niedziela, 27 stycznia 2013

2012… (po namyśle)



Nie jestem entuzjastą podsumowań, rozliczeń i zestawień, łatwo bowiem ulec ich magii, sprawiającej, że gotowiśmy przyjąć bezrefleksyjnie założenie, że „to i to” powinno się nam bezwarunkowo podobać. Moc sprawcza rozmaitych, corocznych „bestofów” zniewala zatem władzę sądzenia – przynajmniej w pewnym stopniu, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z wpływową, opiniotwórczą i, niestety, coraz bardziej banalną oraz przewidywalną listą „The Wire” – fetyszyzowaną przez niemałą część naszego środowiska (około)muzycznego, czy z dużo ciekawszym zestawieniem proponowanym rokrocznie przez Keitha Fullertona Whitmana na stronach jego internetowego sklepu: mimaroglumusicsales.com. Jeśli więc pokusiłem się, po namyśle, o zestawienie wydawnictw z roku minionego, to wyłącznie po to, by uporządkować swoją własną wiedzę o tym, co ukazało się AD 2012. Nie śledzę przy tym z uporem (mono)maniaka rynku płytowego, jest to zatem spis nad wyraz subiektywny, zdawkowy i wyrywkowy – a przy tym obejmuje li tylko te pozycje, które po prostu „wpadły mi w ucho”. Pomijam też płyty nagrane przez znajomych i przyjaciół, wspomniane przy różnych innych okazjach i skupiam się na tym, co następuje:
Don Preston, Filters, Oscilators & Envelopes, Sub Rosa 2012

Sub Rosa kontynuuje swą szlachetną misję odkurzania archiwów muzyków cenionych oraz tych twórców, którzy przegapili swoje piętnaście minut i przepadli gdzieś bez echa. W ten sposób otrzymujemy fascynujący strzęp analogowej elektroniki z dźwiękowego laboratorium Dona Prestona – znanego szerzej jako członek składu Mothers of Invention („Absolutely Free”, „We’re Only In It For The Money”). Nagrania pochodzą z lat 1967-82 i zostały zgrupowane w trzech częściach: „Electronic Music”, „Analog Heaven” oraz „Fred & Me”, prezentujących Dona jako alchemika brzmień ciepłych, kosmicznych i psychodelicznych – hołdującego zarazem muzycznej abstrakcji. Pewnie nie jest to kamień milowy wczesnej elektroniki, ale bez wątpienia album przyjemny i wart poznania.
Erdem Helvacioglu, Waveless Time, Sub Rosa 2012

Zostajemy przy wydawnictwach Sub Rosy, by wspomnieć o „Waveless Time” – Erdema Helvacioglu – tureckiego artysty pracującego z instalacjami dźwiękowymi. W tym przypadku – systemem 53 głośników rozlokowanych w Istambule wedle przemyślnej koncepcji odwołującej się do kluczowych ludzkich afektów: lęku, gniewu, miłości, smutku itd. W zamyśle system miał u słuchaczy ewokować określone stany emocjonalne wraz z ich przemieszczaniem się w labiryncie głośników. Efekt jest co najmniej intrygujący.


Knittel/Sikora/Michniewski, Secret Poems, Bołt Records 2012


Właściwie wszystkie wydawnictwa Bołt Records zasługują na najwyższą uwagę. Ja zaś szczególnie cenię sobie serię dokumentującą „złoty wiek” Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, bo przynosi ona – w naszej dość przaśnej artystycznie rzeczywistości – muzykę krzepiącą. Kolejne płyty z cyklu PRES dowodzą, że za „żelazną kurtyną” możliwa była muzyczna awangarda światowego formatu, zaś studio Polskiego Radia nie odstawało w swych poczynaniach ani o cal np. od pionierskich dokonań BBC Radiophonic Workshop. Wybieram „Secret Poems” – bo jest to rzecz najbardziej spektakularna a działania grupy KEW smakują dziś być może nawet lepiej, niż w czasach, gdy powstawały. Cudowna, śmiała, bezpretensjonalna i psychodeliczna muzyka! Posłuchajcie!
Neneh Cherry/The Thing, Cherry Thing, Smalltown Supersound 2012

Bezwzględnie mój, najosobiściej osobiście, ulubiony album minionego roku. Już choćby tylko z tej racji, że to zacne grono artystów pokusiło się o czysto akustyczny cover przeboju „Dream Baby Dream” z repertuaru Suicide – zaprawdę powiadam wam – najzacniejszy kawałek roboty w tej materii od czasów Spaceways Inc. Kena Vandermarka – grywającego akustycznie utwory Arkestry i Funkadelic. Prócz tego mamy tu jeszcze kompozycje Dona Cherry’ego i Ornette’a Colemana, czyli smakowity koktajl (free) jazzu zagranego z pazurem, wdziękiem i szczyptą dyskretnej elektroniki.


Sun Ra, Sub Underground: Space Earth Fantasy, Art Yard 2012

Jeszcze raz Arkestra digitalizowana z archiwów El Saturn Records. Niby nic, a jednak… Jest to wybór nagrań Sun Ra z lat 1962-75, a więc z okresu najśmielszych poszukiwań elektroniczno-sonorystycznych Arkestry, a zarazem z czasu, gdy artysta borykał się z poczuciem odtrącenia przez dość konserwatywnych słuchaczy jazzu i sporą część środowiska muzycznego. Stąd użyte przez niego – i przywołane w tytule wydawnictwa – określenie „Sub Underground”. Ra – muzyk „spod podziemia” – prezentuje się tu nad wyraz kameralnie, na płycie dominują bowiem małe składy instrumentalne (są kwartety, są również utwory grane przez pianistę z towarzyszeniem chórków). Zarazem jednak wszystkie nagrania znamionuje kosmiczny rozmach właściwy najdzikszym eskapadom Arkestry, zaś ozdobnikiem płyty jest cudowna – najbardziej plemienna spośród wszystkich znanych mi – wersja nieśmiertelnego szlagieru „Space is the Place”.
Rangda, Formerly Extinct, Drag City 2012

Supertrio  z głębokiego undergroundu? Nie do końca, wszak Richard Bishop, Ben Chasny i Chris Corsano to już niemal ikony niezależnego grania. A i „Formerly Extinct” to nie ich debiut lecz drugi album. Muzyka jest, oczywiście, gitarowa. I czegóż tu nie ma – ascetyczny minimalizm brzmieniowy rodem z nagrań Shellaca, rytmiczne łamańce przywodzące na myśl ekscentryczne patenty późnego King Crimson, coś z zawadiackiej atmosfery punk rocka, eteryczne mgiełka psychodelii i orientalne podmuchy wprost z Bliskiego Wschodu. Panowie w świetnej formie dialogują sobie na styku kompozycji i improwizacji. I nawet jeśli nie jest to szczytowe osiągnięcie każdego z nich z osobna – to słucha się go z przyjemnością!
Masaki Batoh, Brain Pulse Music, Drag City 2012


Lider psychodelicznego Ghosta na swym kolejnym albumie solowym powtarza w istocie – w zmodernizowanej wersji – słynny gest amerykańskiego kompozytora Alvina Luciera, który w kompozycji Music for Solo Performer (1965) wystąpił na scenie podłączony do elektroencefalografu, używając fal mózgowych do wzbudzania drgań w sprzężonych z urządzeniem instrumentach perkusyjnych. Batoh wraca do tego konceptu, osadzając go jednak w nowym kontekście: po pierwsze używa tzw. Brain Pulse Machines – systemów przetwarzających fale mózgowe w sygnał akustyczny; po drugie umieszcza uzyskane w ten sposób nagrania w oprawie akustycznej skomponowanej na tradycyjne japońskie instrumenty perkusyjne i dęte o charakterze obrzędowym, wzbogacając w ten sposób Lucierowską wypowiedź na temat (nie)działania artysty o aspekt medytacyjny. W mojej, bardzo subiektywnej, ocenie – jedna z najciekawszych płyt minionego roku.

Polysick, Digital Native, Planet Mu Records 2012

Na fali powszechnej fascynacji oldschoolową elektroniką z przełomu lat 70. i 80. wypłynęło w ostatnim czasie mnóstwo produkcji – mniej (podaruję sobie) lub bardziej (Steve Moore, „Primitive Neural Pathways/Vaalbara”) interesujących w swej niepohamowanej skłonności do odzyskiwania brzmień znanych nam dobrze sprzed lat z wydawnictw Klausa Schulze, Tangerine Dream czy nawet Jeana Michela Jarre’a. Dorosło w końcu pokolenie, dla którego płyty, takie jak „Phaedra” czy „Cyborg” są równie egzotyczne co dawne nagrania Attilio Mineo i Bruce’a Haacka. Polysick, czyli Egisto Sopor to włoski twórca z kręgu „informatycznych tubylców”, który postanowił wyruszyć na muzyczną wycieczkę do elektronicznego świata science fiction z lat 70. I jeśli wciąż lubicie soundtracki do kiepskich filmów o inwazji jaszurogłowych potworów z Wenus, to szczerze polecam „Digital Naitive”.
Debo Band, Debo Band, Next Ambiance 2012

Ponieważ moda na „etiopskości” – wywołana swego czasu filmem Jarmuscha „Broken Flowers” oraz reedycjami nagrań takich artystów, jak Mulatu Astatke czy Getachew Mekuria, zdaje się – przeminęła już na dobre, można teraz w spokoju posłuchać nagrań z tego pięknego kraju. Debo Band to młody, międzynarodowy skład o strukturze nieortodoksyjnego jazzowego big-bandu, prowadzony przez saksofonistę, Danny’ego Mekonnena. Grupa wykonuje przede wszystkim tradycyjne pieśni etiopskie, czyniąc to jednak z ekspresją i rozmachem godnym Arkestry, improwizując z wyczuciem na bazie prostych, ludowych tematów. Efektem ich działań jest pulsująca muzyka z pozytywnym przesłaniem. Otwarta na eksperymenty i przystępna w odbiorze. Warto posłuchać.
Gustafsson/Nilssen-Love/Asmamaw, Baro 101, Terp Records 2012

Pozostajemy jeszcze w Etiopii. „Baro 101” to właściwie odprysk afrykańskich eskapad The Ex – obwożących po Czarnym Lądzie swych niezliczonych muzycznych przyjaciół. Owocem takiej wyprawy jest płyta tria Gustafsson/Nilssen-Love/Asmamaw. Dwaj pierwsi to podpory nowego europejskiego jazzu (patrz The Thing), których przedstawiać nie trzeba – charyzmatyczny saksofonista i perkusista-kaskader. Zagadką dla zachodniego odbiorcy pozostaje Mesele Asmamaw – etiopski wirtuoz kraru – afrykańskiej liry, przypominającej nieco brzmieniem, szerzej znaną, zachodnioafrykańską korę. To dość egzotyczne spotkanie – zarejestrowane w pokoju hotelowym w Addis Abebie – przyjęło formę spontanicznej, nieobowiązującej wymiany doświadczeń muzycznych, dokonywanej z wzajemnym szacunkiem, wyrażanym skupieniem i nasłuchiwaniem ekspresji partnerów. Kameralna, urzekająca i zaskakująco śmiała w sferze improwizacji płyta. Polecam.
Flying Lotus, Until The Quiet Comes, Warp Records 2012

Prawdę powiedziawszy poprzedni – afrofuturystyczny, jazzowo-bitowy Flying Lotus („Cosmogramma” 2010) podobał mi się nieco bardziej. Ale i ten jest niezły, dowodząc, że w rodzinie Coltrane’ów muzykalność nie bierze się z przypadku. „Until The Quiet Comes” jest płytą  bardziej stonowaną i mniej ofensywną brzmieniowo. Debiut Lotusa niósł ze sobą intensywność kosmicznej eskapady w nieznane, tu zaś mamy coś na kształt ścieżki dźwiękowej do ostatniego etapu terraformowania „Nowej Ziemi” – dominuje swoiście pojmowana, futurystyczna „lounge music” o minimalistycznych korzeniach i psychodelicznym posmaku. Recenzenci, niebezpodstawnie, przywołują w tym kontekście dokonania tuzów europejskiej awangardy jazz-rockowej: Soft Machine i Can, a także pionierów amerykańskiej elektronicznej psychodelii – Silver Apples. Oprócz tego znajdziemy tu – nieuniknione echa dubu i ślady afrobeatu. Podsumowując – rzecz nie do pogardzenia dla miłośników podróży międzygwiezdnych zrodzonych z proroczych wizji Sun Ra.
John Zorn, Mount Analogue, Tzadik 2012

John Zorn produkuje bez wytchnienia i litości dla słuchaczy, zatem przyznaję uczciwie, że nie słucham na bieżąco wszystkich jego wydawnictw. Wybieram więc „Mount Analogue” z kilku powodów: 1. Ujmuje mnie Gurdżijewowska oprawa całego projektu; 2. Poddaję się bezwolnie orientalnemu urokowi tej muzycznej opowieści; 3. oddaję szacunek Zornowi, który nie waha się skonstruować półgodzinnej narracji z niezliczonymi kulminacjami i zwrotami dramatycznymi, pozostając nieodrodnym dzieckiem awangardy – usytuowanym na styku jazzu, muzyki etnicznej, kameralistyki i elektroakustyki; 4. jest to bez wątpienia piękna płyta. I ten ostatni argument ma charakter rozstrzygający.
Ustad Abdul Karim Khan, 1934-1935, Important 2012

Wydawca tej płyty głosi, że są to ulubione nagrania La Monte Younga, który po ich usłyszeniu nosił się podobno nawet z zamiarem porzucenia komponowania na rzecz… słuchania śpiewu Abdula Karima Khana. Nie mam pojęcia, czy to prawda, czy tylko środowiskowa legenda – spożytkowana marketingowo. Co nie zmienia faktu, że Ustad Abdul Karim Khan to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli tradycji wokalnej Kirana Gharana, kontynuujący dzieło takich sufickich mistrzów, jak Ghulam Ali czy Ghulam Maula. Zebrane tu nagrania pochodzą z ostatniego okresu życia mistrza Khana i prezentują śpiewaka dojrzałego, świadomego swego warsztatu oraz elementarnej mocy ludzkiego głosu. Ich archiwalna jakość nie okazuje się przeszkodą, lecz staje się walorem – przywołując (zgodnie z dawną opinią konstruktora fonografu, Edisona) głos z zaświatów, w którym szmery czasu odciskają swe piętno na brzmieniu instrumentów. Tak rodzi się jedno z najpiękniejszych wydawnictw płytowych minionego roku.
Do spisu tego dorzucam jeszcze – oczywiście – OM („Advaitic Songs, Drag City 2012) – za podróż na Wschód, proste riffy i nieskomplikowane melodie; Earth („Angels of Darkness, Demons of Light II”, Southern Lord 2012) – za powrót do bluesa i trwanie przy fundamentach rockowego grania oraz Neila Younga („Psychedelic Pill, Warner 2012) – za niekończące się dryfowanie pod prąd rzeki czasu, ku ginącemu za horyzontem rokowi 1969. W ten sposób zapomniawszy, niesłusznie, zapomnianych i pominąwszy, bezprawnie, pominiętych, zamykam rok 2012, nastawiając uszy na rok bieżący.
PS
Kolejność wymieniania pozostaje – rzecz jasna – bez znaczenia, zaś spis uwzględnia wyłącznie nagrania dostępne w wersji CD.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz