Before
the word drew nigh here
The
news was in my head
The
sky was full of vapour trails
The
sun shone bloody red
„Will
we really die here?”
A
passing stranger said
I
said „I don’t know
But
I must be getting home”
Apocalypso.
Tony, Caro & John, Apocalypso
Prześniłem
sen przedziwny:
„Wędrowałem po
opuszczonym Londynie. Przekroczyłem leniwą Tamizę na zmurszałym Tower Bridge i
wkroczyłem między domy. Budynki pokrywała rdza i pleśń, wszędzie pleniło się
cuchnące czerwone zielsko. W centrum miasta, u stóp strzaskanego Taj Mahal
wypiłem nieco deszczówki ze starej puszki i z trudem przełknąłem ostatniego
suchara. Podniósłszy głowę ujrzałem dostojny masyw Potali, wznoszący się
nieopodal. Oślepił mnie podmuch pustynnego wiatru, niosącego tysiące piaskowych
ostrzy”.
Nakarmiony ponurymi
przepowiedniami Majów i hipisowskimi proroctwami tercetu Tony, Caro & John
doświadczyłem nagle niepokojącego stanu déjà vu (lub może raczej déjà dormi?),
gdy nawiedziły mnie apokaliptyczne obrazy płynące z książek i filmów dawno
zapomnianych. Zapamiętałem z lektur młodzieńczych wrażenie przemożnej
fascynacji, jakie ogarniało mnie pod wpływem spiętrzonych w wyobraźni wizji
zagłady świata (którego wówczas znać nie mogłem) i rozkładu cywilizacji (której
obecność ledwo przeczuwałem). Wizje te odnalazłem na kartach dwóch książek,
które w owym czasie pobudzały mnie do fantazjowania na tematy apokaliptyczne.
Nie były to bynajmniej ani księga Apokalipsy św. Jana, ani zbiór hermetycznych
proroctw Nostradamusa, lecz dzieła daleko bardziej prozaiczne. Pierwszą księgą
dziecięcej apokalipsy była Wojna światów
pana Herberta George’a Wellsa – zwłaszcza zaś te jej fragmenty (czytane po
wielokroć pewnego pochmurnego lata), w których zrozpaczony klęską ludzkości
bohater wędruje samotnie ulicami zrujnowanego i opuszczonego Londynu
porośniętego doszczętnie splotami czerwonego, marsjańskiego zielska. Obraz ten
niepokoił mnie i podniecał, i pamiętam całkiem dobrze, że wyglądałem z balkonu
przerażających, nieziemskich machin bojowych majaczących na horyzoncie ponad
czubkami drzew. Książki drugiej nijak już nie da się zaliczyć do kanonu
literatury światowej, choć zapewne na zawsze pozostanie pozycją kanoniczną na
mojej prywatnej liście lektur. Jest nią Dzień
tryfidów Johna Wyndhama – niezwykła opowieść o rozpadzie cywilizacji
wskutek niespodziewanej multiplikacji nieszczęść – epidemii powszechnej ślepoty
połączonej z inwazją drapieżnych, poruszających się roślin – właśnie tytułowych
tryfidów. Także i tu szczególnie pociągały mnie nostalgiczno-katastroficzne
obrazy porzuconego Londynu, pogrążonego najpierw w chaosie, później w powolnej
degeneracji, ostatecznie zaś w stanie powolnej, roślinnej wegetacji pod rządami
(bez)rozumnych tryfidów. Obejrzawszy po latach rozliczne adaptacje obu powieści
– Wells doczekał ich kilku, Wyndham trzech (filmu kinowego i dwóch seriali BBC)
– pozostawałem niezmiennie rozczarowany – zbyt wiele było w nich dramatycznej
akcji, zbyt mało obrazów pustki – może gdyby za ekranizacje zabrali się
Antonioni, Angelopoulos lub Ozu, efekt byłby inny? Podążając tym tropem,
odkryłem jednak jeszcze kilka książek, w których świat (dlaczegóż zawsze była
to Anglia?) kończy się „nie hukiem lecz westchnieniem”, zaś miasta (dlaczego
niezmiennie był to Londyn?) rozpadają się, trwają opuszczone przez mieszkańców
lub też (co zawsze wydawało mi się szczególnie pociągające) toną w odmętach
mórz i oceanów. Nie zdziwił mnie fakt, że autorem jednej z takich właśnie powieści
okazał się (po raz wtóry) John Wyndham. Jej tytuł brzmiał Przebudzenie Krakena, zaś tematem była inwazja podmorskiej
inteligencji (być może przybyłej wcześniej z głębin kosmosu), zatapiającej
systematycznie ludzkie miasta, by zaprowadzić w nich swe nie-ludzkie rządy.
Opowieść ta poza zupełnie idiotyczną fabułą zawierała jednak urzekające i
pobudzające wyobraźnię obrazy na poły zatopionych miast:
„Przez
ten czas woda podniosła się wyżej niż ktokolwiek oczekiwał. Przy największych
przypływach dochodziła teraz do poziomu piętnastu metrów. Linia zasięgu wody
leżała na południe od Hammersmith i obejmowała większą część Kensington. Biegła
przez południową stronę Hyde Parku, potem na południu Piccadily, przez
Trafalgar Square, wzdłuż Strandu i Fleet Street, a potem na północny wschód w
górę zachodniej części Lea Valley. W City nie zalane zostały tylko najwyżej
położone tereny w okolicach Katedry Świętego Pawła. Na południu zalane były
Barnes, Southwark, większość Deptford i niższe tereny w Greenwich. […]
U naszych stóp w wodzie
pływały śmieci, fascynująca kolekcja mniejszych i większych różnorakich
przedmiotów. Dalej gdzieniegdzie z wody wystawały fontanny, latarnie,
sygnalizatory uliczne i pomniki. Z drugiej strony, w Whitehall, tak daleko jak
mogliśmy sięgnąć wzrokiem, powierzchnia była idealnie gładka. Po bokach stało
ciągle kilka drzew, ale wśród nich nie ćwierkały wróble. Szpaki nie opuściły
jeszcze Kościoła Świętego Marcina, ale odleciały wszystkie gołębie, a zamiast
nich w wielu miejscach siedziały mewy. Przez kilka minut patrzyliśmy na to
wszystko i słuchaliśmy rozlegającego się w ciszy plusku wody”.
Przyznaję, że obraz ten krążył mi po głowie, gdy dwa lata temu stałem na murach
toruńskiego zamku, przyglądając się jak brudna, spieniona Wisła niesie śmieci
tuż pod moimi stopami, kilka metrów nad poziomem Bulwaru Filadelfijskiego.
Zwłaszcza Wyndhamowska wizja „fontann wystających z wody” wydawała mi się
perwersyjnie pociągająca. Obraz niepokojąco podobny znalazłem też w, literacko
dużo lepszej, powieści J.G. Ballarda Zatopiony
świat, której bohater na poły sentymentalnie, a na poły samobójczo wegetuje
sobie w „lagunie Londyn”, powołanej do istnienia przez tyleż nagłe, co
niepowstrzymane roztopienie się czap lodowych na biegunach Ziemi. Atmosfera w
świecie Ballarda jest zdecydowanie bardziej melancholijna i nie ma w nim mowy o
żadnych agresorach z głębin oceanu (czy odmętów kosmosu), a jedynych
dramatycznych zwrotów akcji dostarczają ludzkie namiętności oraz niezapowiedziane
wizyty aligatorów, wylegujących się leniwie na kopule zrujnowanego planetarium.
Wszędzie zaś rozciąga się ów fascynujący świat podwodny:
„Sześćdziesiąt
stóp pod dnem kutra ciągnęła się pomiędzy domami prosta, szara promenada.
Kiedyś widocznie przebiegała tu ulica, ponieważ przy krawężniku tkwiły nadal
zardzewiałe, garbate muszle samochodów. Wiele lagun w środku miasta otaczały
wciąż nienaruszone kręgi gmachów, do których wtargnęło jeszcze niewiele mułu.
Domów tych nie zdążyła także zarosnąć roślinność, wyjąwszy dryfujące kępy
wodorostów sargasowych, toteż ulice i sklepy zachowały się w stanie niemal
nietkniętym i wyglądały niczym jeziorne odbicie, którego pierwowzór w
niewiadomy sposób zniknął na zawsze”.
Muszę
przyznać, że ta wizja porzuconego miasta – nawiedzanego przez stada
wygłodzonych jaszczurów i polujące samotnie pytony-albinosy długo nie dawała mi
spokoju, powracając w snach i fantazjach dziennych, jeszcze dziwniejszych… Ponieważ
zaś narzekałem dotąd, że filmowe adaptacje katastroficznych obrazów pozostawiały
mnie niezmiennie z uczuciem niedosytu w sferze obrazów i przesytu w domenie
dramatyzowanej na siłę akcji, wspomnę teraz kilka tytułów, które nie
pozostawiły mnie obojętnym. Pierwszy jest oczywisty – tyleż z racji rangi
twórcy, co niepokojącego wizualnego przepychu samego dzieła. „The Last of
England” (1988) Dereka Jarmana z olśniewającą wizją upokarzającego schyłku
starej, dobrej – konserwatywnej i Thatcherystowskiej – Brytanii, targanej
społecznymi niepokojami i ekologicznymi wstrząsami ujętymi w ramy wyestetyzowanego
arcydzieła.
![]() |
"The Last of England" |
![]() |
"The Last of England" |
![]() |
"The Last of England" |
Obraz ten ma jednak swych nieoczekiwanych antenatów, co dziwić nie
może, wszak Borges przekonująco dowodził kiedyś, że każde arcydzieło tworzy
sobie długą listę prekursorów i poprzedników. W warstwie „fabularnej” (czyż jednak
można tu mówić w ogóle o fabule?) zapowiada je trzeciorzędny film „No Blade of
Grass” (1970) Cornela Wilde’a, w którym śmiercionośny wirus pustoszy Anglię,
skazując garstkę ocalałych na tułaczkę do Szkocji – wiodącą przez bezdroża
opanowane przez bandytów na motorach i samozwańczych proroków „nowego porządku”.
Film ten zdaje się zapowiadać nie tylko „The Last of England” ale i mniej
szacownego „Mad Maxa”, niemal w ten sam sposób, w jaki, zdaniem Borgesa,
tandetne nowelki Lorda Dunsany przepowiedziały narodziny „Zamku” Franza Kafki.
![]() |
"No Blade of Grass" |
W warstwie wizualnej zaś poprzedza ów film zapomniany dziś nieco, lecz wciąż
wizjonerski, groteskowy obraz Richarda Lestera „The Bed Sitting Room” (1969), w
którym po spustoszonej atomowym kataklizmem Anglii błąkają się niedobitki
Anglików – mieszczuchów i arystokratów, nonsensownie kultywujących swe obyczaje
i drobnomieszczańskie resentymenty, czekając niezmiennie „w kolejce do tronu”.
![]() |
"The Bed Sitting Room" (niezawodna BBC) |
![]() |
"The Bed Sitting Room" |
![]() |
"The Bed Sitting Room" |
Tak oto skończy się świat – nie z hukiem lecz stłumionym chichotem –
przynajmniej w Anglii. Tu kończę, życząc wszystkim udanego Armageddonu, gdyby
zaś okazało się, że przyjmie on postać wielkiej fali tsunami, to wypatrujcie
mnie surfującego na jej spienionym grzbiecie…
Fragment
„Przebudzenia Krakena” w przekładzie Remigiusza Markoniego.
Fragment
„Zatopionego świata” w przekładzie Macieja Świerkockiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz