tę jego reedycję, która
ukazała się w roku 2008, okraszona niebanalnymi „bonusami”. Nie są to
bynajmniej „zaginione i cudem odnalezione” taśmy z odrzutami z sesji, ani nawet
remiksy dokonane przez przyjaciół dwójki artystów. Jest to coś – zważywszy na
charakter zawartej na płycie muzyki – dużo bardziej oczywistego, rzec by można
– nieuniknionego. Drugi krążek w tym zestawie przynosi bowiem obie kompozycje
duetu (przypomnę, że są to repetycyjne utwory „The Heavenly Music Corporation”
i „Swastika Girls”) zaprezentowane w (nie)oczekiwanych wersjach: poznajemy je w
„wariantach satanistycznych”, tj. puszczone od końca, dodatkowo zaś „The
Heavenly Music Corporation” słyszymy jeszcze w wersji spowolnionej o połowę
prędkości przesuwu taśmy (co sprawia, że dwudziestominutowa kompozycja rozciąga
się do czterdziestu minut). Banalne?
Oczywiście! Genialne? A jakże! Ten prosty studyjny zabieg ujawnia w istocie
samo sedno pracy z „długim trwaniem dźwięku” – koncentrację na jego wewnętrznej
stronie i ekspozycję jego mikroelementów, umykających uchu w trakcie słuchania
nagrań w rzeczywistym czasie ich trwania. Tytułem anegdoty twórcy płyty
wyjaśniają jednak, że do tego rozwiązania pchnęły ich nagminne praktyki
początkujących gitarzystów, słuchających solówek swych mistrzów na zwolnionych
obrotach, by nauczyć się je idealnie kopiować. Płytę z dodatkami polecam
oczywiście przede wszystkim natchnionym poszukiwaczom satanistycznych przesłań
z Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Nowych Ruchach Religijnych! W dwunastej
minucie i szóstej sekundzie satanicznej wersji „Swastika Girls” słyszałem
wyraźnie frazę: „Belial, Belial. Tralala. Tralala”. Lub coś w tym stylu (choć
nie wątpię, że Robert Tekieli byłby w stanie usłyszeć tu całe litanie do
szatana).
CDN......................................................................................................