Nie jestem entuzjastą
podsumowań, rozliczeń i zestawień, łatwo bowiem ulec ich magii, sprawiającej,
że gotowiśmy przyjąć bezrefleksyjnie założenie, że „to i to” powinno się nam
bezwarunkowo podobać. Moc sprawcza rozmaitych, corocznych „bestofów” zniewala
zatem władzę sądzenia – przynajmniej w pewnym stopniu, niezależnie od tego, czy
mamy do czynienia z wpływową, opiniotwórczą i, niestety, coraz bardziej banalną
oraz przewidywalną listą „The Wire” – fetyszyzowaną przez niemałą część naszego
środowiska (około)muzycznego, czy z dużo ciekawszym zestawieniem proponowanym
rokrocznie przez Keitha Fullertona Whitmana na stronach jego internetowego
sklepu: mimaroglumusicsales.com. Jeśli więc pokusiłem się, po namyśle, o
zestawienie wydawnictw z roku minionego, to wyłącznie po to, by uporządkować
swoją własną wiedzę o tym, co ukazało się AD 2012. Nie śledzę przy tym z uporem
(mono)maniaka rynku płytowego, jest to zatem spis nad wyraz subiektywny,
zdawkowy i wyrywkowy – a przy tym obejmuje li tylko te pozycje, które po prostu
„wpadły mi w ucho”. Pomijam też płyty nagrane przez znajomych i przyjaciół,
wspomniane przy różnych innych okazjach i skupiam się na tym, co następuje:
Don
Preston, Filters, Oscilators & Envelopes, Sub Rosa 2012
Sub Rosa kontynuuje swą
szlachetną misję odkurzania archiwów muzyków cenionych oraz tych twórców,
którzy przegapili swoje piętnaście minut i przepadli gdzieś bez echa. W ten
sposób otrzymujemy fascynujący strzęp analogowej elektroniki z dźwiękowego
laboratorium Dona Prestona – znanego szerzej jako członek składu Mothers of
Invention („Absolutely Free”, „We’re Only In It For The Money”). Nagrania
pochodzą z lat 1967-82 i zostały zgrupowane w trzech częściach: „Electronic
Music”, „Analog Heaven” oraz „Fred & Me”, prezentujących Dona jako
alchemika brzmień ciepłych, kosmicznych i psychodelicznych – hołdującego
zarazem muzycznej abstrakcji. Pewnie nie jest to kamień milowy wczesnej
elektroniki, ale bez wątpienia album przyjemny i wart poznania.
Erdem
Helvacioglu, Waveless Time, Sub Rosa 2012
Zostajemy przy
wydawnictwach Sub Rosy, by wspomnieć o „Waveless Time” – Erdema Helvacioglu –
tureckiego artysty pracującego z instalacjami dźwiękowymi. W tym przypadku –
systemem 53 głośników rozlokowanych w Istambule wedle przemyślnej koncepcji odwołującej
się do kluczowych ludzkich afektów: lęku, gniewu, miłości, smutku itd. W
zamyśle system miał u słuchaczy ewokować określone stany emocjonalne wraz z ich
przemieszczaniem się w labiryncie głośników. Efekt jest co najmniej
intrygujący.
Knittel/Sikora/Michniewski,
Secret Poems, Bołt Records 2012
Właściwie wszystkie
wydawnictwa Bołt Records zasługują na najwyższą uwagę. Ja zaś szczególnie cenię
sobie serię dokumentującą „złoty wiek” Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia,
bo przynosi ona – w naszej dość przaśnej artystycznie rzeczywistości – muzykę krzepiącą.
Kolejne płyty z cyklu PRES dowodzą, że za „żelazną kurtyną” możliwa była
muzyczna awangarda światowego formatu, zaś studio Polskiego Radia nie odstawało
w swych poczynaniach ani o cal np. od pionierskich dokonań BBC Radiophonic
Workshop. Wybieram „Secret Poems” – bo jest to rzecz najbardziej spektakularna
a działania grupy KEW smakują dziś być może nawet lepiej, niż w czasach, gdy
powstawały. Cudowna, śmiała, bezpretensjonalna i psychodeliczna muzyka!
Posłuchajcie!
Neneh
Cherry/The Thing, Cherry Thing, Smalltown Supersound 2012
Bezwzględnie mój,
najosobiściej osobiście, ulubiony album minionego roku. Już choćby tylko z tej
racji, że to zacne grono artystów pokusiło się o czysto akustyczny cover
przeboju „Dream Baby Dream” z repertuaru Suicide – zaprawdę powiadam wam –
najzacniejszy kawałek roboty w tej materii od czasów Spaceways Inc. Kena Vandermarka
– grywającego akustycznie utwory Arkestry i Funkadelic. Prócz tego mamy tu
jeszcze kompozycje Dona Cherry’ego i Ornette’a Colemana, czyli smakowity
koktajl (free) jazzu zagranego z pazurem, wdziękiem i szczyptą dyskretnej
elektroniki.
Sun
Ra, Sub Underground: Space Earth Fantasy, Art Yard 2012
Jeszcze raz Arkestra
digitalizowana z archiwów El Saturn Records. Niby nic, a jednak… Jest to wybór
nagrań Sun Ra z lat 1962-75, a więc z okresu najśmielszych poszukiwań
elektroniczno-sonorystycznych Arkestry, a zarazem z czasu, gdy artysta borykał
się z poczuciem odtrącenia przez dość konserwatywnych słuchaczy jazzu i sporą
część środowiska muzycznego. Stąd użyte przez niego – i przywołane w tytule
wydawnictwa – określenie „Sub Underground”. Ra – muzyk „spod podziemia” –
prezentuje się tu nad wyraz kameralnie, na płycie dominują bowiem małe składy
instrumentalne (są kwartety, są również utwory grane przez pianistę z
towarzyszeniem chórków). Zarazem jednak wszystkie nagrania znamionuje kosmiczny
rozmach właściwy najdzikszym eskapadom Arkestry, zaś ozdobnikiem płyty jest
cudowna – najbardziej plemienna spośród wszystkich znanych mi – wersja
nieśmiertelnego szlagieru „Space is the Place”.
Rangda,
Formerly Extinct, Drag City 2012
Supertrio z głębokiego undergroundu? Nie do końca,
wszak Richard Bishop, Ben Chasny i Chris Corsano to już niemal ikony
niezależnego grania. A i „Formerly Extinct” to nie ich debiut lecz drugi album.
Muzyka jest, oczywiście, gitarowa. I czegóż tu nie ma – ascetyczny minimalizm
brzmieniowy rodem z nagrań Shellaca, rytmiczne łamańce przywodzące na myśl
ekscentryczne patenty późnego King Crimson, coś z zawadiackiej atmosfery punk
rocka, eteryczne mgiełka psychodelii i orientalne podmuchy wprost z Bliskiego
Wschodu. Panowie w świetnej formie dialogują sobie na styku kompozycji i
improwizacji. I nawet jeśli nie jest to szczytowe osiągnięcie każdego z nich z
osobna – to słucha się go z przyjemnością!
Masaki
Batoh, Brain Pulse Music, Drag City 2012
Lider psychodelicznego Ghosta na swym
kolejnym albumie solowym powtarza w istocie – w zmodernizowanej wersji – słynny
gest amerykańskiego kompozytora Alvina Luciera, który w kompozycji Music for Solo Performer (1965) wystąpił
na scenie podłączony do elektroencefalografu, używając fal mózgowych do
wzbudzania drgań w sprzężonych z urządzeniem instrumentach perkusyjnych. Batoh
wraca do tego konceptu, osadzając go jednak w nowym kontekście: po pierwsze
używa tzw. Brain Pulse Machines –
systemów przetwarzających fale mózgowe w sygnał akustyczny; po drugie umieszcza
uzyskane w ten sposób nagrania w oprawie akustycznej skomponowanej na
tradycyjne japońskie instrumenty perkusyjne i dęte o charakterze obrzędowym,
wzbogacając w ten sposób Lucierowską wypowiedź na temat (nie)działania artysty
o aspekt medytacyjny. W mojej, bardzo subiektywnej, ocenie – jedna z
najciekawszych płyt minionego roku.
Polysick,
Digital Native, Planet Mu Records 2012
Na fali powszechnej
fascynacji oldschoolową elektroniką z przełomu lat 70. i 80. wypłynęło w
ostatnim czasie mnóstwo produkcji – mniej (podaruję sobie) lub bardziej (Steve
Moore, „Primitive Neural Pathways/Vaalbara”) interesujących w swej
niepohamowanej skłonności do odzyskiwania brzmień znanych nam dobrze sprzed lat
z wydawnictw Klausa Schulze, Tangerine Dream czy nawet Jeana Michela Jarre’a. Dorosło
w końcu pokolenie, dla którego płyty, takie jak „Phaedra” czy „Cyborg” są równie
egzotyczne co dawne nagrania Attilio Mineo i Bruce’a Haacka. Polysick, czyli Egisto
Sopor to włoski twórca z kręgu „informatycznych tubylców”, który postanowił
wyruszyć na muzyczną wycieczkę do elektronicznego świata science fiction z lat
70. I jeśli wciąż lubicie soundtracki do kiepskich filmów o inwazji
jaszurogłowych potworów z Wenus, to szczerze polecam „Digital Naitive”.
Debo
Band, Debo Band, Next Ambiance 2012
Ponieważ moda na „etiopskości”
– wywołana swego czasu filmem Jarmuscha „Broken Flowers” oraz reedycjami nagrań
takich artystów, jak Mulatu Astatke czy Getachew Mekuria, zdaje się –
przeminęła już na dobre, można teraz w spokoju posłuchać nagrań z tego pięknego
kraju. Debo Band to młody, międzynarodowy skład o strukturze nieortodoksyjnego
jazzowego big-bandu, prowadzony przez saksofonistę, Danny’ego Mekonnena. Grupa
wykonuje przede wszystkim tradycyjne pieśni etiopskie, czyniąc to jednak z
ekspresją i rozmachem godnym Arkestry, improwizując z wyczuciem na bazie
prostych, ludowych tematów. Efektem ich działań jest pulsująca muzyka z
pozytywnym przesłaniem. Otwarta na eksperymenty i przystępna w odbiorze. Warto posłuchać.
Gustafsson/Nilssen-Love/Asmamaw,
Baro 101, Terp Records 2012
Pozostajemy jeszcze w
Etiopii. „Baro 101” to właściwie odprysk afrykańskich eskapad The Ex –
obwożących po Czarnym Lądzie swych niezliczonych muzycznych przyjaciół. Owocem
takiej wyprawy jest płyta tria Gustafsson/Nilssen-Love/Asmamaw. Dwaj pierwsi to
podpory nowego europejskiego jazzu (patrz The Thing), których przedstawiać nie
trzeba – charyzmatyczny saksofonista i perkusista-kaskader. Zagadką dla
zachodniego odbiorcy pozostaje Mesele Asmamaw – etiopski wirtuoz kraru – afrykańskiej liry,
przypominającej nieco brzmieniem, szerzej znaną, zachodnioafrykańską korę. To
dość egzotyczne spotkanie – zarejestrowane w pokoju hotelowym w Addis Abebie –
przyjęło formę spontanicznej, nieobowiązującej wymiany doświadczeń muzycznych,
dokonywanej z wzajemnym szacunkiem, wyrażanym skupieniem i nasłuchiwaniem
ekspresji partnerów. Kameralna, urzekająca i zaskakująco śmiała w sferze
improwizacji płyta. Polecam.
Flying
Lotus, Until The Quiet Comes, Warp Records 2012
Prawdę powiedziawszy
poprzedni – afrofuturystyczny, jazzowo-bitowy Flying Lotus („Cosmogramma” 2010)
podobał mi się nieco bardziej. Ale i ten jest niezły, dowodząc, że w rodzinie
Coltrane’ów muzykalność nie bierze się z przypadku. „Until The Quiet Comes”
jest płytą bardziej stonowaną i mniej
ofensywną brzmieniowo. Debiut Lotusa niósł ze sobą intensywność kosmicznej
eskapady w nieznane, tu zaś mamy coś na kształt ścieżki dźwiękowej do
ostatniego etapu terraformowania „Nowej Ziemi” – dominuje swoiście pojmowana,
futurystyczna „lounge music” o minimalistycznych korzeniach i psychodelicznym
posmaku. Recenzenci, niebezpodstawnie, przywołują w tym kontekście dokonania
tuzów europejskiej awangardy jazz-rockowej: Soft Machine i Can, a także
pionierów amerykańskiej elektronicznej psychodelii – Silver Apples. Oprócz tego
znajdziemy tu – nieuniknione echa dubu i ślady afrobeatu. Podsumowując – rzecz nie
do pogardzenia dla miłośników podróży międzygwiezdnych zrodzonych z proroczych
wizji Sun Ra.
John
Zorn, Mount Analogue, Tzadik 2012
John Zorn produkuje bez
wytchnienia i litości dla słuchaczy, zatem przyznaję uczciwie, że nie słucham
na bieżąco wszystkich jego wydawnictw. Wybieram więc „Mount Analogue” z kilku
powodów: 1. Ujmuje mnie Gurdżijewowska oprawa całego projektu; 2. Poddaję się
bezwolnie orientalnemu urokowi tej muzycznej opowieści; 3. oddaję szacunek
Zornowi, który nie waha się skonstruować półgodzinnej narracji z niezliczonymi
kulminacjami i zwrotami dramatycznymi, pozostając nieodrodnym dzieckiem
awangardy – usytuowanym na styku jazzu, muzyki etnicznej, kameralistyki i
elektroakustyki; 4. jest to bez wątpienia piękna płyta. I ten ostatni argument
ma charakter rozstrzygający.
Ustad
Abdul Karim Khan, 1934-1935, Important 2012
Wydawca tej płyty
głosi, że są to ulubione nagrania La Monte Younga, który po ich usłyszeniu
nosił się podobno nawet z zamiarem porzucenia komponowania na rzecz… słuchania
śpiewu Abdula Karima Khana. Nie mam pojęcia, czy to prawda, czy tylko
środowiskowa legenda – spożytkowana marketingowo. Co nie zmienia faktu, że
Ustad Abdul Karim Khan to jeden z najwybitniejszych przedstawicieli tradycji
wokalnej Kirana Gharana, kontynuujący dzieło takich sufickich mistrzów, jak
Ghulam Ali czy Ghulam Maula. Zebrane tu nagrania pochodzą z ostatniego okresu
życia mistrza Khana i prezentują śpiewaka dojrzałego, świadomego swego
warsztatu oraz elementarnej mocy ludzkiego głosu. Ich archiwalna jakość nie
okazuje się przeszkodą, lecz staje się walorem – przywołując (zgodnie z dawną
opinią konstruktora fonografu, Edisona) głos z zaświatów, w którym szmery czasu
odciskają swe piętno na brzmieniu instrumentów. Tak rodzi się jedno z najpiękniejszych
wydawnictw płytowych minionego roku.
Do spisu tego dorzucam
jeszcze – oczywiście – OM („Advaitic Songs, Drag City 2012) – za podróż na
Wschód, proste riffy i nieskomplikowane melodie; Earth („Angels of Darkness,
Demons of Light II”, Southern Lord 2012) – za powrót do bluesa i trwanie przy
fundamentach rockowego grania oraz Neila Younga („Psychedelic Pill, Warner 2012)
– za niekończące się dryfowanie pod prąd rzeki czasu, ku ginącemu za horyzontem
rokowi 1969. W ten sposób zapomniawszy, niesłusznie, zapomnianych i pominąwszy,
bezprawnie, pominiętych, zamykam rok 2012, nastawiając uszy na rok bieżący.
PS
Kolejność wymieniania
pozostaje – rzecz jasna – bez znaczenia, zaś spis uwzględnia wyłącznie nagrania
dostępne w wersji CD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz