Po
części za sprawą wiosennych porządków, po części zaś z powodu poszukiwania na
półkach miejsca dla boxu Mirona Białoszewskiego, stanąłem nieoczekiwanie przed
stertą pudełek z muzyką. I bynajmniej nie mam tu na myśli takich oto pudełek:
z
których zawsze można dobyć porcję nielichych dźwięków, lecz o pokaźny
stosik monograficznych, tematycznych i
retrospektywnych boksów z płytami mniej lub bardziej znanych, lecz zawsze
znakomitych wykonawców.
Magma,
Studio Zünd. 40 ans d’évolution, Le Chant du Monde 2008
Trzon tego wydawnictwa stanowią klasyczne albumy formacji
Magma: „Kobaïa”, „1.001 Centigrades”, „Mëkanïk Dëstruktïw Kömmandöh” i
„Köhntarkösz” – pochodzące z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych i
gromadzące obszerny fragment kobaiańskiej sagi. Na płytach najwcześniejszych, a
także na nagraniach z, gromadzących rozmaite inedita, płyt „Archiw I & II”
wyraźnie słyszalne są zarówno najistotniejsze w owym czasie dla Vandera wpływy
coltrane’owskie, jak i silne oddziaływanie zelektryfikowanego, nasyconego psychodelią
minimal jazzu spod znaku Soft Machine – wzbogaconego tu jednak ekstatycznymi
partiami solowymi poszczególnych instrumentalistów oraz charakterystycznymi dla
wszystkich niemal dokonań Magmy chóralnymi partiami wokalnymi o wyrazistym,
zrytmizowanym charakterze. Nie bark oczywiście również wycieczek w kierunku
undergroundowego rocka, którego ekspresja równoważy subtelne pasaże
instrumentalne. Bardzo ciekawie wypada na tym tle inna z wczesnych płyt Vandera
– wyjątkowo rzadko wznawiana, choć stanowiąca integralną część kobaiańskiej
narracji – „Wurdah Ïtah”, zawierająca muzykę do filmu Yvana Lagrange’a „Tristan
et Iseult” – zarejestrowaną w kwartecie, z liderem przy fortepianie!, i bliską
jazzowej kameralistyce. Prócz wspomnianych płyt w zestawie odnajdziemy również
późniejsze, uważane przez część fanów za dość kontrowersyjne, albumy „Üdü
Wüdü”, „Attahk” i „Merci” z silniejszymi wpływami elektroniki i zdradzające
zwrot grupy ku nieco prostszym i bardziej „piosenkowym” formom muzycznym.
Całość wieńczy ostatnie wydawnictwo Magmy – „K.A.”, czyli „Köhntarkösz Anteria”
– zarejestrowana w roku 2004 kompozycja Vandera z roku 1972 – zaskakująca
świeżością i bezkompromisową konsekwencją w realizowaniu własnej wizji
estetycznej – nawiązująca wprost do kobaiańskich arcydzieł: „Mëkanïk Dëstruktïw
Kömmandöh” i „Köhntarkösz”. Na „K.A.” granice między jazzem, rockiem i klasyką
ulegają już kompletnemu rozmyciu, zaś wiedzeni wieloletnim doświadczeniem
muzycy raczą odbiorców po prostu muzyką w stanie czystym. Choć, przyznajmy, nie
jest to raczej muzyka adresowana do szerokiego grona odbiorców, lecz do rzeszy
słuchaczy przygotowanych na kontakt z tak pojmowaną formą wypowiedzi
artystycznej.
Walter Wegmüller & Cosmic
Couriers, Tarot, Spalax 1973/1994
Niezwykły projekt wydawniczy efemerycznej, krautowej
wytwórni Kosmische Musik – mający promować muzykę odzwierciedlającą
doświadczenie uniwersalnej świadomości. „Tarot”,
czyli „A Trip Through Tarot Cards”,
podwójny longplay przynoszący muzyczną ilustrację talii kart tarota,
przygotowanej specjalnie w tym celu przez Wegmüllera (i będącej integralną
częścią wydawnictwa), zawiera przegląd rozmaitych undergroundowych stylistyk,
od elektronicznych improwizacji, przez oniryczne piosenki, aż po dzikie
eksplozje rock’n’rolla. Na poły legendarny status i ograniczony nakład płyty
zapewnił jej na długie lata opinię najwybitniejszego osiągnięcia europejskiej
psychodelii. Jej wyjątkowy – multimedialny charakter sprawia, że pogrążający
się psychodelicznych brzmieniach słuchacz może zarazem odbyć pouczający,
ezoteryczny trip z kartami tarota (cygańskiego) – w autorskiej realizacji
Wegmullera – dołączonymi do wydawnictwa płytowego. Nie jestem pewien czy w
wydaniu oryginalnym nie dorzucano jeszcze przypadkiem pastylki LSD. W każdym
razie… na zdrowie!
Los Angeles Free Music Society, The Lowest Form of Music,
Rrrecords 1994
Los Angeles
Free Music Society: „The Lowest Form
of Music”, monumentalny, dziesięciopłytowy box, przynosi niemal komplet
nagrań wydanych nakładem wytwórni LAFMS w latach 1973-94, a także dziesiątki
fragmentów niezliczonych, improwizowanych sesji ujawnionych w tej publikacji po
raz pierwszy. Wszystko to wzbogacone dwoma obszernymi książeczkami,
zawierającymi fotografie, kompletną i szczegółową dyskografię LAFMS, a także
wspomnieniowo-programowe eseje uczestników serii owych pamiętnych zdarzeń. Cóż więc
w istocie otrzymujemy? „The Lowest
Form of Music” to dźwiękowy chaos/kosmos, w którym mieści się wszystko:
preoswaldowska plądrofonia miksująca papieskie błogosławieństwo i japońskie
audycje radiowe, undergroundowa musique concrete z jej umiłowaniem studyjnych
efektów i tricków, wiodących nierzadko w okolice dubu, analogowa elektronika
wsłuchana w ścieżki dźwiękowe filmów SF, archaiczno-futurystyczny jazz zrodzony
z miłości do Ra („Japanese Super
Heroes” brzmi niczym szlagier Arkestry!), improwizacja wyzwolona aż do
granic anarchii, dźwiękowe kolaże w stylu wczesnego Zappy i równie wczesnego
Parmegianiego, perełki naiwnego folku wywiedzionego wprost z tradycji art brut,
improwizowana freak opera, dryfujący beefheartowski blues, fikcyjne
soundtracki i quasi-słuchowiska, groteskowa sound poetry, grające
automaty i homemade instruments, anarchistyczno-psychodeliczny
rock’n’roll bratający szorstką ekspresję Velvet Underground i kwaśne tripy
Yahowha 13, echa złomowanego gamelanu, a nawet piosenki. Nad wszystkim zaś
unosi się nieodmiennie duch niekończącej się feerii karnawałowego szaleństwa
spontanicznej kreatywności, wywiedzionej z domu niewoli akademickich i
awangardowych konwenansów. Obłąkane psychedelic free form fusion Smegmy
i spacerockowa psychodelia Airways, brikolerski folk’n’roll Doo-Dooettes i grające zabawki Toma Recchiona –
niepokorne uniwersum dźwięków płynących wprost z imaginacyjnej rupieciarni. I
na koniec rzecz zdumiewająca, choć, bynajmniej, nie zaskakująca „The Lowest Form of Music” stanowi
ekscentryczny pomnik radosnego, muzycznego bricolage’u, niezastąpiony dokument
ewolucji dźwiękowego imaginarium amerykańskiego undergroundu i zarazem jeden z
najważniejszych muzycznych boxów w dziejach fonografii.
Blue Notes,
The Ogun Collection, Ogun 2008
Box
dokumentujący nagrania zjawiskowej formacji Blue Notes, opublikowane przed laty
przez wytwórnię Ogun – specjalizującą się w okołojazzowej improwizacji. Blue Notes to oczywiście nazwa,
jaką przyjęła w roku 1963 grupa południowoafrykańskich instrumentalistów
jazzowych doskonale znanych wszystkim miłośnikom muzyki improwizowanej: Chris
McGregor, Mongezi Feza, Johnny Dyani, Dudu Pukwana, Nick Moyake i Louis Moholo.
Cieszący się lokalną popularnością po festiwalu jazzowym w Johanesburgu, lecz
niemal natychmiast repatriowani z powodów politycznych z RPA, muzycy wyruszyli
na podbój Europy, rejestrując jeszcze po drodze znakomity koncertowy album
„Legacy” (1964), zawierający interesującą mieszaninę wyrazistych elementów hard
bopu, afrykańskiego „popu” spod znaku highlife music oraz etnicznej
tradycji kwela, która stała się z czasem znakiem firmowym Blue Notes.
Okres europejski to lata nieustających koncertów oraz współpracy afrykańskich
improwizatorów z niezliczonymi twórcami sceny niezależnej (wymieńmy tu tylko
takie postaci, jak Peter Brötzmann, Robert Wyatt, Don Cherry, Evan Parker czy
Cecil Taylor), a także powołanie przez McGregora osobnego, międzynarodowego big
bandu występującego przez wiele lat jako Brotherhood of Breath.
Box
„The Ogun Collection” zawiera zarówno płytę „Legacy”, jak i europejski album
„In Concert” – zawierający dużo większą dawkę tradycyjnej muzyki kwela,
stanowiącej bazę dla ekspresyjnych improwizacji, a także legendarne płyty
sesyjne Blue Notes, nagrane już w składach okrojonych do kwartetu oraz tria.
Obie „elegijne” płyty Blue Notes – dedykowane przedwcześnie zmarłym muzykom:
„Blue Notes for Mongezi” (nagrana przez kwartet: McGregor, Dyani, Pukwana,
Moholo) i „Blue Notes for Johnny” (zarejestrowana w tercecie: McGregor,
Pukwana, Moholo) porażają słuchacza niebywałą intensywnością muzycznej
ekspresji, wznosząc się ku ekstatycznym rejonom najbardziej atawistycznego,
niemal fizycznego sprzeciwu człowieka wobec śmierci, która nie oddaje swych
oblubieńców – sprzeciwu wyrażanego wrzaskiem, jękiem i tupaniem, przeradzającym
się stopniowo w muzyczny lament. Najwyraźniej słyszalne jest to w pierwszej
części „Blue Notes for Mongezi”, gdzie niezwykle transowej improwizacji całego
zespołu, eksplodującej znienacka katartycznymi popisami solistów, towarzyszy
powracający nieustannie krzyk: „Where is Mongezi Feza? Mongezi We All Love
You!”. W ten sposób spontaniczna muzyczna sesja zmienia się znienacka w
archaiczną, plemienną ceremonię pogrzebową, podczas której żegna się członka
zespołu odchodzącego do krainy przodków…
Book of
Am, Book of Am, Wah Wah 1977
Mały,
tajemny cud? Mały, gdyż nakład został ograniczony do 500 sztuk; tajemny, bo
miał miejsce za sprawą niewielkiej hiszpańskiej wytwórni Wah Wah specjalizującej
się w reedycjach; a cud, ponieważ „Book
of Am” już in statu nascendi przeniosła się w sferę mitu za sprawa swej
nierealizowalności. Inicjator całego przedsięwzięcia, Juan Arkotxa powrócił
jednak po latach do zarzuconego niegdyś pomysłu i dzięki temu możemy dziś
delektować się „Księgą Am” w
całości. Historia była dość prosta: na Majorce, która u zarania lat 70. była
europejską Mekką hipisów, w jednej z artystyczno-kontestatorskich komun
zrodziła się idea stworzenia multimedialnego dzieła (do czytania, oglądania i
słuchania), które stałoby się biblią kontrkulturowo-psychodelicznej rewolucji,
jednocząc w sobie rozmaite duchowe tradycje świata (od Majów przez Egipt po
Tybet). Ten swoisty podręcznik ezoterycznej psychonawigacji miał składać się z
rozumianej w duchu Blake’owskim Księgi – scalającej obraz i tekst oraz dwóch
płyt z muzyką, której multikulturowe źródła zostały ubrane w atrakcyjny wówczas
kostium acid folku. Taka właśnie, totalna, wizja przyświecała autorom „Book of Am”, stając się zarazem
przyczyną wydawniczego niepowodzenia, gdyż ostatecznie ukazała się tylko
pierwsza jej część, na całość musieliśmy poczekać aż trzydzieści lat. I
przyznaję od razu, że sprawia ona imponujące wrażenie – ujmując artystycznym
rozmachem, świętą naiwnością i imponującą wyobraźnią twórców, które nadają jej
niegasnący blask, nawet jeśli archaiczne nieco przesłanie zdążyło cokolwiek
wyblaknąć. Wizyjne, psychodeliczne poematy odziane w szaty
Blake’owsko-egipskich ilustracji, wzbogacone eteryczną muzyką z pogranicza
folku, etno i nienachalnych elektroakustycznych eksperymentów (w tle buczy
analogowy syntezator) wciąż jeszcze zniewalają urokiem tyleż subtelnym, co i
przemożnym.
Psychic TV, Themes, Cold Spring Records 2011
Ekscentryczny projekt Genezisa
P-Orridge’a w pigułce. Czy to możliwe? Owszem. Oto jeden z najbardziej
wpływowych zespołów sceny postindustrialnej w swym sztandarowym cyklu,
obejmującym wszystkie niemal formy muzyczne ukochane przez P-Orridge’a: ceremonialne
akustyczne improwizacje na gongi, bębny i rogi; repetycyjny minimal na
zapętlone taśmy, transową elektronikę i piosenki pop. Wszystko oczywiście z
rewolucyjnym, transgresyjnym i obscenicznie obrazoburczym przesłaniem. W sam
raz, by zresetować mózg początkującego hipstera, poszukującego dziwactw sprzed
lat. Nie potrafię orzec, czy muzyka ta achowała swą dawną świeżość i
bluźnierczy blask popowego apokryfu, czy może raczej palimpsestu,
odsłaniającego przed słuchaczem kolejne warstwy wpływów i fascynacji
industrialnej załogi ze starej, dobrej Anglii. Nie potrafię tego orzec, gdyż
muzyka PTV ogromnymi partiami sprawia po prostu wrażenie ahistorycznej
transmisji z innego wymiaru (lub może jest doskonale postmodernistycznym
kiczem?). Mimo wszystko – jednak klasa!
Miles Davis, The CompleteOn the Corner Sessions, Columbia 2007
Właściwie wszystko jest jasne i
od dawna wiadome. Miles z młodymi muzykami gra uliczny jazz – motoryczny,
nieokrzesany i taneczny, bo podszyty funkiem. A jednak wydane po latach taśmy z
sesji „On the Corner” wciąż zaskakują – brzmiąc niczym muzyczny projekt, który
ma zostać zrealizowany dopiero za dziesięć-dwadzieścia lat. Świeże, soczyste,
bezpretensjonalne i bezkompromisowe granie, które kopnęło jazz w stronę rock
and rolla, obnażając zarazem ubóstwo i schematyzm rockowej wyobraźni,
uwięzionej w piosenkowych formułach. Zestaw płytowy, który powinien stać się obowiązkową
lekturą dla wszystkich muzyków i producentów, którzy chcieliby zamieszać w tzw.
muzyce niezależnej zawieszonej nierzadko w dziwacznej przestrzeni między
awangardowymi aspiracjami a wymaganiami komercyjnych stacji radiowych i
telewizyjnych. Miles nie uznaje takich kompromisów. I przy okazji – to jest
muzyka do tańca!
Tony Conrad, Early Minimalism, Table Of The Elements 1997
Czarna skrzynka amerykańskiego
minimalizmu, przechowująca w pamięci najbardziej ekstremalne eksperymenty
Youngowskiego heretyka, który porzucił Theatre of the Eternal Music, uznając ów
projekt za nazbyt autorytarny. W istocie są to cztery próbki bardzo długich
dźwięków dobytych przez Conrada z instrumentów smyczkowych. Dźwięki
pozostawione samym sobie i snujące się do znudzenia w przestrzeni, anarchiczne
dryfowanie dronów, wibracje, alikwoty i mikrotony, niekończące się ćwiczenie
cierpliwości. Drone ‘n’ roll…
Yahowha 13, God & Hair, Cpt. Trip Records
2005
OMG (lub jak kto woli: WTF)! Sekty,
psychodelia, new age, kuchnia makrobiotyczna, joga, tantra, mantra, hipisi i
świadkowie Jehowy 13… Cóż więcej dodać? Kamień milowy
ezoteryczno-okultystycznej hipisowskiej muzyki psychodelicznej ze słonecznej
Kalifornii. Komplet nagrań najsłynniejszej muzykującej sekty religijnej, której
guru, Father Yod, zginął podczas próby lewitacji. Dziecięce chórki i eksplozje
hałasu, mantrowe inkantacje, protest songi i piosenki o Jezusie, plemienne
rytmy i niby folk. Chaos, Kosmos i Eros, czyli trzej muszkieterowie
amerykańskiej kontrkultury. I tyle. Jednak wstyd nie znać…
Igor Wakhévitch, donc…, Fractal 1998
Box dokumentujący
najważniejsze dzieła francuskiego kompozytora z „psychodelicznego”
okresu jego twórczości: „Logos”,1970; „Docteur Faust”, 1971; „Hathor”, 1973; „Les Fous d’Or”, 1975; „Nagual”, 1977; „Let’s Start”, 1979. Wszystko spotyka się tu ze
wszystkim, psychodelia współgra z elektroakustyką i kompozycją konkretną,
schaefferowska awangarda wyciąga nieśmiało dłoń ku wagnerowskiej tradycji,
mityczny Orient przegląda się w racjonalnej cywilizacji Zachodu, zaś akademicy
kooperują twórczo z nieokrzesanymi rockowymi improwizatorami w procesie
estetycznego porządkowania dźwiękowego chaosu, który przekształca się w
muzyczny kosmos. Muzyka operowa i baletowa, w której analogowe efekty
elektroniczne, elektroakustyczna preparacja instrumentów oraz montaż taśm z
dźwiękami natury i cywilizacji stają się podstawą kształtowania dźwiękowego
tła, na którym rozwija się muzyczna narracja budowana konsekwentnie przez
instrumentalistów (akademików i improwizatorów), solistów a nierzadko również
chór. Szczyty estetycznej niesubordynacji, popisy ekstrawagancji. Cudowne!
Trees
Community, The Christ Tree Box, Hand Eye 2007
Zdumiewająca
przesyłka z czasów, w których granie chrześcijańskiego rocka nie było jeszcze
dochodowym interesem wyblakłych gwiazd rock and rolla (i ich dzieci). Przepięknie
wydana, w stylizowanej na mandalę okładce, reedycja kompletu nagrań jednej z
najsłynniejszych muzycznych komun „nowej, zielonej Ameryki”. Trees Community
byli w istocie chrześcijańską gminą, która swe religijne i wspólnotowe
doświadczenie postanowiła wyrazić w formach muzycznych bliskich improwizowanej
psychodelii i acid folkowi. Na przełomie lat 60. i 70. w katedrze ST. John the
Divine w Nowym Jorku grupa muzykujących artystów rozpoczęła swoistą działalność
misyjno-pielgrzymkową, podróżując po Ameryce i Europie z programem muzycznym
zatytułowanym „A Portrait of Jesus Christ in Music”, adresowanym przede
wszystkim do uczestników hipisowskiej kontrkultury, poszukujących doświadczeń
religijnych w bliskich spotkaniach z LSD. Był to zresztą okres wzburzonej
działalności agitacyjnej rozmaitych gmin religijnych, sekt ezoterycznych i
proroków rozmaitej miary i tradycji, takie przedsięwzięcie nie było więc
wówczas czymś zaskakującym ani w sferze proponowanych treści, ani formy, jaką
ostatecznie przyjęło. Dość, że podstawą ekspresji muzycznej Trees Community
stały się przede wszystkim indyjskie ragi, na bazie których improwizowano
partie instrumentalne i wokalne, będące nierzadko adaptacjami psalmów i innych
tekstów biblijnych. Muzycy the Trees śmiało sięgali bowiem po rozmaite, rodzime
i egzotyczne tradycje muzyczne, tworząc przy ich pomocy artystyczny,
multikulturowy mix, którego główne przesłanie wyrażało się w, bliskim wszystkim
kontestatorom owego czasu, haśle „Love & Peace” – opartym tu jednak na
przesłaniu chrześcijańskim.
Les Rallizes Denudes, Great
White Wonder, Phoenix Records 2011
Rzecz
niby dla kolekcjonerów. Ale… W tym imponującym, czteropłytowym wydawnictwie
znajdziemy zapisy czterech sesji najsłynniejszej i najbardziej wpływowej
formacji japońskiego undergroundu – Les Rallizes Denudes – pochodzące z lat
1974-1980 i dokumentujące najbardziej kreatywny okres działalności grupy. W
istocie mamy tu wszystko, czego mogliśmy oczekiwać od zespołu będącego
ucieleśnieniem rockandrollowej anarchii – powracają nawet tematy doskonale
znane z klasycznych wydawnictw: „Blind
Baby Has It's Mothers Eyes” czy „Heavier Than A Death In The Family” („The Last
One”, „Night of the Assassins”, „The Night Collectors”) – niektóre z nich
kilkakrotnie, traktowane raczej jak jazzowe takes
niż rockowe przeboje. Dominuje tu elektryczny hałas, improwizacyjny chaos i
produkcyjny anarchizm owocujący bootlegowym brzmieniem w duchu lo-fi. Dlaczego zatem nie należy
przegapić tego dość ekscentrycznego wydawnictwa? Powodem najbardziej oczywistym
jest pamięć o rockandrollowych pryncypiach – niezbędna w czasach, gdy kanon
rockowej estetyki jest rzekomo kształtowany przez grupy z nurtu indie, wyznaczające
alternatywno-eksperymentalny horyzont muzyki pop, a brzmiące w zestawieniu z
LRD dość biednie i groteskowo. Muzyka japońskiej formacji jest z założenia
niepokorna i kostropata, wierzga i rwie się, płynąc elektrycznym strumieniem od
bezczelnie plagiatowanych tematów z popowego kanonu w stronę czystego hałasu,
motorycznego transu i społeczno-politycznej rewolty rozpisanej na gitarowe
akordy. Rację ma bez wątpienia Moshe Idel, pisząc w notce do „Great White
Wonder”, że LRD obok szwedzkiej formacji Parson Sound (wychowanej artystycznie
przez Terry’ego Rileya) osiągnęli najwyższe mistrzostwo w dziedzinie rockowego
minimalizmu na wiele lat przed narodzinami muzyki punk i estetyki noise. Potęga brzmienia, bezkompromisowa
intensywność ekspresji i naiwne przekonanie o społeczno-estetycznej rewolucji
wpisanej w formę rockowego koncertu gwarantują japońskim muzykom relatywną
nieśmiertelność herosów undergroundu.
Magical Power Mako, Hapmoniym 1972-1975,
Bamboo 1993
Witajcie
w kosmosie. Ezoteryczny dźwiękowy pięcioksiąg Magical Power Mako, czyli pięć
studyjnych sesji z lat 1972-75. Wszystko na tych płytach sugeruje nam, żebyśmy
porzucili tradycyjne oczekiwania, jakie żywimy w stosunku do muzyki rockowej,
elektronicznej, improwizowanej czy ambient. W istocie są to bowiem
improwizowane eksplozje elektronicznego rocka (Heldon nie jest tu
najodleglejszym skojarzeniem) rozlewające się w meandryczne rzeki galaktycznego
ambientu. Jest tu i eksperymentalna wizja i wielka muzyczna erudycja – słowem
płyta, jaką mogliby nagrać Brian Eco i Umberto Eno (gdyby istnieli i byli
muzykami). Psychodelia, etniczne inspiracje, orientalne motywy, elektronika w
duchu minimalistyczno-rileyowskim, gitarowe free-jams rodem z sesji Moby Grape
czy Grateful Dead. I mnóstwo krautrocka, aż dziw, że artysta pochodzi z
Japonii. Nie uwierzę, że zostało to
nagrane na trzeźwo…
Acid
Mothers Temple & The Melting Paraiso U. F. O., The Penultimate Galactic
Bordello Also the World You Made, Dirter 2004
Imponujący,
czteropłytowy box AMT, zawierający kilka godzin muzyki, dokumentującej studyjne
sesje tej niezwykłej formacji z lat 2003/2004. Każda płyta to jedna godzinna
kompozycja/improwizacja, rozwijająca się od leniwie bitych akordów gitary, bądź
powracającej natrętnie dźwiękowej pętli aż po pulsującą psychodelicznym tętnem
kosmiczną kulminację, napędzoną galopadą gitary i rozświetloną świergotami
syntezatora, osiągającymi niekiedy zgoła nadświetlne prędkości. Wszystkie
albumy odsłaniają muzyków w doskonałej formie, pełnych inwencji i radości
grania, zaś aluzyjne tytuły: „The
Seven Stigmata from Pussycat Nebula” czy „The Holy Mountain in the Counter-Clock World” (skąd my to znamy?)
stanowią nieodzowne wprowadzenie w radośnie chaotyczny świat pangalaktycznej
psychodelii. Znajdziemy tu wszystkie ciemne i jasne strony AMT w zgoła
monstrualnych dawkach, mogących przytłoczyć niewtajemniczonych w „kwaśne
misterium” słuchaczy, choć przyznać trzeba, że muzycy robią co mogą, by swej
propozycji nadać kształt możliwie urozmaicony i różnorodny. Znajdziemy więc tu
i źródłowy space psychedelic spod znaku Ash Ra Tempel oraz Cosmic
Jockers („The Beautiful Blue Ecstasy”),
i brzmiące z lekka marokańsko ekstatyczne etno splecione z kosmicznymi lotami a
la Hawkwind, ujętymi w nieśmiertelny riff Barretowskiego szlagieru „Interstellar Overdrive” („The Seven Stigmata…”), i próbkę
czegoś na kształt „Makoto Kawabata Experience meet Steve Reich” („What’s Your Name?”), i wreszcie
godzinną dronową apokalipsę rozpiętą między etnoelektroakustyką Toho Sara a
źródłowymi eksperymentami Limbus 3 i Theatre of the Eternal Music („The Holy Mountain…”).
This Heat, Out of Cold Storage, This Is 2006
This Heat pozostanie na zawsze
jednym z tych zespołów (obok Pere Ubu), których fenomenu nie potrafię do końca
objąć refleksją. Musiało bowiem w istocie wystąpić jakieś wielce osobliwe
zagęszczenie kosmicznych wibracji, aby w tym miejscu i czasie pojawiła się
formacja tak nieoczekiwana. Bo cóż to w istocie jest? Punk, new wave,
industrial, impro rock, art rock, figo fago? Potężna energia, soliści grający
niemal wirtuozowsko choć przecież do bólu prosto i surowo, niezwykła precyzja
przy pozornym braku kontroli, zabawki, eksperymenty, taśmy, zgrzyty, jakieś
anti-… ale co? Muzyka. Może, po prostu?
John Coltrane, The Complete 1961 Village Vanguard Recordings, Impulse!
1997
Mój ulubiony Trane. Nie sądziłem,
że kiedykolwiek to napiszę, bo przecież „A Love Supreme”… Wiadomo, „A Love
Supreme” jest „na zawsze” i „naj…”, i „nigdy nie będzie nic lepszego”, a
jednak, fakt pozostaje faktem, ten box, to mój ulubiony Trane. I nawet nie
bardzo wiem dlaczego… Właściwie zaś wiem. Bo „India” w czterech koncertowych
wersjach, i „Spiritual” w kilku kolejnych, i tak dalej… I jakaś nieuchwytna
atmosfera scenicznego „dziania się”, bliska jazzowej epifanii. I choć mam
poczucie winy, bo „A Love Supreme”, to jednak ten box to mój ulubiony Trane…
Albert Ayler, Holy Ghost, Revenant 2004
Na koniec zostawiam pomnik –
najpiękniejszy z możliwych. Zestaw rozmaitych: sesyjnych i koncertowych nagrań
Alberta Aylera, który sam siebie zwał Duchem Świętym – spajającym muzykę Boga
Ojca (Coltrane’a) i Syna Bożego (Sandersa). Cudowne, surowe i korzenne,
bluesowe granie rozmaitych składów Aylera jest niezmiennie popisem wyobraźni,
inwencji i niezależności. Saksofonista grywa tu w składach klasycznych i kombinowanych,
stabilnych i efemerycznych, europejskich i amerykańskich… Grywa jazz, free,
dixie, spirituals i amorficzne, wściekłe impro, którego fala akustyczna wrze w
głośnikach. Niewiele trzeba tu pisać, jest za to wiele do posłuchania…
Dobranoc...