Żadne to zestawienie
„The Best of…”, raczej nad wyraz wybiórczy przegląd tego, co mi wpadło w ucho w
minionym roku (i nie wypadało przez czas dłuższy). Przyznam też od razu, że od
pewnego czasu nie śledzę na bieżąco tzw. „rynku muzycznego” – współczesny pop
mocno mnie zniechęca, awangarda nazbyt często mieli się we własnych mieliznach
(roczna produkcja płytowa Johna Zorna mnie przytłacza), zaś eksperymenty mocno
potaniały, odkąd centrum rockowego offu stał się festiwal o nazwie „Off”, na
którym dawni akolici Gniewu i Buntu wyprzedają resztki hałasu („po taniości”).
Co nie znaczy bynajmniej, że dobrej muzyki brakuje. Sądzę nawet, że jest wręcz
przeciwnie… Zacznę jednak przewrotnie – od „nowych staroci”.
Na początek jedna z
najciekawszych reedycji roku 2013, wydany przez Not Now Music Limited „trójpak”
„Joe Meek Telstar: Anthology”, a więc wybór najznakomitszych nagrań szalonego
brytyjskiego producenta, który w pierwszej połowie lat 60 antycypował w swym
studiu późniejsze dokonania mistrzów konsolety – pionierów dubu, space rocka,
psychodelii i progresywnej elektroniki. Rzecz nie do przeoczenia – zwłaszcza,
że Meek przez lata pozostawał bez reprezentatywnego przeglądu swej twórczości,
przysypany nieco stereotypowymi opiniami o ekscentrycznym, dziwacznym czy wręcz
kabaretowym charakterze nagrań pozbawionych rzeczywistej wartości estetycznej.
Zebrane na trzech płytach piosenki (bo przecież tak czy inaczej są to po prostu
piosenki) przeczą tym ocenom w sposób bardzo przekonujący.
Kolejną kluczową reedycją
było z pewnością wydanie przez Finders Keepers dwóch soundtracków do kultowych
filmów Juraja Herza: „Morgiana” (1972) i „Palacz zwłok” (1968) – na winylu i CD
– dokumentujących zarazem (raz jeszcze) niepowtarzalny geniusz czeskiej muzyki
filmowej i jej najwspanialszych twórców: Zdenka Liški i Luboša Fišera. I znów –
jak wcześniej w przypadku „Stokrotek”, „Dziewczyny na miotle”, „Małej syrenki”
i , oczywiście, „Valerii” – mamy przed sobą popis muzycznej wyobraźni,
kompozytorskiej i technicznej sprawności, intuicji oraz artystycznego wdzięku –
owocujących eksplozją czystej psychodelii o niezwykłym, środkowoeuropejskim,
posmaku.
Co zaś z nowościami? Do
moich faworytów, z powodów zarówno ideowo-sentymentalnych, jak i czysto
muzycznych, należy z pewnością „The Road to Jajouka. A Benefit Album” (HOWE
Records 2013) – płyta, na której można usłyszeć, jak John Zorn, Bill Laswell,
Marc Ribot, Ornette Coleman, Flea, Lee Ranaldo oraz DJ Logic (i nie tylko)
interpretują nieśmiertelne muzyczne tematy rodem z Jajouki – każdy inaczej,
wszyscy pod przemożnym wpływem archaicznego wzorca z jego ekstatycznym transem
i prostymi improwizacjami snutymi na tle równie prostych struktur rytmicznych.
Interpretacje bywają tu różne – od bluesowych, przez free jazzowe i rockowe aż
po dubowe eksplozje elektroniki i klasycyzujące ujęcie tematu przez Howarda
Shore’a i londyńskich filharmoników. Przy takim rozrzucie stylistycznym płyta
pozostaje jednak nad wyraz spójna, o czym decyduje, rzecz oczywista,
zniewalająca moc pierwowzoru. Nieprzypadkowo to właśnie Bachir Attar i jego
muzycy udzielający się w niektórych nagraniach zdają się w swej ekspresji dużo
bardziej awangardowi od Zorna i Colemana.
„Wassertur Music” (Nefryt 2013) akustycznego kwartetu Rajkowski (śpiew
alikwotowy), Zgraja (trąbka), Reginatto (saksofon altowy), Römisch (kontrabas)
przywodzi mi na myśl kompozycje/improwizacje zbudowane wokół ogrywania akustyki
niezwykłych „przestrzeni koncertowych”, jak to miało już miejsce w wypadku
nagrań Johna Butchera w jaskiniach i tunelach metra, Christiny Kubisch w pustym
zbiorniku na gaz (jej „Licht Himmel. Gasometer Oberhausen” wydaje się projektem
ideowo najbliższym omawianej tu płycie) czy polskiego HATI w opuszczonych
halach fabrycznych. Takie granie ma więc już swoją tradycję, ma także swoistą
estetykę – eksponującą zazwyczaj walory akustyczne przestrzeni i pozwalającą
wybrzmieć najpotężniejszemu instrumentowi, jakim niezmiennie okazuje się pogłos
ogrywanego miejsca. „Wassertur Music” jest zatem przede wszystkim utworem
eksplorującym przestrzeń zabytkowej wieży ciśnień w Brunszwiku. To w jej
pozornej ciszy rozgrywa się muzyczny dramat rozpisany na głos oraz grupę
instrumentów, tkających sieć subtelnych interakcji – wzajemnych i tych
obliczonych na odzew samej przestrzeni, której pustka prowokuje działania
muzyków, by przechwytywać dźwięki i poddawać je dyskretnej modyfikacji. Rodzi
się w ten sposób muzyka piękna, skupiona i, par excellence, medytacyjna – przy
czym istotą tej medytacji okazuje się nie „religijna wizualizacja” czy „ćwiczenie
ciała” lecz (meta?)fizyka samego dźwięku.
Po zawieszeniu
działalności przez rockandrollowy band wszechczasów, Sun City Girls,
otrzymujemy do rąk kolejne odsłony retrospektywnego cyklu Singles oraz wydawnictwa efemerycznych projektów braci Bishopów: Richarda
(Rangda, The Freak of Araby) i Alana (Alvarius B.). Do tych ostatnich należy
również album „The Invisible Hands” (Abduction 2013) nagrany przez Alvariusa B.
w maju roku 2012 w Egipcie z towarzyszeniem lokalnych muzyków oraz gościnnym
udziałem innego weterana sceny impro-rockowej rezydującego od pewnego czasu w
Kairze, Sama Shalabiego (ex-Shalabi Effect). „Niewidzialne ręce” przynoszą
zbiór piosenek utrzymanych w manierze orient-folkowej, choć tak jak w wypadku
dokonań SCG piosenka okazuje się tu formułą nad wyraz pojemną – osuwając się w
niekontrolowaną improwizację, eksplodując nieoczekiwanym hałasem czy
przeistaczając w monolog Alvariusa. Płyta posiada więc wszystkie wady i zalety
Bishopowej estetyki, choć przyznać trzeba, że wyeksponowana w warstwie
brzmieniowej arabszczyzna dodaje tej
muzyce niewątpliwego, egzotycznego uroku oldschoolowej psychodelii.
Pozostając w klimacie
psychodeliczno-orientalnym, pozwolę sobie zarekomendować płytę „The Dusted
Sessions” (Thrill Jockey 2013) grupy Date Palms – nagraną podczas zaćmienia
Słońca w maju 2012 roku (a zatem bliźniaczą siostrę „The Invisible Hands”).
Album daje się bez trudu zaliczyć do zorientowanego na Orient „dronowego
zwrotu”, jaki dokonał się ostatnimi czasy w gitarowym graniu (by wspomnieć nowe
wydawnictwa OM). Świadczy o tym już dobór instrumentów – obok elektrycznych
gitar pojawia się obowiązkowa tampura a także improwizujące wyjątkowo „długimi
dźwiękami” skrzypce. Niby nie ma tu nic nowego, a jednak sesjom Date Palms
towarzyszy dość wyjątkowa aura przywodząca na myśl dawne jamy Grateful Dead i
Moby Grape oraz indyjskie wycieczki ekscentrycznych formacji w rodzaju The Ceyleib
People. W efekcie zaś rodzi się rzecz wyjątkowo przyjemna w słuchaniu.
To był dobry rok dla
polskiego jazzu. I nie mam tu, bynajmniej, na myśli nagrody Grammy dla Włodka
Pawlika (czy ktoś wymieniłby to nazwisko w mediach głównego nurtu, gdyby nie to
trofeum?), lecz np. znakomity album: Hera with Hamid Drake, „Seven Lines”
(Multikulti Project 2013). Choć Hamid Drake stał się już w naszym kraju niemal
stałym rezydentem i uczestnikiem rozlicznych polskich projektów muzycznych
(regularnie grywa nawet w – średnio ujazzowionym – Toruniu), to jego udział w
nagraniu płyty „Seven Lines” nie jest li tylko „wisienką na torcie”, „kwiatkiem
u kożucha” czy nawet „musztardą po obiedzie” (jak bywało w niektórych
wypadkach). Stało się tak, gdyż Hera to po prostu dobry jazzowy skład (Zimpel,
Postaremczak, Cierliński, Rogiński, Wójciński i Szpura), którego ozdobą są nie
tylko zaproszeni goście, ale także – wszak nieoczywiste w jazzowym kontekście –
wibrujące drony płynące z liry korbowej Macieja Cierlińskiego. Na ich tle
rozwijają się improwizacje instrumentów dętych, frapujące frazy elektrycznej
gitary Rogińskiego i wreszcie, last but not least, perkusyjne popisy Drake’a.
Co w sumie daje wyśmienity, wysmakowany album z na poły improwizowaną muzyką
zbudowaną na wyraźnie zaznaczonej etnicznej podbudowie, dalekiej jednak od
banałów world music.
Marcin Ciupidro,
„Talking Tree” (Unzipped Fly 2013) – album, który był dla mnie największym
zaskoczeniem – urzekając subtelnym i inteligentnym połączeniem jazzowej
kameralistyki, estetyki chill outu i nieco postarzonej elektroniki. Wibrafon
raz jeszcze okazuje się tu instrumentem stworzonym wręcz do kreowania brzmień
nieoczywistych, egzotycznych i psychodelicznych zarazem – niebywale plastycznym
narzędziem budowania nastroju. Słychać tu i minimalistyczne repetycje, i
elektroniczny szlif i, bardzo wyraźne, echa progresywnego wibrafonowego jazzu
(pomyślałem o płytach Walta Dickersona), i wreszcie ślady nieco lżejszych
aranżacji. Na dodatek tylko trzydzieści minut muzyki – co wzbudza mój szacunek,
dowodząc, że na płycie znalazły się tylko te utwory, które miały (i powinny)
się na niej znaleźć.
Niejednym wzruszeniem
obdarowała mnie w mijającym roku także Wovoka, serwując płytę „Trees Against
The Sky” (LADO ABC 2013) – płytę którą najchętniej określiłbym po prostu mianem
bluesowej, gdyby nie fakt, że w polskim żargonie krytyków muzycznych oznacza to
zazwyczaj kategorię zarezerwowaną dla n-tej inkarnacji grupy Dżem, rżnącej na
Juvenaliach w Opolu (przepraszam Opole, ale to zestawienie było tu
nieuniknione) – „Czerwony jak cegła” i „Whiskey moja żono”. Mam więc problem z
polskim bluesem, bo wolałbym go w wersji Wovoki – prostej, czarnej, transowej i
minimalistycznej – z oszczędnie grającymi instrumentalistami, charyzmatycznym
wokalem i pięknym tonem gitary Rogińskiego (czapki z głów!). Prawdę
powiedziawszy – niejeden amerykański band z okolic „weird folku” powinien się
poczuć zawstydzony po wysłuchaniu „Trees Against the Sky”. I bardzo dobrze.
Stara Rzeka, „Cień
chmury nad ukrytym polem” (Instant Classic 2013). Wszyscy już docenili Starą
Rzekę, która przebojem wdarła się z muzycznego undergroundu do
„niemal-mainstreamu”, przecierając, mam nadzieję, szlaki dla innych projektów
odkrywających przed słuchaczami psychodeliczną dziedzinę „weird folku”. Czego
by już o niej nie napisano, płyta Kuby Ziołka jest po prostu dobrą płytą z
niebanalną „muzyką gitarową”, czerpiącą swe źródła (jak na rzekę przystało) z
folkowej gleby – jej akustycznych obsesji i elektrycznych fascynacji. Brzmienie
jest surowe, więc zacne, produkcja oszczędna, więc udana, melodie proste –
zatem piękne. Oto przepis na udany album.
Dwutysięczny,
„Jedwabnik” (Bocian/Sangoplasmo 2013) - to płyta (a pierwotnie kaseta) słusznie
doceniana w zestawieniach i opiniach krytyków muzycznych. Dawno bowiem nie było
na naszym rynku tak starannie pomyślanej i świetnie wykonanej muzyki
elektroakustycznej zawieszonej gdzieś w połowie drogi między kameralnym
ambientem a swobodną improwizacją. Muzyki szanującej ucho słuchacza i jego
muzyczną inteligencję, oszczędnej w środkach wyrazu, skupionej i dziwnej –
dziwnością skłaniającą do ponownej lektury. Napisałbym, że „Jedwabnik” to płyta
wyrafinowana, gdybym nie obawiał się, że ten epitet w odniesieniu do muzyki u
podstaw swych niepokornej mógłby okazać się obelgą.
Nowa płyta The Ex
„Enormous Door” (Ex Records 2013), jak zwykle dobra, wydaje się dość prostą i
oczywistą konsekwencją Exowych peregrynacji (do Afryki) i Exowych przyjaźni (z
jazzmanami) – prócz podstawowego kwartetu mamy tu bowiem pierwszorzędną sekcję
dętą (Gustafsson/Vandermark/Wierbos/Paci), zaś nieskomplikowane rockowe
piosenki nabierają zabarwionego etiopską nutą oddechu, uwodząc słuchacza
egzotyczną melodyką. Nie jest to płyta, o której należałoby się jakoś obszernie
rozpisywać, gdyż całą swą moc objawia ona przede wszystkim w trakcie głośnego
(a jakże!) słuchania. Potężna, radosna muzyka obdarowująca energią czerpaną
wprost ze słońca. Dosłownie – wstyd nie znać. A zupełnie na marginesie – grając
od kilkudziesięciu lat swe proste utwory, The Ex dystansują o wiele długości
wszystkie alternatywne odkrycia indie rocka, którymi systematycznie raczą nas
mainstreamowe rozgłośnie (dlaczego nie słyszałem The Ex w radiowej Trójce?) i
offowe festiwale.
The Magic Carpathians
& Tundra, „Reindeer Luck” (World Flag Records 2013) – to przykład udanej
kooperacji zrodzonej w procesie grupowej improwizacji, którą od lat zgłębiają
Anna Nacher i Marek Styczyński, wnosząc do nieco hermetycznego niekiedy świata
abstrakcyjnych „dźwięków-samych-w-sobie” eksponowanych z upodobaniem przez
„wyzwolonych improwizatorów” trochę nostalgiczny, a trochę egzotyczny powiew
„dźwięków-dobytych-skądinąd”: z kultur swojsko-obcych lub nieoczywistych
instrumentów, których użycie rozmywa i tak płynne granice między muzyką a
etniczno-naturalną sonosferą samego świata. Na „Reindeer Luck” w proces
konstrukcji tego uniwersum włączeni zostali także muzycy duetu Tundra: Dawid
Adrjanczyk i Krzysztof Joczyn, uzupełniając źródła dźwięku o flety, dzwonki,
taśmy i kalimby. I tak oto rodzi się świat zapętlonych głosów, prostych fraz i
drobnych rytmów przepływających w nieśpiesznym dryfowaniu.
„Rite of Passage” (Cat
Sun 2013) – kolejny solowy album Mirta – o tytule pożyczonym raczej od Arnolda
Van Gennepa niż z „Miami Vice” (swoją drogą strach pomyśleć, co się stanie, gdy
Tomek zacznie pożyczać tytuły od Lévi-Straussa: „Surowe i gotowane”, „Od miodu
do popiołów”, „Drogi masek”, a może nawet „Elementarne struktury
pokrewieństwa”?). Ale „Rite of Passage” to przede wszystkim muzyka: dyskretna,
analogowa elektronika, niestroniąca od beatów, okazjonalnie okraszona
egzotycznymi samplami – miejscami zachęca do tańca, by zaraz osadzić słuchacza
w postawie czujnego nasłuchiwania. Mirt dość świadomie unika tu efekciarstwa,
stawiając na brzmieniową oszczędność i pewne stonowanie, co, w moim odbiorze,
jest dowodem muzycznej dojrzałości twórcy.
Kończę wydawnictwem DVD
z zapisem koncertu Brötzmannowskiego tentetu „Concert for Fukushima. Wels 2011”
(PanRec/Trost Records 2013). Słynny Chicago Tentet pojawia się tu wzbogacony o
czworo gości rodem z Japonii: Yoshihide Otomo, Akira Sakata, Toshinori Kondo i
Michiyo Yagi, którzy pojawiają się kolejno – stając się wiodącymi solistami w następujących
po sobie odsłonach koncertu, o ile oczywiście określenie „wiodący solista”
znajduje jakiekolwiek zastosowanie w odniesieniu do kolektywnej improwizacji
nadzorowanej przez Petera Brötzmanna. Trąbka (Kondo), koto (Yagi), saksofon
(Sakata) i gitara (Otomo) stają się tu raczej kluczowymi punktami odniesienia
lub punktami wyjścia dla zmasowanego ataku grupy instrumentalistów, którzy
dawno już porzucili banalne wyobrażenia o tym, co pozostaje muzyczne, co zaś
osuwa się w chaotyczną domenę hałasu. Oglądając ten koncert, przekonywałem się
zresztą coraz bardziej, że używanie określenia muzyka w odniesieniu do poczynań
Brötzmanna jest bezzasadne i nieużyteczne. Oto bowiem postaci na scenie zachowują
się trochę jak figury z obrazu Boscha „Statek głupców”, trochę zaś jak armia
zepsutych mechanicznych zabawek – podrygując nerwowo, trzęsąc instrumentami,
tupiąc i skacząc komicznie. Zarazem zaś w tych pozornie absurdalnych gestach i
działaniach przejawia się moc tak elementarna i zniewalająca, że każe mi
wierzyć, iż obcuję nie z muzyką, lecz ze spontaniczną transmisją kosmicznej
energii nieporównywalnie potężniejszej niż rozszczepiony atom, który „popsuł
się” w elektrowni Fukushima.
Oto, co usłyszałem w
roku 2013. I oby 2014 nie był gorszy!