Wyznaję w tym miejscu,
że lubię plaże. Wprawdzie wolę je puste i porzucone po sezonie, niż tętniące
życiem stłoczonych ciał. I wolę chyba przechadzać się po nich, niż na nich
leżeć. Plaże wprawiają mnie niezmiennie w dobry nastrój, wystarczy mi spędzić
na piasku jeden dzień, by poczuć się komfortowo zrelaksowanym. Upodobanie to
ciągnie się za mną od czasów dzieciństwa (szczęśliwie spędzonego na plaży, nie
morskiej jednak, lecz słodkowodnej), choć przecież nie mam wspomnień takich,
jak te, które spisał po latach w swej autobiografii Nabokov:
„W głębi plaży
siedzieli na rozmaitych leżakach i krzesełkach rodzice, a dzieci w słomkowych
kapeluszach bawiły się nad brzegiem morza. Ja klęczałem w piasku, usiłując
podpalić za pomocą szkła powiększającego znaleziony grzebień. Mężczyźni mieli
na sobie białe spodnie, które dzisiaj wyglądałyby, jak gdyby skurczyły się
komicznie w praniu; kobiety w owym sezonie nosiły lekkie żakiety z jedwabnymi
wyłogami, kapelusze z wysokimi denkami i szerokimi rondami, białe woalki z
gęstym haftem, falbany z przodu bluzek, mankiety z falbanami, falbany u
parasolek. Bryza powlekała nam usta solą”.
Nie mógłbym nawet
powiedzieć za narratorem Sylvii Plath: „Krajobrazem mego dzieciństwa nie był
ląd, lecz skraj lądu…”. Lecz przecież ów fantazmat morskiego brzegu nawiedzał
mnie niezwykle często, kusząc nade wszystko perspektywą nieuniknionych
przypływów i odpływów oraz obrazem nieprzebranych, nagłych i nieoczekiwanych
darów morza, beztrosko ciśniętych przemocą fal na brzeg. Odnalazłem go bez
trudu we wspomnieniu amerykańskiej poetki: „Moja matka urodziła się i wychowała
w tym samym podmytym przez morze domu; pamiętała czasy, gdy rozbijały się tu
okręty, a mieszkańcy miasta, jak na targu, wygrzebywali wśród odpadków
naniesionych przez fale – sagany, zwoje zmokłych tkanin lub samotny, żałobny
but”. Pamiętam niestety tylko dyskretne, choć regularne, wiosenne wylewy Drwęcy
na łąkach nieopodal domu i muszę przyznać, że ponad wszystko zazdroszczę Sylvii
Plath tego jednego obrazu rodem z mitycznego dzieciństwa: „Złociste spirale
piasku zasypały piec, sól splamiła wyściełaną sofę, a martwy rekin wypełnił to,
co niegdyś było grządką pelargonii”. Oto rodzinny dom poetki nad morzem
pochłonięty na chwilę przez ocean, który raczył kapryśnie zwrócić go prawowitym
właścicielom, obdarowawszy wpierw ścierwem rekina. Naszą kamienicę nawiedzały
li tylko kameralne uderzenia wód gruntowych w piwnicy, podrzucając tu i ówdzie,
raczej nieśmiało, utopionego szczura. Kiedy więc po latach ujrzałem po raz
pierwszy zdechłego rekina wyrzuconego na afrykański brzeg Atlantyku, obraz ten
nałożył mi się na wspomnienie rekina Plath i nieszczęsne truchła brodnickich
szczurów, wiążąc w sposób tyleż nierozerwalny, co nieoczekiwany malowniczość i
melancholię morskiego brzegu ze śmiercią.
Antonius Block |
Gustaw von Aschenbach |
Śmierć bowiem zdaje się
lubić spacery morskim brzegiem. Przypominają mi o tym obrazy zapamiętane z
niezliczonych filmów, które za scenerię brały sobie ciągnące się kilometrami
piaski plaż. Oto rycerz Antonius Block grający ze śmiercią w szachy – gdzieżby
indziej? – na morskim brzegu, skąpanym w odcieniach szarości. Oto Gustaw von
Aschenbach w swej ostatniej wędrówce po weneckiej plaży, na której spotka go
śmierć (czy ta sama, która wieki wcześniej porwała do tańca Antoniusa i jego
przyjaciół?). Czyż może zatem dziwić,
iż obszar ten – niepokojący wyobraźnię pustką, w której ścierają się żywioły
zbyt potężne, by dostrzec człowieka – wzbudził niegasnące zainteresowanie
specjalistów od grozy i makabry?
Plaża, która jest
miejscem granicznym, niepokoi, rodząc fantazmaty płynące wprost z
nieświadomości i wyrzucone na morski brzeg niczym truchło rekina. Wie o tym
doskonale narrator Lovecraftowskiej opowieści „Nocny ocean” podpisanej przez
R.H. Barlowa: „Idąc w stronę miasteczka i zastanawiając się, jak może ono
wyglądać po od dawna koniecznym oczyszczeniu przez ulewę, zobaczyłem błyszczący
w świetle słońca wilgocią, która rozlała się po nim jak żółte wino, mały obiekt
podobny do ręki, jakieś dwadzieścia stóp przede mną, dotykany raz po raz przez
wodną pianę”. Odpływ oceanu wzbudza (nie)oczywisty lęk przed tym, co może on
pozostawić w darze mieszkańcom lądu (i dlaczego zawsze będzie to
zmaterializowana w amorficznym kształcie „okropność”?).
Plaża jest zatem
wymarzoną sceną spotkania ze zjawą („Whistle, and I’ll Come to You”, reż. J.
Miller, 1968) lub walki z boleśnie realnym (czy jednak Realnym?) zabójcą („Rivelazioni di un
maniaco sessuale al capo della squadra mobile”, reż. R. Montero, 1972) czy
wreszcie konfrontacji z groteskową sektą
dokonującą makabrycznych morderstw („Dead and Buried”, reż. G. Sherman, 1981). Można
na niej spotkać zagadkowych gości z zapomnianej dawno przeszłości oraz groźnych
intruzów ze schizofrenicznego świata urojeń i halucynacji. Tak dzieje się
choćby w znakomitym – niesłusznie pomijanym w rozlicznych spisach filmów grozy –
włoskim thrillerze „Le Orme” (reż. L. Bazzoni, 1975), którego piękna bohaterka
(Florinda Bolkan) w opuszczonym kurorcie nad morzem spotyka nieoczekiwanie samą
siebie sprzed lat – gdy była… kimś innym. Wspomnienia, sny i halucynacje
mieszają się na morskim brzegu, aż po dramatyczny, surrealistyczny lub wprost oniryczny
finał, którego nie zdradzę. Plaża może być zresztą nie tylko malowniczą
scenerią horroru – niekiedy sama przyjmuje rolę „potwora”, który straszy i
pożera – jak w zapomnianym dziś (zupełnie słusznie) obrazie „Blood Beach” (reż.
J. Bloom, 1980), gdzie złocisty piasek pochłania kolejne ofiary, kryjąc w swych
głębinach monstrualne „coś”, co przybywa zapewne z głębin nieświadomości
niepokojonych przez seksualne frustracje bohaterów (lub może scenarzysty i
reżysera?).
Le Orme |
Le Orme |
Blood Beach |
Zapewne jedynym atutem
tego ostatniego filmu pozostaje fundująca jego oryginalność inwersja, która w
pierwszych minutach projekcji wprowadza widza w drobne zakłopotanie o
charakterze poznawczym, a biorące się z konfliktu między oczekiwanym
przebiegiem fabuły a jej biegiem faktycznym. Oto bowiem nakarmiony właśnie „Szczękami”
i niezliczonymi wersjami opowieści o „zabójcach z morskich głębin” amator
horroru obserwuje kąpiącego się w oceanie bohatera i spacerującą z psem po
plaży bohaterkę. Znając konwencję – oczekujemy nagłego ataku „morskiego potwora”,
podczas gdy ginie spacerowiczka, zaś pływak nie niepokojony przez nikogo (i „nic”)
dobija do brzegu. Groza czai się na plaży, która dotąd była bezpieczną
przystanią i ostatnim azylem ofiary. Niesłusznie. Jak pamiętamy, śmierć uwielbia
spacery morskim brzegiem. Pamiętając o tym,
porzucam pisanie i oddalam się wzdłuż plaży, nieśmiało stawiając stopy na
granicy lądu i morza.
P.S.
Na jawie, lub w filmie będącym snem "innego", spotykam na morskim brzegu dziewczynkę, która znalazła w piasku grzebień porzucony przed laty przez dziecko ze wspomnień Nabokova:
Fragment
„Ocean 1212-W” Sylvii Plath w przekładzie Teresy Truszkowskiej.
Fragment
„Pamięci, przemów” Vladimira Nabokova w przekładzie Anny Kołyszko.
Fragment „Nocnego oceanu” R.H. Barlowa w przekładzie
Andrzeja Ledwożywa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz