sobota, 15 grudnia 2012

Przymiarki do Apokalipsy… (Sink Down, Dear Old England, Sink Down!)




Before the word drew nigh here
The news was in my head
The sky was full of vapour trails
The sun shone bloody red
„Will we really die here?”
A passing stranger said
I said „I don’t know
But I must be getting home”
Apocalypso.
Tony, Caro & John, Apocalypso
Prześniłem sen przedziwny:
„Wędrowałem po opuszczonym Londynie. Przekroczyłem leniwą Tamizę na zmurszałym Tower Bridge i wkroczyłem między domy. Budynki pokrywała rdza i pleśń, wszędzie pleniło się cuchnące czerwone zielsko. W centrum miasta, u stóp strzaskanego Taj Mahal wypiłem nieco deszczówki ze starej puszki i z trudem przełknąłem ostatniego suchara. Podniósłszy głowę ujrzałem dostojny masyw Potali, wznoszący się nieopodal. Oślepił mnie podmuch pustynnego wiatru, niosącego tysiące piaskowych ostrzy”.
Nakarmiony ponurymi przepowiedniami Majów i hipisowskimi proroctwami tercetu Tony, Caro & John doświadczyłem nagle niepokojącego stanu déjà vu (lub może raczej déjà dormi?), gdy nawiedziły mnie apokaliptyczne obrazy płynące z książek i filmów dawno zapomnianych. Zapamiętałem z lektur młodzieńczych wrażenie przemożnej fascynacji, jakie ogarniało mnie pod wpływem spiętrzonych w wyobraźni wizji zagłady świata (którego wówczas znać nie mogłem) i rozkładu cywilizacji (której obecność ledwo przeczuwałem). Wizje te odnalazłem na kartach dwóch książek, które w owym czasie pobudzały mnie do fantazjowania na tematy apokaliptyczne. Nie były to bynajmniej ani księga Apokalipsy św. Jana, ani zbiór hermetycznych proroctw Nostradamusa, lecz dzieła daleko bardziej prozaiczne. Pierwszą księgą dziecięcej apokalipsy była Wojna światów pana Herberta George’a Wellsa – zwłaszcza zaś te jej fragmenty (czytane po wielokroć pewnego pochmurnego lata), w których zrozpaczony klęską ludzkości bohater wędruje samotnie ulicami zrujnowanego i opuszczonego Londynu porośniętego doszczętnie splotami czerwonego, marsjańskiego zielska. Obraz ten niepokoił mnie i podniecał, i pamiętam całkiem dobrze, że wyglądałem z balkonu przerażających, nieziemskich machin bojowych majaczących na horyzoncie ponad czubkami drzew. Książki drugiej nijak już nie da się zaliczyć do kanonu literatury światowej, choć zapewne na zawsze pozostanie pozycją kanoniczną na mojej prywatnej liście lektur. Jest nią Dzień tryfidów Johna Wyndhama – niezwykła opowieść o rozpadzie cywilizacji wskutek niespodziewanej multiplikacji nieszczęść – epidemii powszechnej ślepoty połączonej z inwazją drapieżnych, poruszających się roślin – właśnie tytułowych tryfidów. Także i tu szczególnie pociągały mnie nostalgiczno-katastroficzne obrazy porzuconego Londynu, pogrążonego najpierw w chaosie, później w powolnej degeneracji, ostatecznie zaś w stanie powolnej, roślinnej wegetacji pod rządami (bez)rozumnych tryfidów. Obejrzawszy po latach rozliczne adaptacje obu powieści – Wells doczekał ich kilku, Wyndham trzech (filmu kinowego i dwóch seriali BBC) – pozostawałem niezmiennie rozczarowany – zbyt wiele było w nich dramatycznej akcji, zbyt mało obrazów pustki – może gdyby za ekranizacje zabrali się Antonioni, Angelopoulos lub Ozu, efekt byłby inny? Podążając tym tropem, odkryłem jednak jeszcze kilka książek, w których świat (dlaczegóż zawsze była to Anglia?) kończy się „nie hukiem lecz westchnieniem”, zaś miasta (dlaczego niezmiennie był to Londyn?) rozpadają się, trwają opuszczone przez mieszkańców lub też (co zawsze wydawało mi się szczególnie pociągające) toną w odmętach mórz i oceanów. Nie zdziwił mnie fakt, że autorem jednej z takich właśnie powieści okazał się (po raz wtóry) John Wyndham. Jej tytuł brzmiał Przebudzenie Krakena, zaś tematem była inwazja podmorskiej inteligencji (być może przybyłej wcześniej z głębin kosmosu), zatapiającej systematycznie ludzkie miasta, by zaprowadzić w nich swe nie-ludzkie rządy. Opowieść ta poza zupełnie idiotyczną fabułą zawierała jednak urzekające i pobudzające wyobraźnię obrazy na poły zatopionych miast:
„Przez ten czas woda podniosła się wyżej niż ktokolwiek oczekiwał. Przy największych przypływach dochodziła teraz do poziomu piętnastu metrów. Linia zasięgu wody leżała na południe od Hammersmith i obejmowała większą część Kensington. Biegła przez południową stronę Hyde Parku, potem na południu Piccadily, przez Trafalgar Square, wzdłuż Strandu i Fleet Street, a potem na północny wschód w górę zachodniej części Lea Valley. W City nie zalane zostały tylko najwyżej położone tereny w okolicach Katedry Świętego Pawła. Na południu zalane były Barnes, Southwark, większość Deptford i niższe tereny w Greenwich. […]
U naszych stóp w wodzie pływały śmieci, fascynująca kolekcja mniejszych i większych różnorakich przedmiotów. Dalej gdzieniegdzie z wody wystawały fontanny, latarnie, sygnalizatory uliczne i pomniki. Z drugiej strony, w Whitehall, tak daleko jak mogliśmy sięgnąć wzrokiem, powierzchnia była idealnie gładka. Po bokach stało ciągle kilka drzew, ale wśród nich nie ćwierkały wróble. Szpaki nie opuściły jeszcze Kościoła Świętego Marcina, ale odleciały wszystkie gołębie, a zamiast nich w wielu miejscach siedziały mewy. Przez kilka minut patrzyliśmy na to wszystko i słuchaliśmy rozlegającego się w ciszy plusku wody”.
Przyznaję, że obraz ten krążył mi po głowie, gdy dwa lata temu stałem na murach toruńskiego zamku, przyglądając się jak brudna, spieniona Wisła niesie śmieci tuż pod moimi stopami, kilka metrów nad poziomem Bulwaru Filadelfijskiego. Zwłaszcza Wyndhamowska wizja „fontann wystających z wody” wydawała mi się perwersyjnie pociągająca. Obraz niepokojąco podobny znalazłem też w, literacko dużo lepszej, powieści J.G. Ballarda Zatopiony świat, której bohater na poły sentymentalnie, a na poły samobójczo wegetuje sobie w „lagunie Londyn”, powołanej do istnienia przez tyleż nagłe, co niepowstrzymane roztopienie się czap lodowych na biegunach Ziemi. Atmosfera w świecie Ballarda jest zdecydowanie bardziej melancholijna i nie ma w nim mowy o żadnych agresorach z głębin oceanu (czy odmętów kosmosu), a jedynych dramatycznych zwrotów akcji dostarczają ludzkie namiętności oraz niezapowiedziane wizyty aligatorów, wylegujących się leniwie na kopule zrujnowanego planetarium. Wszędzie zaś rozciąga się ów fascynujący świat podwodny:
„Sześćdziesiąt stóp pod dnem kutra ciągnęła się pomiędzy domami prosta, szara promenada. Kiedyś widocznie przebiegała tu ulica, ponieważ przy krawężniku tkwiły nadal zardzewiałe, garbate muszle samochodów. Wiele lagun w środku miasta otaczały wciąż nienaruszone kręgi gmachów, do których wtargnęło jeszcze niewiele mułu. Domów tych nie zdążyła także zarosnąć roślinność, wyjąwszy dryfujące kępy wodorostów sargasowych, toteż ulice i sklepy zachowały się w stanie niemal nietkniętym i wyglądały niczym jeziorne odbicie, którego pierwowzór w niewiadomy sposób zniknął na zawsze”.
Muszę przyznać, że ta wizja porzuconego miasta – nawiedzanego przez stada wygłodzonych jaszczurów i polujące samotnie pytony-albinosy długo nie dawała mi spokoju, powracając w snach i fantazjach dziennych, jeszcze dziwniejszych… Ponieważ zaś narzekałem dotąd, że filmowe adaptacje katastroficznych obrazów pozostawiały mnie niezmiennie z uczuciem niedosytu w sferze obrazów i przesytu w domenie dramatyzowanej na siłę akcji, wspomnę teraz kilka tytułów, które nie pozostawiły mnie obojętnym. Pierwszy jest oczywisty – tyleż z racji rangi twórcy, co niepokojącego wizualnego przepychu samego dzieła. „The Last of England” (1988) Dereka Jarmana z olśniewającą wizją upokarzającego schyłku starej, dobrej – konserwatywnej i Thatcherystowskiej – Brytanii, targanej społecznymi niepokojami i ekologicznymi wstrząsami ujętymi w ramy wyestetyzowanego arcydzieła.
"The Last of England"

"The Last of England"

"The Last of England"














Obraz ten ma jednak swych nieoczekiwanych antenatów, co dziwić nie może, wszak Borges przekonująco dowodził kiedyś, że każde arcydzieło tworzy sobie długą listę prekursorów i poprzedników. W warstwie „fabularnej” (czyż jednak można tu mówić w ogóle o fabule?) zapowiada je trzeciorzędny film „No Blade of Grass” (1970) Cornela Wilde’a, w którym śmiercionośny wirus pustoszy Anglię, skazując garstkę ocalałych na tułaczkę do Szkocji – wiodącą przez bezdroża opanowane przez bandytów na motorach i samozwańczych proroków „nowego porządku”. Film ten zdaje się zapowiadać nie tylko „The Last of England” ale i mniej szacownego „Mad Maxa”, niemal w ten sam sposób, w jaki, zdaniem Borgesa, tandetne nowelki Lorda Dunsany przepowiedziały narodziny „Zamku” Franza Kafki.
"No Blade of Grass"
W warstwie wizualnej zaś poprzedza ów film zapomniany dziś nieco, lecz wciąż wizjonerski, groteskowy obraz Richarda Lestera „The Bed Sitting Room” (1969), w którym po spustoszonej atomowym kataklizmem Anglii błąkają się niedobitki Anglików – mieszczuchów i arystokratów, nonsensownie kultywujących swe obyczaje i drobnomieszczańskie resentymenty, czekając niezmiennie „w kolejce do tronu”. 
"The Bed Sitting Room" (niezawodna BBC)

"The Bed Sitting Room"

"The Bed Sitting Room"











 Tak oto skończy się świat – nie z hukiem lecz stłumionym chichotem – przynajmniej w Anglii. Tu kończę, życząc wszystkim udanego Armageddonu, gdyby zaś okazało się, że przyjmie on postać wielkiej fali tsunami, to wypatrujcie mnie surfującego na jej spienionym grzbiecie…






Fragment „Przebudzenia Krakena” w przekładzie Remigiusza Markoniego.
Fragment „Zatopionego świata” w przekładzie Macieja Świerkockiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz