środa, 17 października 2012

Keiji Haino (w kolorze niebieskim)



Zdecydowałem się spędzić ponad dziesięć godzin w pociągu (co oczywiście nie było poświęceniem, lecz zważywszy na standard usług PKP, z pewnością dyskomfortem), by spotkać się ucho w ucho z bestią i ryzykownie skonfrontować legendę z rzeczywistością. Krótko mówiąc – wybrałem się na krakowski koncert Fushitsushy, który okrasił tegoroczną edycję Unsound Festival. Batalia rozegrała się w poniedziałkowy wieczór 15 października w centrum Manggha pod hasłem „I FLED, WITH MY FACE IN MY HANDS”, zaś oprócz tokijskiego tria udział w niej wzięli: Hubert Zemler, Kevin Drumm i Vatican Shadow. Przyjemność warta li tylko 25 złotych, czyli sporo mniej niż np. toruńskie koncerty Kultu i Marii Peszek, co zapewne oznacza, że Kult jest zespołem trzykrotnie lepszym od Fushitsushy, zaś Maria Peszek dwukrotnie lepszą wokalistką niż Keiji Haino. Moim zdaniem, rzecz do dyskusji. To jednak inna historia…
Wieczór rozpoczął się od dobrego – czysto akustycznego koncertu Huberta Zemlera, którego wysłuchałem z przyjemnością (choć może bez ekscytacji), myśląc o innych perkusistach grywających solo. Przychodził mi na myśl przede wszystkim Günter „Baby” Sommer, być może przez wzgląd na egzotyczne instrumentarium, które pojawiało się w rękach Zemlera (a może za sprawą brzmieniowego pokrewieństwa nazwisk?). Muzyka polskiego instrumentalisty pozostaje jednak dużo bardziej uporządkowana strukturalnie niż ekscentryczne eskapady Niemca, którego poczynania wydają mi się w konsekwencji bardziej przekonujące, zaś etniczne wtręty nieco bardziej dyskretne i podporządkowane żywiołowi improwizacji. Później było już tylko głośno i elektrycznie zaś z głośników „wiało” na potęgę. Koncert Drumma – krótki, bardzo głośny i naprawdę dobry – odbierało się raczej cieleśnie (tj. z pominięciem uszu), przez co przypominał raczej ekstremalny masaż dźwiękowy niż ekspresję czysto muzyczną. Zwięzłość okazała się poważną zaletą Amerykanina. Koncert Vatican Shadow pominę, bo moim zdaniem nie ma o czym pisać – rzecz była raczej nieporozumieniem, siermiężne bity walczyły o miejsce z samplami rodem z dawnych płyt zoviet france, narracja muzyczna rwała się w sposób nagły, by za chwilę mozolić się w meandrach monotonii. Porównania z twórczością Muslimgauze’a pozostają, przynajmniej na razie, na wyrost.
 
Pozostaje Fushitsusha. Jest wielką przyjemnością, móc napisać, że konfrontacja z legendą nie okazała się rujnująca dla legendy. I tak właśnie się stało. Japończycy zagrali koncert znakomity, przypominając nieustannie, że to, co grają to tylko rock and roll (i aż rock and roll), który staje się (stał się?, jest?) sztuką. Gitara, bas, perkusja. I elektryczność! W pierwszych kilku minutach koncertu na salę wylała się taka porcja energii, że wystarczyłoby jej z powodzeniem dla wszystkich poniedziałkowych muzyków. A – i to kolejne pozytywne zaskoczenie – trzeba zaznaczyć, że panowie zagrali niezwykle sumiennie – nie schodząc ze sceny przez bite dwie godziny. Dobrze jest poczuć się potraktowanym przez artystę poważnie, zwłaszcza gdy ma się w pamięci koncerty, podczas których muzycy nie kryli, że zawitali do nas „po drodze” (bywało tak i na Warsaw Summer Jazz Days). Był to, być może, najbardziej bluesowy materiał Fushitsushy, jaki dane mi było dotąd usłyszeć. Motoryczny, prosty, hałaśliwy i nieludzko energetyczny. Z „balladowymi” zwolnieniami i solowymi popisami Haino na wokalu oraz metalowych idiofonach (talerze, gongi). Z garstką słuchaczy przyklejonych do sceny, po której Haino miotał się jak wstrząsany konwulsjami, choć nie był to przecież ekstatyczny „taniec św. Wita”, lecz czytelny i prosty kod somatycznych sygnałów, czytany bez trudu przez towarzyszących mu muzyków. Powietrze w sali drży i pulsuje, fale dźwiękowe uderzają w ściany z mocą kojącego hałasu, słuchacze kołyszą się w grupach bądź w odosobnieniu, w mrok na scenie leją się z punktowych reflektorów strumienie błękitu. Przez głowę przemykają mi (zupełnie nie wiem, dlaczego?) obrazy z filmów Terayamy (w załączeniu). Atmosfera wydaje się naelektryzowana, na scenie czas pozornie zwolnił – perkusista zastyga w karkołomnych pozach, basista kołysze się jak w ujęciach slow motion – zupełnie odseparowany od otoczenia. Mam nieodparte wrażenie, że muzycy raczej obserwują swe poczynania, niż słuchają się nawzajem. Brzmienie jest potężne – choć zarazem niezwykle ciepłe – żarem metalu rozgrzewającego się do czerwoności w niestrudzonych promieniach słońca. Ten występ przypomina raczej dawne koncerty amerykańskich tuzów gitarowej psychodelii: Grateful Dead, Blue Cheer czy Moby Grape, niż poczynania współczesnym alchemików sceny noise – choć przecież jest także hałasem. Gdy się kończy odczuwam nagłą radość z bycia tu i teraz. A także lekką nutkę żalu. Którzy nie byliście, żałujcie. Jest czego…
Wracając z Krakowa, czytam w pociągu listopadowy numer „WIRE”, w którym pomieścił się obszerny blok tekstów poświęconych twórczości jednego z moich ulubieńców – Petera Brötzmanna. Znajduję w nim m.in. taką oto refleksję wybitnego saksofonisty o jego współpracy z Haino: „podłączywszy gitarę do wzmacniacza, po prostu zaczął grać, nie słuchając zupełnie niczego, tylko hałasując na przekór pozostałym dziesięciu idiotom na scenie”. Wbrew pozorom Brötzmann nie jest tym zachowaniem zbulwersowany, przeciwnie, podsumowuje je bardzo krótko: „The show with Haino was great”. Filozofia muzyczna Haino nie zakłada bowiem szczególnie pilnego nasłuchiwania tego, co dzieje się na scenie, deklaruje za to brutalną konfrontację dźwiękowych żywiołów, z których słabsze muszą się ugiąć i opuścić miejsce starcia, by rozpaczać w samotności (i zapewne w ciszy).
Zwierzę Mariackie (porykujące nocą)
 
Na koniec dygresja o dyskretnym (acz opresyjnym) hałasie i głośnej muzyce (nie) na miejscu. Po koncercie położyliśmy się spać w hotelowym pokoju na krakowskiej Starówce, by przez całą noc budzić się co kilka godzin na dźwięk hejnału z Wieży Mariackiej. Oto i prawdziwy noise – hałas w stanie czystym i pozaestetycznym. Wróciwszy zrelaksowani po potężnej dawce muzyki z hałasem w nazwie, zostaliśmy pokonani przez kilka muzycznych taktów natrętnie powracających do nas przez szpary w oknach w czasie, gdy miasto pogrążało się we śnie. Za rok proponuję organizatorom włączenie hejnalistów do obsady festiwalu – oczywiście podczas wieczoru z muzyką noise. Hasło może pozostać bez zmian: „I FLED, WITH MY FACE IN MY HANDS”!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz