Palce jeszcze mu
widać, czy już tylko mgła?
Paweł
Bohuszewicz
Powikłane są ścieżki ludzkiej
egzystencji, tak więc sam nie wiedząc do końca, kiedy i jak, trafiłem pewnej
październikowej nocy do warszawskiej Stodoły na koncert herosa elektrycznej gitary
i tytana rockowego kiczu – Steve’a Vaia. Muszę przyznać, że mój stosunek do
Vaia jest ambiwalentny. Jako człowiek autoironiczny i najwyraźniej
zdystansowany do tego, co robi na scenie, Vai wzbudza moją szczerą sympatię.
Jego muzyka natomiast – prawdę powiedziawszy – niezmiennie wzbudza we mnie
bliskie sile tsunami fale torsji. Ponieważ jednak z wiekiem staję się
człowiekiem odważniejszym – wkraczam na salę. Na widowni rewelacja: młodociani
adepci gitarowego kunsztu posikujący w ekstazie wyczekiwania, shitrockowi
weterani z wąsami – skupieni i wymieniający się uwagami czy Steve lepszy niż
Satriani czy może nie, rockandrollowcy spod znaku AC piorun DC prężący
wytatuowane torsy. A więc – wszystko, co kocham. Mężczyzn jakby więcej niż
kobiet, ale to zrozumiałe. W końcu za chwilę rozegra się tu nie
psychoanalityczny dramat zazdrości o penisa, lecz czysto męska gra dominacji,
czyli porównywanie rozmiarów narządów. Panie zazwyczaj to nudzi. Przysłuchując
się dyskusjom, dochodzę do wniosku, że niektórzy miłośnicy Vaiowego talentu,
zaczęli słuchać swego Boga zanim jeszcze zdążył chwycić za gitarę. Nie zdziwię
się, gdy usłyszę, że Steve (raczej kiepski kompozytor) skomponował nawet
niektóre z piosenek Roberta Johnsona. Takie życie Mr. Johnson – przepraszamy.
Potem zaś eksplodowała
OKROPNOŚĆ. Była to jedna z najbardziej
przerażających rzeczy, jakich miałem okazję doświadczyć – wliczając w to
makabryczny widok rozjechanego kota i spartaczone przez pielęgniarkę pobieranie
krwi, które naznaczyło traumą moje dzieciństwo. Podobny koszmar przeżyłem tylko
podczas koncertu grupy Mech w toruńskim amfiteatrze muzeum etnograficznego
kilka lat temu. Przez cały czas miałem wrażenie, że oglądam nieudany film Johna
Watersa z groteskową ścieżką dźwiękową grupy Papa Dance grającej najgorsze
numery KISS. Tu jest podobnie. Publiczność jednak miota się w ekstazie. Tuż
obok dwaj nastolatkowie z oczami płonącymi gorączką doświadczają właśnie
ambiwalencji sacrum pod postacią mysterium tremendum et fascinans. Oto
Bóg objawił się im osobiście pod postacią grzmotu – uwiódł i bezpowrotnie
odebrał nadzieję na możliwość dołączenia kiedyś do grona gitarowych herosów.
Resztę młodości strawią zapewne na próbach powtórzenia wysublimowanej
masturbacji Vaia na tańszych podróbkach jego gitar. Pierwsze utwory upewniają
mnie, że najbardziej banalne twierdzenia naiwnej psychoanalizy, głoszącej, że
gitara jest przedłużeniem męskiego penisa są całkowicie trafione. Na scenie
pręży się bowiem samiec alfa z ogromnym penisem, który lśni i świeci w
ciemności. Trochę niepokojący jest fakt, że przewodnik stada okazuje się
nieskromnym siebielubcą i przez cały koncert zabawia się sam ze sobą.
Publiczności jednak to nie przeszkadza. Artysta poraził wszystkich rozmiarem
narządu i prawdziwie nieludzkim (demonicznym?) tempem owego aktu quasi-kopulacji. Jest OK! Usiłuję
słuchać muzyki, lecz po pierwszych taktach nabieram przekonania, że żadnej
muzyki tu nie będzie. W końcu jesteśmy przecież w cyrku – mają być popisy, nie
zaś granie. W głowie kołacze mi się fragment tekstu starej piosenki Jacka
Kleyffa: „Chodźcie, bo pokaz słonia./Patrzcie – męski duecik./No i kobieta z
brodą,/bawmy się jak dzieci”. Tu sprostowanie: kobieta nie była z brodą tylko z
harfą. Świecącą w ciemności… Ale i tak liczył się tylko Steve. Nigdy w życiu
nie słyszałem na żywo muzyka grającego naraz tyle nut, z których absolutna
większość była zupełnie zbędna. Byłem jednak w tej opinii całkowicie
odosobniony. Przynajmniej na widowni w Stodole.
W kuluarach podsłuchuję
(z pełną premedytacją) tatę-fana pouczającego fachowo fana-syna, że koncert był
niezbyt udany, bo brak mu było dramaturgii, a Vai nie wypadł przekonująco.
Słodki Jezu – myślę sobie – cóż ten biedak miał jeszcze zrobić? Może połknąć
instrument? Steve to ma jednak ciężkie życie! Szczęśliwie – nieźle mu płacą.
Oczekiwania były jednak dość rozbudzone, bo słyszałem za plecami powtarzaną w napięciu
pogłoskę, że gitarzysta w Hamburgu (czy gdzieś tam, za siedmioma górami…)
„podobno grał stopami”! W takim razie jestem mu szczerze wdzięczny, że w
Stodole „zawiódł”! Jeśli więc cały wieczór bronił się jakoś w moich uszach, to
raczej za sprawą supportu: Beverly McClellan, śpiewającej z gitarą bluesa –
trochę wysiłkowo, ale skromnie i prosto. Czyli w kategoriach, za którymi Vai
zdaje się nie przepadać. W kontekście wcześniejszego koncertu Fushitsushy
występ Vaia był groteskowy, a nawet komiczny. Jak sądzę, ilustruje on jednak doskonale
to, czym rock and roll jest, tak jak koncert Haino obrazował świetnie to, czym
rock and roll, okazjonalnie, bywa. Być może przyczyna tkwi w tym, że Vai jest
znakomitym gitarzystą i bardzo przeciętnym muzykiem, podczas gdy Haino, będąc
niezłym gitarzystą, pozostaje przede wszystkim wielkim muzykiem.
P.S.
Poza wszystkim, muszę
to odnotować gwoli uczciwości, Vai miał świetny kontakt z publicznością,
emanował pozytywną energią i sprawiał sympatyczne wrażenie. Jest to bez
wątpienia artysta, który doskonale rozpoznaje potrzeby swoich słuchaczy. Jakie
zaś one są – to już inna sprawa…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz