Proponuję dziś nieco
ekscentryczną, retrospektywną wyprawę w krainę długich… włosów. Hipisi grają
drony? Dlaczegóżby nie? Cechowała ich wszak zarówno okraszona orientalizmem
miłość do muzyki Indii, znaczona (wszech)światową karierą sitaru oraz
niepohamowaną skłonnością do plemiennego mantrowania, jak i namiętność do
halucynacyjnych eskapad w niezbadane głębie kosmosu, konstruowane w dźwiękowym
uniwersum mocą elektronicznych efektów brzmieniowych – produkujących potężne
drony. Oto więc subiektywny przegląd najciekawszych dronowych albumów ze
złotego wieku hipisowskiej kontrkultury – okraszony dla smaku odrobiną
muzycznej współczesności. Zachowuję kolejność chronologiczną:
Alan
Watts, This Is It, Locust 1962
„Mówimy hipis – a w
domyśle bitnik” – jak można by sparafrazować pamiętne słowa wielkiego poety.
Słynna płyta Alana Wattsa musi znaleźć się w tym zestawieniu nie tylko dlatego,
że zwiastuje narodziny hipisowskiej kontrkultury w akademickim środowisku San
Francisco, ale także i z tej przyczyny, że jest zapewne pierwszym dokumentalnym
zapisem hipisowskiego, wspólnotowego mantrowania, podjętego przez Wattsa i
przyjaciół podczas sesji nagraniowej w Sausalito w Kaliforni. Podstawa mantry
jest bardzo prosta i jednoznacznie zapowiada już „lato miłości” – brzmi bowiem:
„loveyouloveyouloveyou…”, zaś towarzyszą jej motoryczne repetycje prostych fraz
fortepianu i nieskomplikowane rytmy drobnych perkusjonaliów. Inwokacja
przeradza się szybko w glosolalia, które niosą śpiewaków w krainę pogodnego
transu, gdzie słońce zen uśmiecha się do nich, płynąc po niebie utkanym z
bardzo długich dźwięków.
Seventh
Sons, Raga (4 a.m. at Frank’s), ESP-DISK’ 1964/68
Seventh Sons to zespół,
po którym, jak po wielu innych z epoki hipisowskiej, pozostało zaledwie pół
godziny improwizowanej, nagranej spontanicznie muzyki. Jest to jednak muzyka
bez precedensu – pierwszy w amerykańskiej tradycji folkowej zapis amatorskiego
wykonania indyjskiej ragi na instrumentach kojarzonych raczej z muzyką rockową:
(gitara, elektryczny bas, perkusjonalia). Liderem grupy był, znany później z
dokonań solowych, Buzz Linhart zaś towarzyszyli mu James Rock i Serge Katzen. Ten
bitnikowski incydent miał miejsce w roku 1964 w niezbyt hipisowskiej
przestrzeni Baltimore i został opublikowany cztery lata później nakładem ESP –
już na fali indyjskich fascynacji kontrkultury. Instrumentaliści mają, rzecz
oczywista, dość blade pojęcie o kompozycyjnych zawiłościach klasycznej ragi –
jednak świetnie odczytują istotę tej muzycznej formy, improwizując na bazie
dźwięków podstawowych, co sprawia, że po latach „Raga” może uchodzić za
zaginione nagranie Theatre of Eternal Music – którego istnienie w akcie
hipisowskiego jasnowidzenia bezbłędnie zapowiedziała.
Malachi,
Holy Music, ESP-DISK’ 1966
Ojcowie założyciele „new
age music” miewali zaskakujące początki i nie bez przyczyny wiedli zazwyczaj swój
ród z plemienia hipisowskiego. Malachi, czyli John Morgan Newbern, był w roku
1966, jak sam przyznaje, „dzieciakiem z dwunastostrunową gitarą, grywającym na
ulicach Berkeley”, świeżo nawróconym na „tybetański buddyzm zen”, który objawił
mu się z całą mocą w indiańskich ruinach na Jukatanie. Jego płyta „Holy Music” –
skomplementowana przez Allena Ginsberga – była próbą stworzenia sakralnego acid
folku, który stałby się wehikułem nowej, hipisowskiej duchowości. Muzycznie
jest to forma dość ascetyczna – czysto instrumentalna, miejscami niemal
punktualistyczna – przypominająca niekiedy wczesne, akustyczne improwizacje
Dereka Baileya. Wszystko rozgrywa się tu jednak w sferze wybrzmiewającego długo
pogłosu, budującego niepowtarzalną przestrzeń akustyczną, w której eteryczne
dźwięki ulatują aż po kres słyszalności.
Bobby
Beausoleil, Lucifer Rising, Arcanum 1967-78/2004
„Lucifer Rising” to
płyta mityczna – choć świeci głównie odbitym blaskiem słynnego lucyferycznego
filmu Kennetha Angera i dzieli czarną, Mansonowską legendę z postacią swego
twórcy. Ścieżka dźwiękowa do „Lucifer Rising” została bowiem nagrana przez
Bobby’ego Beausoleil – mordercę z „rodziny Charlesa Mansona” – w znacznej
części (w latach 1977-79) w więzieniu San Quentin, gdzie jej twórca odsiadywał
wyrok za zabójstwo. Beausoleil – wcześniej muzyk psychodelicznej formacji
Orkustra (w której grał m.in. David LaFlamme z It’s a Beautiful Day)
przygotował muzykę, która w założeniu miała współtworzyć inwokacyjną, magiczną
aurę filmu Angera. Czy powinno dziwić nas, że jej integralną częścią są
wibrujące, elektroniczne, organowe drony, których niepokojący puls spowija
instrumentalne popisy muzyków? Cały soundtrack składa się w istocie z niezwykle
długich dźwięków, rozciąganych w czasie niczym torturowane ciało na
prokrustowym łożu, w którym miało przeistoczyć się w idealną formę ludzką.
Muzyka Bobby’ego Beausoleil jest, w sposób nieunikniony, patetyczna, przywodząc
niekiedy na myśl kompozycje Pink Floyd z czasów „A Saucerful of Secrets” lub
fragmenty soundtracków, jakie Morricone nagrywał do filmów Argento. Co wcale
nie znaczy, że nie posiada już dziś swej zagadkowej mocy pętania czasu w
rozciągliwe formy dźwiękowe.
Magic
Carpet, Magic Carpet, Magic Carpet 1971
Hipisowski klasyk z
czasów folkowego przebudzenia „starej, dziwnej Brytanii”, której młodzi artyści
zadziwiająco często szukali inspiracji na rubieżach dawnego Imperium – czyli w
kulturze muzycznej Indii (Incredible String Band, Third Ear Band). W przypadku
Magic Carpet rzecz była o tyle prostsza, że niektórzy jego członkowie (tablista,
Keshav Sathe) byli rodowitymi Hindusami. Pomysł Clema Alforda i Alishy Sufit
był w istocie dość prosty – „grajmy acid folk, dodając doń brzmienie tabli i
sitaru”. Efekt okazał się jednak zaskakujący – krótkie piosenki zaczynały
bowiem rozlewać się w obszerniejsze improwizacje, zaś nagrana przy okazji „Raga”
jest być może najwierniejszą adaptacją muzyki indyjskiej dokonaną przez muzyków
folkowych z hipisowskiego kręgu. I choć drony pozostają tu wyłącznie w tle
właściwej narracji muzycznej, to jednak ich obecność naznacza piosenki Magic
Carpet dość ulotną aurą, wprowadzając przy okazji acid folk w obręb muzyki
improwizowanej.
Moolah,
Woe Ye Demons Possessed, EM Records 1974
Moolah to jeden z tych
dość zagadkowych zespołów, wobec których amerykańscy krytycy muzyczni lubią
używać określenia „obscure” – w tym
przypadku – niebezpodstawnie. Moolah był bowiem w istocie dość efemerycznym
wykwitem nowojorskiej kontrkultury psychodelicznej. O samej formacji wiadomo
niewiele, lub nic zgoła poza tym, że tworzyli ją dwaj nowojorscy hippies o imionach
(pseudonimach?) Maurice i Walter, którzy postanowili zaprezentować światu (za
własne pieniądze!) – „their paranormal concertwork… a cosmic rock relaxation
creation”. Muzyka przypomina nieco outsiderską elektronikę owego czasu –
dokonania United States of America czy Fifty Foot Hose, choć uderza przede
wszystkim jej repetycyjny charakter. Elektronika buduje tu gęste, dronowe tło
dla powracających fraz i monotonnych rytmów – spowitych aurą „kosmicznych”
efektów brzmieniowych. Słuchany po latach, album „Woe Ye Demons Possessed”
brzmi niczym zapomniany protoplasta najlepszych dokonań No-Neck Blues Band i
Sunburned Hand of the Man, kipiąc plemienną energią i urzekając
bezkompromisowym podejściem do materii muzycznej, brzmienia i produkcji! Sam
szatan zapewne do dziś nie wie, jakie demony opętały wówczas Maurice’a i
Waltera.
Matsuo
Ohno, I Saw the Outer Limits, EM Records 1978
Na pozór Matsuo Ohno to
nie egzotyczny, japoński hipis, lecz szacowny – choć awangardowy – kompozytor
muzyki elektronicznej, zasłużony szczególnie w dziedzinie muzyki filmowej i
telewizyjnej. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom – „I Saw the Outer Limits” to
wprawdzie dźwiękowa ilustracja kosmicznej podróży aż po granice n-tego wymiaru,
ale jej pierwsze wydanie opatrzone zostało znaczącym tytułem: „Space and
Maryjuane Trip Is Same”. Wiemy zatem, o co chodzi… Ohno jest zarazem twórcą,
który jako pierwszy użył w odniesieniu do eksperymentalnej muzyki
elektronicznej określenia „onkyo” (czyli „harmonii”), rozsławionego po kilku
dekadach przez artystów takich, jak Taku Sugimoto czy Toshimaru Nakamura.
