Jego mistrzami byli
Gene Krupa i Buddy Rich. Dlatego też poznałem ich nazwiska bardzo wcześnie, zapewne
jako młodociany adept bębnienia na dziadkowej perkusji. Myślę, że skrycie
kochał Wielkiego Murzyna Satchmo. Przypominam sobie sytuację, w której
wróciwszy wieczorem do domu, zastałem dziadka siedzącego przy perkusji w ciemnym kącie pokoju, zaś mrok narożny
spowijał go w taki sposób, że przez krótką chwilę miałem nieodparte wrażenie,
iż oglądam grającego na bębnach Murzyna. Dziś nie mam pewności, czy było to
zdarzenie prawdziwe, sen czy może Schulzowska fantazja zrodzona z niedoboru
wspomnień. Właściwie wszyscy mówiliśmy o nim Edek, tak jakby nobliwe określenie
„dziadek” niezbyt pasowało do uśmiechniętego mężczyzny, wracającego do domu z perkusyjnymi
pałkami sterczącymi niefrasobliwie z kieszeni beżowego prochowca. Pytany w
szkole, czym zajmuje się mój dziadek, odpowiadałem niezmiennie, że „bębni na
perkusji”, co przyjmowano z uśmiechem litościwej pobłażliwości. Ale w domu nikt
nie miał co do tego wątpliwości, zwłaszcza wówczas, gdy Edkowe synkopy
galopowały beztrosko po mieszkaniu.
Nieustannie namawiał mnie do prób i
ćwiczeń, podsuwając pałki i miotełki, ja jednak szybko odkryłem w sobie
temperament improwizatora i ignorując metrum, zrzucałem na szorstką skórę kotła
drewniane klocki i matczyne korale, dobywając dźwięki dziwne i nieokrzesane. Co
jeszcze dziwniejsze – wzbudzało to zawsze aplauz dziadka, który przecież sam
odebrał solidne muzyczne wykształcenie jeszcze przed wojną – w wojskowej
orkiestrze 67 Pułku Piechoty w Brodnicy. Później swingował na weselach i
dansingach, próbując utrzymać z grania rodzinę. Szkolił młodych perkusistów i
grywał kameralne koncerty, zaś swą muzyczną karierę zakończył w brodnickiej strażackiej
orkiestrze dętej, maszerując na czele pokaźnego zastępu dęciaków, ryczących
chrapliwie nieśmiertelne tematy: „Saint Louis Blues” i „When The Saints Go
Marchin In”. Gdy ostatecznie zrezygnował z grania, perkusja przypadła mi w
udziale…
Gdy dziś przeglądam fotografie
z koncertów, marszów i dansingów, na których Edek regularnie grywał przez lata,
rzadziej zwracam uwagę na instrumenty, stroje i wnętrza urzekające obrazem świata,
który nieodwołalnie przeminął. Skupiam się raczej na obliczu dziadka,
zdradzającym, że nawet grając, nie potrafił powstrzymać się przed błaznowaniem –
co czynił zawsze z wielką ochotą, wzbudzając śmiech rodziny i zażenowanie
przypadkowych obserwatorów (choć bywało i na odwrót). Na moim ulubionym zdjęciu
dziadek pochyla się z uśmiechem nad bębnem, zaś na werblu pręży się dumnie
półlitrowa butelka wódki. Lubię myśleć, że Edek preparował w ten sposób
perkusję, by dać jej więcej swingu.
Odszedł od nas ponad 23
lata temu, zapominając pałek w przedpokoju. Na pogrzebie koledzy żegnali go,
grając w marszowym tempie „When The Saints Go Marchin In”. Nawet jeśli nie grywa
teraz w lepszej orkiestrze z Gene’m, Buddym i Wielkim Murzynem Satchmo – z którymi
przecież nigdy nie chciał się mierzyć – to wciąż jeszcze gra w moim wspomnieniu,
spowity w ciemność wypełzającą z kąta pokoju i nadającą jego twarzy kolor
hebanu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz