wtorek, 15 stycznia 2013

Ballada o dobrym Neilu (na pillu)…



The sound of his guitar is his real voice.
znalezione w Internecie

Wśród ludzi należących do mojego pokolenia przyznawanie się do niesłabnącej miłości do Neila Younga stało się z czasem formą deklaracji pokoleniowej lojalności, porównywalną z nieumiarkowaną afirmacją kina Jima Jarmuscha oraz skłonnością do czytania „na klęczkach” powieści Philipa K. Dicka – jako świętych tekstów proroka śmieciowej metafizyki rodem z kiepskich magazynów science fiction. Choć może się mylę – może owym magicznym gestem potwierdzonej tożsamości jest umiłowanie płyty „Tata Kazika” i oglądanie z łezką w oku filmu „Stowarzyszenie umarłych poetów”? W takim jednak wypadku wolałbym się mylić – co do pokolenia lub jego emblematów. To co tu napiszę nie będzie, tak czy inaczej, nadmiernie oryginalne. Cóż jednak począć, kiedy w odtwarzaczu CD (a może to odtwarzacz CD i fetysz oryginalnej płyty jest tym pokoleniowym sygnałem?) kręci się nowy album Neila Younga, „Psychedelic Pill”? To nie jest właściwie jakaś szczególnie wyróżniająca się płyta znakomitego Kanadyjczyka, lecz prosty, rockowy album, jakie Young nagrywa regularnie od czterdziestu lat – z małymi przerwami na akustyczne ballady. A jednak jest to płyta trochę sentymentalna, trochę rozliczeniowa, a jeszcze trochę „rzecz w starym stylu”. Płyta z piosenkami, choć niektóre z nich trwają po dwadzieścia minut – eksplodując gdzieś w środku melodyjnymi solówkami gitary, która – jak to u Younga – nigdy nie błądzi, choć przecież wiecznie wędruje gdzieś opłotkami, omijając z daleka mielizny banału. Na „Psychedelic Pill” Young wraca z uporem do czasów hipisowskiej rewolty kulturowej, wspominając ją z rozrzewnieniem, choć bez złudzeń. Nawiązuje do niej w tekstach, muzyce – a nawet w graficznej oprawie płyty, która ilustracjami i krojem czcionki przywołuje najlepsze  dokonania psychodelicznych klasyków sprzed lat: Grateful Dead, Quicksilver Messenger Service, Moby Grape… Atutem jest – oczywiście i jak zawsze u Younga – brzmienie: surowe, chropowate – a przecież zarazem subtelnie organiczne i niewymownie czułe. Elektryczność wibruje w powietrzu, wzmacniacze pchają drgania wprost przestrzeń, bębny biją puls oszczędnie ale z mocą. Melodie są piękne, wokale bez szlifów, chórki rozczulające. Czyli wszystko po staremu… I w najlepszym porządku!

I jeszcze drobna uwaga o Crazy Horse. „Szalony koń” to – bez dwóch zdań – najlepszy, rockowy band akompaniujący w tej części galaktyki. Zespół, który zawsze brzmi dobrze. Zespół, który nigdy nie gra (ani jednego!) zbędnego dźwięku. Zespół, który należałoby zakonserwować i przewieźć do muzeum miar i wag, żeby przykrawać do niego modele rockowego grania. Może przesadzam – ci starsi panowie nie chcieliby pewnie, żeby coś do nich przykrawać. Zresztą, czy się da? W piosence „Walk Like A Giant” Young deklaruje, że po wszystkich tych latach i z całym bagażem rozczarowań chciałby wciąż stąpać po ziemi krokiem giganta. Panie Neilu, pan się nie boi, pan wciąż chodzi z tą gitarą w siedmiomilowych butach! Co tu dużo pisać: Taste the pill and have a nice trip!

PS
Kiedy w wakacje wybrałem się do kina na „Prometeusza” Ridleya Scotta, z rozczuleniem obejrzałem scenę, w której kapitan gwiezdnego frachtowca tłumaczy dziewczynie, że posiadany przezeń bandoneon należał niegdyś do Stephena Stillsa (tak, tak – tego samego z grupy Crosby, Stills, Nash & Young). Ze zdumieniem (lub może bez – nie pamiętam, lub pamiętać nie chcę) zauważyłem, że na sali wypełnionej przez widzów – tylko ja się roześmiałem. Prawdę powiedziawszy wolę nie dożyć czasów, w których widownia w kinie nie rozpozna brzmienia gitary Neila Younga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz