Czwarta edycja „Audioskopii”
w toruńskim CSW upłynęła pod znakiem konfrontacji polsko-japońsko-norweskiej,
zwieńczonej jam session, utrzymanym w stylistyce rozpiętej między freely
improvised music a dźwiękowym performansem. Wystąpili: klarnecista, Michał
Górczyński, gitarzysta – Kazuhisa Uchihashi – lider Altered States, znany także
z dawnych występów w Ground Zero oraz Origami Boe – założyciel Origami Arktika.
Występ duetu
Górczyński/Uchihashi zdominowany został przez brzmienie daxofonu –
elektroakustycznego instrumentu, którego Kazuhisa zaczął używać konsekwentnie
od czasu wspólnych występów z jego twórcą, nieodżałowanym niemieckim gitarzystą
i lutnikiem, Hansem Reichelem. Reichel – weteran europejskiej sceny impro –
traktował daxofon jako atrakcyjny wehikuł muzycznej improwizacji, przejawiając
zarazem skłonność do budowania za jego pomocą nieco groteskowych w aurze
utworów, w których traktowane smyczkiem drewienka imitowały głosy ludzkie,
zwierzęce i dźwięki instrumentów (trąbki, kontrabasu, saksofonu) – zapewne najlepszym
tego przykładem jest wydany przed laty przez FMP album Shanghaied on Tor Road: The World's 1st Operetta Performed on Nothing but the Daxophone (1992).
Uchihashi
wykorzystuje ów, niezwykle plastyczny w procesie improwizowania, instrument w
sposób nieco bardziej abstrakcyjny, bliższy tradycji sonorystycznej niż
dadaistycznemu kabaretowi dźwiękowemu Reichela. Otwiera w ten sposób przestrzeń
niekończącej się interakcji z innymi instrumentami i instrumentalistami. W
dziedzinie tej doskonale odnalazł się także Michał Górczyński, którego
improwizacje – jak zwykle skupione i oszczędne, ale zarazem niezwykle
intensywne w artykulacji i ekspresyjne w sferze brzmienia wchodziły w faktyczny
– nie zaś pozorowany – dialog, z tym, co grał Kazuhisa. Sytuacja nie zmieniła
się także wówczas, gdy Japończyk chwycił swój koronny instrument – gitarę,
tworząc frapujące dźwiękowe tekstury, z których wyłaniały się partie klarnetu.
Co ciekawe, Uchihashi bardzo chętnie i śmiało poruszał się w ryzykownym świecie
wysokich częstotliwości – niełatwo poddających się kontroli, zaś łatwo
płatających brzmieniowe figle i brzmiących zgoła „nieprzyjemnie”. Tym większe
uznanie dla kunsztu gitarzysty, który doskonale panował nad dźwiękiem – pewnie i
z pełną świadomością kształtując jego fakturę.
Jeśli koncert
polsko-japońskiego duetu miał charakter ewidentnie muzyczny, to występ Origami
Boe przybrał formę akustycznego incydentu czy może nawet dyskretnej, dźwiękowej
ingerencji w audiosferę sali toruńskiego CSW. Uzbrojony w swego „akustycznego
laptopa” – a więc drewnianą walizeczkę pełną mikrofonów kontaktowych, spełniającą
funkcję pudełka akustycznego – Norweg rozpoczął bardzo cicho, biorąc za punkt
odniesienia jednostajny szum włączonej klimatyzacji. Stopniowo z jego działań
wyłaniał się subtelny, intymny sonorystyczny mikrokosmos – pełen dźwięków
sypanego ryżu, opadających monet, dźwięczących łyżeczek, brzęczących blaszek i
wibrujących sprężyn, wspomaganych dronowymi szumami dobiegającymi z playbacku.
Boe zbudował świat brzmień ulotnych i mikrohałasów usytuowanych na granicy
tolerancji ludzkiego ucha, odwołując się systematycznie do tego, co w
otaczającej nas na co dzień audiosferze (ledwo) słyszalne, lecz ignorowane.
Zapytany po koncercie o źródło inspiracji wszystkich tych szmerów i
pobrzękiwań, Boe odpowiedział mi, że cała zawartość jego „akustycznego laptopa”
składa się z drobiazgów odziedziczonych po babci, której portret zdobił zresztą
wewnętrzną stronę skrzyneczki. Tak oto zrodził się „babciny ambient”,
przywołujący tu i teraz zapomnianą dawno sonosferę starego norweskiego domu z
jego subtelnymi dźwiękowymi rytuałami: skrzypieniem drzwi i schodów, hałasami
kuchennymi i szmerami zza okna. Cały występ Boe był zresztą doskonałą
ilustracją procesu eksperymentowania w sztuce dźwięku. Norweg w istocie bowiem
przede wszystkim aranżował określone okoliczności akustyczne i dźwiękowe
incydenty, śledząc przez cały czas (niekiedy z zainteresowaniem, kiedy indziej
z pewnym niepokojem) ich rodzące się w czasie skutki. Taki właśnie charakter
miał także wspólny występ tria artystów – słuchających się i podejmujących próby
dialogu – nie tyle muzycznego, ile czysto dźwiękowego – opartego na minimum
zaufania i nie wolnego od ironicznego dystansu. Było to, jak sądzę, znakomite
zwieńczenie ciekawego cyklu koncertów. Mam nadzieję, że była to również obiecująca
prognoza na przyszłość.