Nierzadko zresztą uważa się go za duchowego ojca tej właśnie sceny japońskiej
muzyki niezależnej. A „Trip…”? Pozostaje oczywiście urzekającą próbką
analogowej elektroniki o iście kosmicznym brzmieniu, uzyskanym przez autora za
sprawą wykorzystania baterii modulatorów, pogłosów i delayów, napędzających
dźwiękiem międzygalaktyczną podróż ku widniejącej na horyzoncie zdarzeń
mandali, wokół której orbitują drżące dźwięki niepokojąco przypominające brzmienie
tambury.
William
Eaton, Music by William Eaton, EM Records 1978
William Eaton znany
jest głównie jako jeden z prawodawców „new age music” – zainfekowanej folkowym
bakcylem kontemplacyjnej muzyki zrodzonej na pograniczu ambientu i kiczu. W tej
kategorii Eaton od lat uznawany był za niekwestionowanego mistrza oraz osiągał
spektakularne sukcesy (nominacje do Grammy). Dziś jednak coraz częściej
przypomina się także wczesne dokonania twórców „new age” (vide kariera dawnych
nagrań Suzanne Ciani) i na tej właśnie fali wracają także pierwsze wydawnictwa
Eatona. Nieczęsto pamięta się przy tym, że Eaton był już u zarania swej kariery
bardzo sprawnym, eksperymentującym z formą instrumentów lutnikiem – twórcą
takich konstrukcji, jak choćby harp guitar czy lyraharp guitar. I właśnie
nagrania dokonane z wykorzystaniem tych instrumentów utrwalone zostały na
pierwszej płycie amerykańskiego artysty, zatytułowanej prosto i wdzięcznie
„Music by William Eaton”. Choć gitarowe konstrukcje Eatona przywodzą
nieuchronnie na myśl wytwory innego eksperymentalnego lutnika – Hansa Reichela,
to jego muzyka pozostaje zdecydowanie bliższa tradycyjnej formie hipisowskiego
folku niż „free improvisation” Niemca. Nie jest też tak radykalnie outsiderska
jak dingulatorowe popisy Charliego Nothinga. Gdzieś w tle patronują jej zapewne
Robbie Basho i jego orientalne gitarowe eskapady. Eaton jest jednak również
mistrzem wykorzystywania naturalnego i preparowanego pogłosu – brzmienie jego
gitar jest zatem nieuchronnie zawieszone w przestrzeni bardzo długiego trwania.
Lamp
of the Universe, From the Mystic Rays of Astrological Light, Astral Projection
2006
Datura należała
niewątpliwie do najciekawszych formacji związanych ze sceną stoner rocka na
Antypodach. Ich album „Visions of the Celestial” przynosił interesujący mix
ciężkich riffów i psychodelicznej aury zdradzającej orientalne inspiracje
muzyków. Po rozwiązaniu formacji jej basista i wokalista, Craig Williamson,
powołał do istnienia jednoosobowy projekt Lamp of the Universe, w którym dał
upust swej fascynacji dronami, nagrywając płyty z elektroakustycznymi „mantrami
i ragami”. „From the Mystic Rays of Astrological Light” to być może najbardziej
reprezentatywny przykład tych skłonności Williamsona, który uwolnił się tu
niemal całkowicie od rockowego brzemienia, sięgając po indyjskie
instrumentarium (sarangi, dzwonki, perkusjonalia) amplifikowane i preparowane
mocą elektroniki, by stworzyć album łączący Youngowski minimalizm z jego
post-rockowymi inkarnacjami w rodzaju płyt duetu Toho Sara. „Mystic Rays…” nie
są zapewne kamieniem milowym dronowej psychodelii, ale stanowią z pewnością
intrygujące świadectwo tej twórczej ścieżki, która pojawiła się po raz pierwszy
w dawnych nagraniach Seventh Sons czy Taj Mahal Travellers.
MV
& EE with the Bummer Road, Mother of Thosands, Time-Lag Records 2006
Matt Valentine i Erika
Elder od lat nagrywają „z niewielką pomocą przyjaciół” imponujące płyty, będące
ozdobą wpływowego nurtu: „New, Weird America”. Psychodeliczne eksperymenty,
appalaski folk, blues i oczywiście orientalne inspiracje (cykl „Rural Ragas”)
powracają w ich twórczości z niezwykłą konsekwencją. Muzyka jest przeważnie
improwizowana – snuje się leniwie, dryfując pośród nieskończenie długich
dźwięków elektroakustycznego pochodzenia – wzmacnianych pogłosem i efektem
echa. Z dźwiękowej magmy nieoczekiwanie wyłaniają się piosenki, pochłaniane
niemal natychmiast przez sunące w tle drony. Oprawę akustyczną tworzą dźwięki otoczenia
schwytane przypadkowo przez mikrofony, budując niepowtarzalną aurę lo-fi, w
której szum deszczu akompaniuje muzykom improwizującym w sennej atmosferze
gasnącego nieśpiesznie wieczoru. Muzyka z werandy w najlepszym wydaniu.