Innercity
Ensemble, „Katahdin”, Wet Music 2012
Innercity Ensemble to
zespół powołany do istnienia przez muzyków (dobrze) znanych z takich formacji,
jak Sing Sing Penelope, Something Like Elvis, Ed Wood, HATI, Grobbing Thristle.
Muzyczne rodowody artystów sugerują w sposób dość oczywisty, że będziemy mieli
do czynienia z ekspresją muzyczną usytuowaną na pograniczach stylistyk: rocka,
jazzu, psychodelii, ambientu i szeroko rozumianej improwizacji – co stanowi
rekomendację dobrą i zachęcającą – wszak strefy graniczne zwykle rodzą zjawiska
oryginalne i nieoczekiwane, choć niekiedy karkołomne i naznaczone piętnem
ekstrawagancji. „Katahdin” to efekt spotkania i współpracy muzyków z bogatym
doświadczeniem, co więcej – obdarzonych bogatą wyobraźnią w sferze brzmienia
oraz improwizacji. Sprawia to, że debiutancki album IE jest dziełem udanym,
okrzepłym artystycznie i mieniącym się tu i ówdzie niebanalną kolorystyką.
Znajdziemy na nim i muzyczne miniatury („Nauka 29 liter”) i rozbudowane, na
poły improwizowane jamy („Czarodziejska góra”, „Sin Cara Azul”). Starcie żywiołów
akustycznych i elektronicznych nie jest tu być może tak piorunujące, jak np. na
niedawnych nagraniach Kierana Hebdena ze Stevem Reidem (i Matsem Gustafssonem),
ale i specyfika tej ekspresji pozostaje odmienna – bardziej kontemplacyjna niż
awanturniczo-ekstatyczna.
Przeczytałem gdzieś w
Sieci, że IE kontynuuje na polskim gruncie poszukiwania takich amerykańskich
formacji, jak No-Neck Blues Band, Jackie-O Motherfucker czy Sunburned Hand Of
The Man, a zatem tzw. improwizowanego „weird folku”. Wysłuchawszy „Katahdin”
muszę przyznać, że nie podzielam tej opinii – co zresztą nie ujmuje zupełnie
nic muzyce IE. Znam dość dobrze dyskografie NNCK, SHOTM oraz J-OM i jestem
przekonany, że niezależnie od tego, jak rozległe i ekscentryczne nie byłyby
dokonania powyższych grup, dają się one jednak osadzić dość dobrze w
amerykańskiej tradycji muzycznej sięgającej połowy lat 60. minionego stulecia.
Gdyby zaś chcieć je ostatecznie (w sposób dość ryzykowny) sprowadzić do
jakiegoś jednego źródła, byłaby to zapewne twórczość formacji Red Krayola z
czasów płyty Parable of Arable Land i wspólnych występów z Johnem Faheyem, z których narodziła się bardzo
płodna idea free-form psychedelic, rozwijana następnie przez kolejne
pokolenia muzyków uprawiających swoiste free-form freak-outs, inicjowane
równie skutecznie przez takie grupy, jak The Fugs czy Yahowha 13 (by nie
wspominać już o Holy Modal Rounders czy Cromagnon). Istotą tych działań było
nie tylko porzucenie rockowego schematu zwrotka-refren (co zrobił już Hendrix)
i zatarcie granic między solistą a akompaniatorem, ale także uczynienie z
improwizacji (pojmowanej na wzór freejazzowy) podstawowego narzędzia muzycznej
ekspresji oraz otwarcie rockowej estetyki na elementy pozamuzyczne – hałas czy
brzmienie lo-fi. Wszystkie te rozwiązania były zaś aplikowane do tradycji
„muzyki amerykańskiej” – a zatem bluesa, country i folku (takiego jak bluegrass
czy hillbilly) – co słychać wyraźnie również w nagraniach NNCK czy J-OM (do
dziś grywających takie tematy, jak „Amazing Grace” czy „Go Down, Old Hannah”).
W tym sensie Innercity Ensemble nie jest raczej kontynuatorem owej linii
muzycznej – nie sięga bowiem do amerykańskiego kanonu, poruszając się raczej na
styku postrocka, jazzu i muzyki etnicznej. Co więcej, zarówno Krayola, jak i ci
wszyscy, którzy „pożeglowali za nią”, skłaniają się raczej ku improwizacji
pojmowanej skrajnie anarchistycznie – surowej, chaotycznej i otwartej na
artystyczny błąd. Rozmawiałem kiedyś z muzykiem, który supportował SHOTM na
europejskiej trasie i z pewnym przerażeniem odnotował, że każdy kolejny koncert
grupy Johna Moloneya oscylował niezmiennie na krawędzi absolutnej klęski i
muzycznego niewypału, oferując w zamian autentyczny dreszcz emocji –
doświadczenie „litości i trwogi”. Jednym słowem – muzycy za każdym razem „grali
o życie”, celowo pakując się w tarapaty, by się z nich popisowo wydobyć lub
równie popisowo pogrążyć. Jest to oczywiście wielka siła takich formacji jak
SHOTM czy NNCK. Mam wrażenie, że muzyka Innercity Ensemble jest dużo bardziej
uporządkowana i, bynajmniej, nie anarchistyczna. Czuć w niej nawet dyskretne
przywiązanie do partii solowych instrumentalistów (królują trąbka i gitara)
oraz wyrazistych struktur rytmicznych, budowanych starannie i z namysłem.
Rzekłbym zatem, że improwizacja IE bliższa jest jazzowemu kanonowi niż
kaskaderskim ekscesom dawnych uczniów Giuseppiego Logana. I w tym właśnie tkwi
siła IE, który, jak sądzę, nie potrzebuje zupełnie amerykańskich afiliacji,
gdyż broni się sam – własną muzyką. „Katahdin” to po prostu fajny,
psychodeliczny, postrockowy album, którego z pewnością warto posłuchać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz