Pewnej październikowej nocy śniłem sen dziwny i niepokojący. Błąkałem się po ulicach obcego miasta w poszukiwaniu bardzo długiego dźwięku, który miał być mi tylko przeznaczony lub może być mną samym. Bezskutecznie. Usłyszany za rogiem, przepadał nagle w piwnicach, na strychach, pod mostami... Bez śladu.
Koszmar
ten przypomniał mi sen inny, dziwniejszy:
Zarabiałem na życie, grywając na flecie
proste melodie w okolicy ratuszowych schodów. Któregoś dnia urzekła mnie piękna
nieznajoma, płynąca wraz z ludzką falą zatłoczoną ulicą. Śledziłem ją uparcie,
przemykając niepostrzeżenie alejami i skwerami, przemierzając parki, zaułki i
bramy. W końcu w dzielnicy starej i nędznej podążyłem za nią ciemnym
korytarzem, by odnaleźć po chwili w skąpym świetle zaniedbanego podwórza.
Klęczała nieopodal, wpatrując się w istotę, w której rozpoznałem starca w
połowie dostojnego, a na wpół obłąkanego, siedzącego pod ścianą na stercie
łachmanów i powtarzającego monotonnie jakąś enigmatyczną i skomplikowaną
sekwencję ruchów w akompaniamencie zgoła nieludzkich mlaśnięć i pomrukiwań.
Zbliżywszy się dyskretnie i na pozór przypadkiem, spostrzegłem, że podrzuca
nieustannie te same drobne przedmioty: kolorowe szkiełka, kamyki, muszle,
ułomki kości i rdzewiejące śruby, rozsypujące się na piasku w nieodgadnione
wzory i desenie, których naturę zgłębiała w skupieniu piękna nieznajoma.
Potknąwszy się o brukową kostkę przykułem natychmiast ich uwagę,
zniecierpliwioną i niechętną, umknąłem zatem czym prędzej w mrok korytarza.
Opuściwszy podwórze, zabłądziłem niemal od razu wśród domów obcych i miejsc
nieznanych, wędrowałem więc godzinami, klucząc uliczkami, snując się niepewnie
z placu na plac, przystając na mostach i siadając u stóp pomników, których nazw
nie pamiętałem. Kiedy odnalazłem się wreszcie u wrót ratusza, noc zdążyła już
zapaść i z bram wypełzał mrok drapieżny i wygłodniały. Ostatni przechodnie w
pośpiechu kierowali swe kroki ku domom. Dobywszy flet z kieszeni, błądziłem
długo palcami po instrumencie w poszukiwaniu najprostszej melodii.
Bezskutecznie.
Zbudziwszy
się na dobre, postanowiłem poszukać odpowiednio długiego dźwięku na półkach z
płytami.
Pelt, Pearls from the River, VHF 2003
Gdybyśmy spróbowali wyobrazić sobie, jak mogłaby
brzmieć wspólna sesja La Monte Younga i Johna Faheya – nagrana ukradkiem gdzieś
w nowojorskim lofcie w okolicach roku 1966, to zapewne okazałoby się, że nie
sposób odróżnić jej od nagrań formacji Pelt z ich dwupłytowego zestawu
opatrzonego wdzięcznym tytułem „Ayahuasca” (2001). „Pearls from the River” to z kolei zapis
„domowej” sesji tria z 10 i 11 marca 2003 roku, przynoszący trzy całkowicie
akustyczne, amerykańskie „ragi” nagrane przy pomocy tak „egzotycznych”
instrumentów, jak kontrabas, gitara, banjo oraz esraj i tambura. Na tej płycie,
niczym w najlepszych nagraniach Henry’ego Flynta, Indie odnajdują się znienacka
w Appalachach, kontrabas imituje tamburę, budując elementarny basowy dron, zaś
banjo dość nieoczekiwanie wiedzie linie melodyczne zarezerwowane dla sitaru.
Panowie Patrick Best, Mike Gangloff, i nieodżałowany Jack Rose
świetnie odrobili lekcje z amerykańskiej tradycji muzycznej, a przy tym z
pewnością nie przegapili indyjskich fascynacji hipisowskiej kontrkultury spod
znaku np. A Cid Symphony, zaciągając przy okazji dług u La Monte Younga (któż
jednak od niego nie pożyczał?). Ale uwaga: to nie jest stylizacja, pastisz,
naśladownictwo! W muzyce Pelt czuć ten powiew „autentyku” (czymże on jest?),
który znamionuje ekspresję rdzenną, czyli zakorzenioną. Nie w alkoholowych
odmętach hillbilly, nie w brudnych brzmieniach wiejskiego bluesa, nie w
folkowych pieśniach protestu, lecz może we Flyntowskiej idei „New American
Ethnic Music”, która po czterdziestu latach zdążyła już okrzepnąć i sama stać
się „nową, amerykańską tradycją”.
Tony Conrad with Faust, Outside the
Dream Syndicate, Table of the Elements 1972/1993
Najsłynniejsza
post-Youngowska płyta z minimal music,
która na swą faktyczną sławę musiała poczekać ponad dwadzieścia lat.
Okoliczności powstania tego albumu są tyleż intrygujące, co dramatyczne – zwieńczyły
bowiem rozpad jednego z najbardziej twórczych nowojorskich kolektywów
muzycznych – Theatre of Eternal Music. Mniej i bardziej pikantne szczegóły tych
wydarzeń doskonale referuje Branden W. Joseph w swej znakomitej książce „Beyond
the Dream Syndicate” (Zone Books 2011), konkluzja jest jednak dość prosta i
dotyka problemu nadużyć „władzy autorskiej”. Wielogodzinne muzyczne jamy
kwartetu Young/Zazeela/Conrad/Cale (z okazjonalnym wsparciem Angusa MacLise’a)
konstruowały swoiste środowisko dźwiękowe budowane na bazie subtelnych
interakcji między muzykami, którzy stopniowo znikali za swoimi partiami
instrumentalnymi. Ideą przewodnią działania był więc od początku „bezosobowy
proces twórczy”, podważający modernistyczną pozycję autora. Taki też pogląd w
tej kwestii konsekwentnie reprezentowali Cale i Conrad, podczas gdy Young dość
nieoczekiwanie zaskoczył wszystkich deklaracją, że TOEM wykonuje jego autorskie
kompozycje, co zaowocowało szeregiem napięć i doprowadziło do dezintegracji
grupy. „Outside the Dream Syndicate” to swoista, muzyczna odpowiedź Conrada na
zaistniałą sytuację oraz wyrazisty manifest artystyczny, będący kamieniem milowym
rockowego minimalizmu i być może najważniejszą undergroundową płytą, jaka
pojawiła się w niedługich dziejach rock and rolla. Trzy utwory, skąpy –
ascetyczny akompaniament sekcji rytmicznej i niekończące się, niewymownie
długie dźwięki intonowane przez Conrada na amplifikowanych skrzypcach. I
jeszcze „From the Side of the Machine” – numer, za którego autorstwo większość
„dronolubnych postmetalowców” oddałaby z pewnością dobre pół życia!
Enkidu, Hasselt, Turtle’s Dream 2003
Chie
Mukai & Sei-ichi Yamamoto with Lamones Young, Live at Showboat February 25,
2000, Last Visible Dog 2003
„Hasselt”
to płyta wielce interesująca z kilku powodów. Po pierwsze spotykają się na niej
legendy japońskiego undergroundu (Chie Mukai z East Bionic Symphonia i Sei-ichi
Yamamoto z Boredoms) z francuskim improwizatorem, Erikiem Cordierem. Po drugie
– Cordier to wirtuoz liry korbowej – jednego z archetypowych w kulturze
europejskiej instrumentów dronowych. Po trzecie, jest to jeszcze jeden przykład
nad wyraz udanego mariażu dronów ze swobodną improwizacją. I wreszcie, Mukai i
Yamamoto nagrali jeszcze jedną koncertową płytę, „Live at Showboat February 25, 2000”, tym razem we współpracy z
formacją o swojsko brzmiącej nazwie: Lamones Young (tak, tak…), zespołem
powołanym do istnienia po to, aby wykonywać covery
The Ramones w stylu… La Monte Younga. Co więcej zaś, jego członkowie przybrali
estradowe pseudonimy Johnny Conrad, Tommy Conrad i Dee Dee Conrad, co musi
wzruszyć każdego miłośnika Theatre of Eternal Music (i The Ramones oczywiście).
W obu przypadkach muzyka jest dość podobna – mamy do czynienia z aktem
wyzwolonej improwizacji ufundowanej na bazie wyrazistych dźwięków podstawowych,
dobytych z liry korbowej oraz er-hu, chińskiego instrumentu smyczkowego, który
upodobała sobie Mukai. Muzycy kontynuują więc drogę poszukiwań, którą otworzył
niegdyś Masayuki Takayanagi, wzbogacając ją o szczyptę rockowej zadziorności
(Yamamoto) i akustyczne brzmienia instrumentów etnicznych (Mukai, Cordier).
Warto posłuchać. Bonusem jest zaś fakt, że album wydała wytwórnia o wdzięcznej
nazwie „Turtle’s Dream” – jak dla mnie – optymalnej dla poszukiwaczy bardzo
długich dźwięków.
Merzbow, Merzbuddha, Important Records
2005
Czy noise
nieodwołalnie zmienia się w hałaśliwy, umocowany na granicy bólu dron, czy może
na odwrót? Bywa, że tak się dzieje. Czy zawsze jednak? Nie jestem przekonany,
choć… Znaczna część awangardowych eksperymentów muzycznego undergroundu zdaje
się wyrastać z dwóch różnych (antytetycznych?) kompozycji amerykańskich
klasyków: „4’33” Cage’a oraz „Compositions 1960 No7” Younga (oczywiście). Utwór Cage’a był nieuniknionym
zwieńczeniem wysiłków całej modernistycznej awangardy – swoistym „punktem
omega” – prezentującym „nic” czyli „coś” (lub może „coś” czyli „nic”). Jako
taki nie tylko wystawia się on nieustannie na nieskończone interpretacje,
otwierając nowe pole dyskursu, ale też zamyka nieodwołalnie pewną „sferę
możliwości”, która rozpościerała się (z pozoru nieograniczenie) przed twórcami
muzycznej awangardy, zanim Cage nie ustanowił swym arbitralnym gestem
nieprzekraczalnej granicy redukowania komunikatu muzycznego do ciszy (czy
raczej „braku” – dźwięków, muzyki…). Dzieło Younga wydaje się być, pod pewnymi
względami, jego całkowitym przeciwieństwem, zawierając
tylko dwie nuty: B
i F#, opatrzone jednak autorską wskazówką, aby
pojedynczy dźwięk „podtrzymywać przez długi czas”. Sugestia ta wydaje się
zresztą prostym rozwinięciem konceptu zaprezentowanego przez tegoż twórcę w
innej, „niemuzycznej”, kompozycji z tego cyklu – „Compositions 1960 No10”, dającej wykonawcy wyłącznie nieskomplikowaną sugestię: „Narysuj
linię prostą i podążaj za nią”. Cała cisza (możliwa i wyobrażalna) zostaje w
ten sposób wzięta w nawias lub (po Freudowsku rzecz ujmując) wyparta przez
powracający natrętnie (w nieskończoność?) dźwięk, który, koniec końców, staje
się dronem. Cóż ma z tym wspólnego Masami Akita a.k.a. Merzbow? Ów heros sceny
noise, posiadający wszelkie cechy istoty boskiej – zwłaszcza zaś nieuniknioną
nadmiarowość wszystkiego (hałasu, wydawnictw płytowych, pieniędzy…), okazuje
się także najlepszym przykładem dronowego ekstremizmu. Amorficzne wstęgi
zgiełku, jakie niestrudzenie produkuje Akita, zdają się być ziszczonym
koszmarem muzycznego konserwatysty, nękanego powracającym wyobrażeniem, że „reszta
jest hałasem”, a „co nie jest Bachem, obraca się w szum”. Tu jednak
(nie)spodzianka… „Merzbuddha”, czyli trzy odsłony basowej mantry, sprowadzonej
niekiedy do niemal niesłyszalnych podmuchów z głośnika. Kontemplacyjna aura
opada nas znienacka, zaś elementarny dron powraca do swych medytacyjnych źródeł.
Tangerine Dream, Zeit, Castle Music Ltd. 1972
Płyta,
której w tym zestawieniu zabraknąć nie mogło, choć status jej pozostaje
podejrzany, albowiem w świecie awangardowych miłośników minimal music grupa Tangerine Dream ma opinię „obciachowej”
(„Niemcy z wąsami za syntezatorami”). Niesłusznie. „Zeit” była to bowiem w
swoim czasie być może najodważniejsza płyta, jaką kiedykolwiek sprzedawano (na
masową skalę) jako album rockowy. Przypomnijmy, że w roku 1972 wciąż jeszcze
trzy lata dzielą Lou Reeda od nagrania „Metal Machine Music” – zapewne
najbardziej spektakularnego (i kompulsywnego) aktu refutacji rock and rolla,
jaki wyszedł spod ręki rockowego artysty – stając się zresztą z czasem
przykładem afirmacji czystej energii rocka. Reed wyrzucił z siebie amorficzny
hałas – czyniąc ową „część przeklętą” rock and rolla – jego nadmiarową resztkę,
będącą pochodną elektryfikacji instrumentów (sprzężenia, przestery) – swego
rodzaju „abiektem” wystawionym na osąd i wzgardę zniesmaczonej publiczności,
która z pewną konsternacją odkryła, że to czego skrycie pożąda w muzyce
rockowej, to w istocie chaos i brud, tym razem obscenicznie ujawnione w akcie
na poły ekshibicjonistycznym („Oto ja, Reed, staję przed wami, hałasując!”).
Krautrockowy Tangerine Dream obrał zaś rockową ekspresję z wszystkiego co
„rockowe” – uwalniając ją przede wszystkim od wiążącego rock and rolla z
bluesową tradycją rytmu. Z perspektywy dziesięcioleci, jakie dzielą nas od
wydania „Zeit”, płyta ta nie szokuje już w zasadzie niczym. Wszak po niej
przyszły i obscenicznie chaotyczny noise, i równie obscenicznie zrytmizowane
techno, zaś nowa elektronika zdążyła (wielokrotnie) pożreć własny ogon. A
jednak po pewnymi względami „Zeit” wciąż jeszcze może okazywać się nieznośnie
niepokojący. Oto cztery dźwiękowe smugi nie będące ni kompozycją, ni
improwizacją. Elektroakustyczne ćwiczenia z cierpliwości, w których (pozornie)
nie dzieje się niemal nic (jak w filmach Antonioniego). Czas niemal staje,
dźwięki nieomal odlatują w kosmos, osiągając odległe Plejady, muzycy niemal
skończyli grać – ale czy na pewno (czyżby to echo grało?). Niemal to jednak
wciąż nie nic…
Yoshi Wada, Earth Horns with Electronic Drone, Omega
Point 1974/2009
Yoshi
Wada raz jeszcze. I raz jeszcze arcydzieło konceptualnego minimalizmu z dronem
(w tytule). Tym razem jednak nie (inty)mistyczny popis solisty, lecz zapis
działań artystycznego kolektywu, w którego skład weszli: Wada, Liz Philips, Jim
Burton, Garrett List i Barbara Stewart. Występ miał miejsce 24 lutego 1974 roku
w Everson Museum of Art w Syracuse i był jednym z cyklu prezentacji
zaprojektowanych przez Japończyka tzw. „earth horns” (w innych odsłonach tego
projektu udział brali, m.in., Rhys Chatham i tancerze z Merce Cunningham Dance
Company). Tytułowe „earth horns” to monstrualnych rozmiarów trąbity wzorowane
na tybetańskich instrumentach obrzędowych, których brzmienie jest tutaj
dodatkowo amplifikowane i osadzone na bazie elektronicznego dronu modulowanego
w czasie rzeczywistym przez Liz Philips. Efekt tych poczynań jest monumentalny
i imponujący. Basowe pomruki napływają falami, wybrzmiewając nieskończenie
długim pogłosem, pochłanianym przez wibrujący nieprzerwanie dron dobyty z
elektronicznych trzewi generatora zaprojektowanego również przez Philips i
Wadę. Wszystko rozgrywa się niezmiennie w przestrzeniach gargantuicznych i
rezonujących: halach sportowych, muzealnych galeriach, pustych salach
koncertowych… Zamknięta przestrzeń samoistnie podtrzymuje dźwięk i podaje go
dalej. Czas kołuje, unoszony w nieskończoność przez nieustępliwe lenistwo
dźwięków tak powolnych, że niemal zastygłych w drżący skrzep na krawędzi ciszy.
Umysł słuchacza wpada w dryf, umysł wykonawcy dawno już odpłynął. Wschód
spotyka tu Zachód, tradycja przegląda się w futurystycznych patentach, akustyka
brata się z elektroniką, medytacja przelewa się w pustkę. „Earth horns…” to być
może najznakomitsza płyta Wady. Arcydzieło dronowej psychodelii i jeden z
najwspanialszych albumów w dziejach fonografii. A przy tym niewątpliwy kamień
filozoficzny dla wszystkich poszukiwaczy bardzo długich dźwięków.
Axolotl, Telesma, Spooky Action 2006
Płyta
Karla Bauera to być może najciekawsza współczesna reinterpretacja
minimalistycznego kanonu drone music
wywodzącego się ze szkoły youngowskiej. Elektroakustyczny hałas z dźwiękami
skrzypiec na pierwszym planie (czy jest tu pierwszy plan?), przywołuje tradycje
źródłowe i zacne: Kosugiego, Conrada, Cale’a i Dream Syndicate. Od szacownych
antenatów Bauera różni jednak podejście do muzycznej formy. Oto bowiem zamiast
niekończących się, wielogodzinnych improwizacji wzorowanych (z grubsza) na
formule hindustańskiej ragi, mamy tu formy kameralne, bez mała miniaturowe.
Najkrótszy utwór liczy sobie półtorej minuty, najdłuższy minut czternaście.
Czym są owe miniragi? Mikrodronami? Eksplozjami czystego hałasu? Bauer hałasuje
jednak z umiarem, nie boi się prostych melodii, schowanych gdzieś na dnie
kompozycji. Czy improwizuje? Czy to formy skomponowane? Czy to chaotyczna
brzydota ujawnia swe nieoczekiwane piękno, czy może eteryczne piękno jawi się
słuchaczowi w postaci zabrudzonej? Pytania mnożą się jak mikrotony w partiach
Bauerowych skrzypiec. Proponuję ich posłuchać. „Telesma” reprezentuje tu
dorobek „przyczajonego Axolotla, ukrytego Bauera” – wybieram ją z powodów
sentymentalnych.
Nath Family, Sounds of the Indian Snake
Charmer, Hanson 2006
Płyta
Nath Family nie prezentuje w zasadzie minimalistycznej muzyki dronowej, choć
jest z pewnością jednym z najbardziej fascynujących świadectw wykorzystania
hipnotycznej mocy dźwięku podstawowego. Jest ona bowiem akustycznym
etnodokumentem, zawierającym nagrany na żywo występ indyjskiej rodziny
poskramiaczy węży – zarejestrowany przez Aarona Dillowaya na ulicy w Katmandu w
roku 2005. Podstawą muzyki zaklinaczy węży pozostaje od wieków (od tysiącleci?,
od zawsze?) pungi, instrument dęty
wykonany z bambusa i tykwy – posiadający dwa źródła dźwięku – burdonowe i
melodyczne. Zazwyczaj towarzyszą mu proste instrumenty perkusyjne (jak choćby
należąca do rodziny tamburynów kanjira).
Muzyka poskramiaczy jest z istoty swej paradoksalna – dronowa lecz silnie
zrytmizowana, monotonna lecz ekstatyczna – jej podstawowymi aspektami są
hipnotyczne brzmienie i transowy charakter. Jesteśmy tu bardzo blisko
elementarnej – psychofizjologicznej mocy samego dźwięku i źródeł tej tradycji muzycznej,
którą kultura europejska utożsamiała z orfizmem. Obecność silnie
wyeksponowanego dronu jest w tej muzyce bardziej niż oczywista, choć zwykle
umyka uwadze – przykryta natrętnie powracającymi figurami melodycznymi oraz
egzotyzmem samego „wężowego spektaklu”. Muzyczna ekspresja rodziny Nath daje
przy tym dobre wyobrażenie o wszystkożernym umyśle ludowego artysty-bricoleura,
który nie brzydzi się niczym i gotów jest spożytkować w swej sztuce „wszystko”,
choć przecież nie „cokolwiek”. W ich repertuarze mieszczą się nie tylko
tradycyjne pieśni ludowe Nepalu i Indii, ale także zaadaptowane dla potrzeb
poskramiaczy węży szlagiery rodem z Bollywoodu. Jest wreszcie i muzyczne opus magnum Titu Natha – „19 minute drone journey into the head of the
king cobra” (czyli „dziewiętnastominutowa dronowa podróż do łba królewskiej
kobry”), jak pięknie podsumował je Aaron Dilloway. Jest to, bez wątpienia,
mistrzostwo świata w kolektywnej improwizacji (trzeba tu wszak reagować na
poczynania węży – trzech kóbr – poddanych kontroli muzyka i kontrolujących jego
występ – co pozostaje jeszcze jednym paradoksem). I wszystko to w aurze
niezwykłej skromności, pomieszanej – rzecz jasna – z dumą: „Jesteśmy ze wsi,
nie z miasta, nie z miasta…” podkreśla Titu Nath łamaną angielszczyzną,
przedstawiając rodzinę. „Okej, tenk ju”.
Pandit Pran Nath, Midnight/Raga
Malkauns, Just Dreams 1971-76/2012
W
poprzedniej odsłonie Dronopedii nazwałem Pandita Pran Natha ojcem chrzestnym
zachodniego minimalizmu muzycznego (choć przecież mógł być nim również Ravi
Shankar, a raczej Kamala Chakravarty – towarzysząca mu na tamburze). Na dowód
tego – zapis dwóch amerykańskich koncertów Natha z lat siedemdziesiątych
minionego stulecia (San Francisco ’71 i Nowy Jork ’76). Podczas obu – w
skromnych rolach akompaniatorów – towarzyszą mu na tabli i tamburze mistrzowie minimal music Terry Riley i La Monte
Young (a także Marian Zazeela i Simone Forti). Nath prezentuje się tu jako
niekwestionowany mistrz tradycji wokalnej Kirana Gharana, kontynuujący dzieło
takich sufickich śpiewaków, jak choćby Ustad Abdul Karim Khan (którego
kompozycję „Jamuna ke tir” na bazie ragi Bhairavi La Monte Young uznał za jeden
z kamieni milowych w historii muzyki). Śpiew Pran Natha – starca, burzy
wszelkie wyobrażenia człowieka Zachodu o muzycznej poprawności, stając się po
prostu kanałem transmisji duchowej energii. Wszelkie granice między prostotą a
złożonością, kompozycją a improwizacją, rzemiosłem a sztuką – kształtujące
europejskie kategorie estetyczne – zostają tu nie tyle przekroczone, ile
nieodwołalnie zniesione. Pandit Pran Nath śpiewając, uobecnia się po prostu „tu
i teraz”, zaś jego drżące melizmaty zaznaczają chwile, które trwają i giną.
Jego śpiew jest raczej ćwiczeniem skupienia i medytacji, niż artystycznym
popisem (choć może być i nim). Jako taki staje się punktem wyjścia dla
wszystkich niemal strategii zachodniego minimalizmu, będąc zarazem jego
doświadczeniem granicznym i nieosiągalnym horyzontem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz