„W taką noc przeznaczenia jak ta
zapomniane kości chrzęszczą bardziej niż kiedykolwiek!”. To słowa, którymi
witał swych przyjaciół jeden z bohaterów najważniejszej książki mojego
dzieciństwa – „Pamiętników Tatusia Muminka” – (nie)straszny Duch. Każda noc
była dlań „nocą przeznaczenia” i „nocą chrzęszczących kości”. Dziś wiem już, że
była to także ulubiona noc bluesmanów…
Każdy,
kto oglądał genialny (bluesowy) film braci Coen „O Brother, Where Art Thou?”
(na motywach „Odysei” Homera), wie doskonale, że bluesmani ochoczo zawierali
pakt z diabłem, oddając mu swą duszę w zamian za muzyczny geniusz. Cmentarze i
rozstajne drogi były naturalnym środowiskiem wiejskich bluesmanów, gnanych ku
metropoliom przez nędzę, głód i pragnienie sławy, cenniejszej niż wieczne
zbawienie. Nie dziwi zatem fakt, że kiedy dane im było nagrywać swe pierwsze
utwory, starali się bardzo nadać im odpowiednio „diabelskie” i „cmentarne”
brzmienie. Jak zauważa w swej świetnej książce „Echo & Reverb. Fabricating
Space in Popular Music Recordings 1900-1960” (Middletown 2005) Peter Doyle, już
Robert Johnson w latach 30. minionego stulecia, nagrywając, śpiewał o swym
zakładzie z diabłem („Hello, Satan, I believe it’s time to go.”), stojąc twarzą
do ściany w kącie pokoju, by uzyskać efekt echa i nadać swemu głosowi „niesamowite”
brzmienie. Zaś nieco później (na początku lat 50.) Joe Hill Louis sięgał po pierwsze efekty pogłosowe, wykonując swe
eschatologiczne pieśni o śmierci i „podróży na drugą stronę”, i starając się
dobyć swój głos wprost z zaświatów. Głos zmarłego musiał przecież, z
konieczności, brzmieć niesamowicie! Groza, diabeł i cmentarz oraz nawiedzony
dom stawały się w ten sposób podstawowymi składnikami bluesowego imaginarium, zaś
echo i pogłos głównymi narzędziami do wytwarzania akustycznej niesamowitości, dźwiękowego
obrazu zaświatów lub przestrzeni nawiedzanej przez duchy.
W
tym kontekście dla wszystkich miłośników bluesowej grozy pozycją nie do
przeoczenia staje się zjawiskowy album nie mniej zjawiskowego (czyż można użyć
tu innego przymiotnika?) bluesmana, Lorena „Mazzacane” Connorsa „The Curse of
Midnight Mary”, będący zapisem nocnej, cmentarnej sesji nagraniowej, jaką
Connors urządził sobie, ustawiwszy magnetofon kasetowy przy grobie „Midnight
Mary” na Evergreen Cemetery w New Haven. Działo się to pewnej „chrzęszczącej
kośćmi” nocy w roku 1981. Album ukazał się jednak nakładem Family Vineyard
dopiero w roku 2009. Klątwa „Midnight Mary” działała zatem bezbłędnie przez
niemal trzydzieści lat! „The Curse…” to swoisty zbiór akustycznych, cmentarnych
bluesów dedykowanych tytułowej bohaterce i przywołujących najlepsze tradycje
Delty Mississippi, uosabianej przez takie postaci, jak Skip James, Charley
Patton czy nawet Blind Willie Johnson (Teksańczyk z pochodzenia). Kim była „Midnight
Mary”? O życiu Mary E. Hart (1824-1872) wiadomo niewiele, choć krążyły pogłoski
(nierzadkie w Nowej Anglii XIX wieku), że była wiedźmą… Dużo ciekawsze okazuje
się jej życie pośmiertne, życie legendy, czy może życie „ducha”. Stało się ono
podstawą niezliczonych „strasznych opowieści”, z których najsłynniejszą jest
być może ta o, zrodzonym niemalże z imaginacji E.A. Poe, „przedwczesnym
pogrzebie” Mary – pochowanej żywcem i mszczącej się do dziś na żywych za swą
okrutną śmierć. Niezależnie od wersji – Mary wychodzi nocami z grobu i błąka
się po cmentarzu, strasząc… Cóż zatem robi u jej grobu śpiewak, Connors? Czy
przywołuje jej ducha w jakimś enigmatycznym celu (co byłoby niemal powinnością
bluesmana), czy może próbuje go egzorcyzmować, odsyłając na zawsze w zaświaty
(powraca tu przecież kilka razy temat zaczerpnięty z „Amazing Grace”)? Upiorne „pieśni
z krypty” nie przynoszą jednoznacznej odpowiedzi…
Daf (u dołu) |
Haunted
House (czyli „nawiedzony dom”) to z kolei bluesowa formacja powołana do
istnienia przez „Mazzacane” Connorsa i wokalistkę, Suzanne Langille oraz
gitarzystę, Andrew Burnesa i perkusistę, Neela Murgaia, którego podstawowym
instrumentem jest perski daf (choć sięga również po indyjską kanjirę). Zespół
istnieje od końca lat 90. i koncertuje okazjonalnie (m.in. w nowojorskim Tonic
Club), lecz nagrywa rzadko, za to niezmiennie – smakowicie. Ich pierwszy album
„Up in Flames” wydał w roku 1999 Erstwhile jako swój edytorski debiut płytowy!
Płyta zawierała dwie kompozycje Langille oraz adaptację klasycznego,
„nawiedzonego” bluesa Lonniego Johnsona „Blue Ghost Blues”, zaczynającego się
od słów:
„Mmm
: I feel myself sinking down
My body is freezing : I feel something cold creeping around
My windows is rattling : my doorknob turning round and round
This haunted house blues is killing me : I feel myself sinking down
I been fastened in this haunted house : six long months today
The blue ghost has got the house surrounded : Lord and I can't get away…”
My body is freezing : I feel something cold creeping around
My windows is rattling : my doorknob turning round and round
This haunted house blues is killing me : I feel myself sinking down
I been fastened in this haunted house : six long months today
The blue ghost has got the house surrounded : Lord and I can't get away…”
Powiało
grozą? Nie bez powodu, wszak to typowa, bluesowa „ghost story” o nawiedzonym
domu!
Po dwunastu
latach ukazuje się album kolejny, zatytułowany właśnie „Blue Ghost Blues” (tym
razem wydany przez Northern Spy Records). Raz jeszcze ozdabia go kompozycja
Johnsona, zaś oprócz niej na płycie znajdują się cztery utwory sygnowane przez
członków HH. „Slow, distorted, reverb-drenched blues” – tak reklamuje swe wydawnictwo Northern
Spy, nie bez powodu eksponując ów „pogłosowy” charakter utworów HH, wszak służy
on tu dokładnie tym samym celom, jakim służył w dawnych nagraniach Joe’go Hill
Louisa, wytwarzając swoistą „przestrzeń niesamowitości” (uncanny space), w której zjawiają się upiory, diabeł przychodzi po
swą należność, zaś „something cold
creeping around”. Czyż może być lepsza muzyka na długie jesienne wieczory,
poprzedzające noc przeznaczenia, kiedy zapomniane kości chrzęszczą bardziej niż
kiedykolwiek?
Więcej o klątwie „Midnight Mary”
na ciekawym blogu http://newenglandfolklore.blogspot.com/, którego autorem jest
Peter Muise.
Jeszcze więcej o
„chrzęszczących kościach”, nawiedzonych bluesmanach, obłąkanych improwizatorach
i hałasach „out of space” w mojej
książce, która „coming soon”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz