środa, 10 września 2014

Artloop, albo jak w sopockim Grand Hotelu spotkałem Waltera Benjamina zasłuchanego w szum morskich fal, które uśpiły mnie na plaży, gdy kurort o zmierzchu budził się do życia, ale jakie to życie…


Wyruszam o świcie, spakowany oszczędnie, z kasetami grzechoczącymi w plecaku, z parą skarpetek na zmianę i małym ręcznikiem, broń Boże nie plażowym, ale jednak, bo wprawdzie wrzesień zdążył się już rozgościć, ale może morze. Wciśnięty w autobusowy fotel (a kasety grzechoczą w plecaku), spoglądam przez okno na monotonny krajobraz okolic autostrady. Po jakimś czasie, w nierównych odstępach, dostrzegam na poboczu małego lisa, psa i kota – wszystkie siedzą bez ruchu tuż za ogrodzeniem, skupione, spokojne – śledząc uważnie wzbierający o poranku ruch na autostradzie. Nie mam pojęcia, co widzą, co mogą widzieć, czego oczekują. Mijamy je zbyt szybko, bym mógł przyjrzeć się tym istotom, zatopionym bez reszty w świecie tak odmiennym, w którym zmiana jest zmianą dnia i nocy, wiosny i lata, życia i śmierci, zaś pędzące przed siebie samochody pozostają zmianą zupełnie pozbawioną sensu. Gdy docieram na miejsce, bolą mnie plecy (a kasety grzechoczą w plecaku), ale pcham się nad morze, na piasek, który przyjmuje mnie łaskawie, więc leżę godzinę czy dwie bez skargi. A w Sopocie relaks, czyli motyw przewodni festiwalu Artloop, podczas którego nagrywamy RELAKStory – opowieści autochtonów i turystów, poświęcone ich sposobom spędzania wolnego czasu. Rozdaję dyktafony wolontariuszom i puszczam ich w miasto gwarne i rojne, choć sezon już minął i lato nie goreje lecz dogorywa szarpane chłodem nocnym i wieczornym. Sam udaję się „aranżować dźwiękowo przestrzeń relaksu” w altankach i przy leżakach rozstawionych obficie na deptaku, gdzie magnetofony i walkmany mają emitować wypoczynkową muzykę relaksu. Pracy nie ma zbyt wiele, więc wracam na plażę, pomoczyć nogi w wodzie, która nie jest wprawdzie zimna, lecz owszem – dość brudna. Osuszywszy stopy, depczę deptak w kierunku jednej z wielu instalacji rozrzuconych po mieście i tak trafiam do willi Bergera, w której Jan Simon realizuje swój inspirowany biofeedbackiem projekt „Gabinet doktora Janka”. W upiornej przestrzeni opuszczonego ogrodu, w pustych salach willi cuchnącej grzybem i pleśnią pulsują światła i drży miarowo organowa muzyka sprzężona z mózgiem artysty, który ukrył się w ostatnim, porzuconym pokoju z elektrodami EEG na głowie i czai się, by nawiedzać odwiedzających go turystów, którzy znienacka orientują się, że w tej onirycznej przestrzeni weszli mu wprost do głowy – reprodukowanej niestrudzenie przez drukarkę 3D w jednej z sal. Wychodzę nieśpiesznie i spaceruję dalej wzdłuż parku i w dół, ku morzu, które kusi. Nim jednak odwiedzę je ponownie, trafiam jeszcze do Grand Hotelu, gdzie Joanna Rajkowska prezentuje instalację „Jest wczesny ranek i morze huczy za oknem”. 

Rzecz jest banalnie prosta i jakoś tam urocza – można bowiem położyć się na chwilę w hotelowym łóżku w pokoju, w którym przed laty kilka nocy spędził Walter Benjamin, wracając skądśtam w podróży dokądśtam… Leżąc na plecach (które wciąż nieco pobolewają), mogę odczytać napis rzucany w trzech językach na sufit – fragment listu Benjamina, w którym wspomina on swój pobyt w Sopocie. Ponieważ jednak morze huczy za oknem, wracam na plażę, gdzie usypiam wtulony w piasek z plecakiem pod głową. Budzę się znienacka i ruszam na deptak, gdzie niecierpliwią się wolontariusze z zebranymi nagraniami. Odbieram od nich kasety (które grzechoczą znów w plecaku) i siadam na chwilę, by zaczekać na zmierzch, który nadchodzi. Wieczorem przygarniają mnie dobrzy ludzie i kot, który, a jakże, przyszedł się przytulić.


Przed snem słucham nagrań, z których wyłania się obraz smutny i oczekiwany. Uderza fakt, że ludzie nie chcą i nie potrafią mówić o tym, jak wypoczywają, co ich relaksuje. Spacer, zioło, rower, książka, muzyka – prawie nikt nie jest skłonny przyznać, że w ramach relaksu nic nie robi lub może robi nic. Najbliżej tego oświadczenia jest dziewczyna deklarująca, że relaksuje ją folia bąbelkowa. Folia bąbelkowa – tak to już jest coś. Miksuję te nagrania na poczekaniu z muzyką medytacyjną, by kolejnego dnia mogły rozbrzmiewać w słuchawkach, w sopockich miejscach relaksu. Trochę sfrustrowany zapętlam w nieskończoność frazę:„foliabąbelkowafoliabąbelkowafoliabąbelkowafoliabąbelkowa…”. 
Taka mała mantra, niknąca w braku sensu. Ćwiczenie medytacyjne z plastiku i pustki.

Następnego dnia słuchacze słuchają, spacerowicze spacerują, zaś kuracjusze kurują się w przygotowanych specjalnie miejscach relaksu. Ja znikam zaś na plaży, trafiając jeszcze do kina, w którym rozpoczyna się właśnie przedpremierowy pokaz obrazu Marielle Nitoslawskiej „Breaking the Frame” – filmowego strumienia świadomości o życiu znakomitej performerki, Carolee Schnemann. Film jest gęsty, pęcznieje obrazami w zbliżeniach i detalach, narracja snuje się leniwie od tematu do tematu – a show kradną pospołu: genialna muzyka Jamesa Tenneya (byłego partnera życiowego Schnemann) oraz koty przemykające dyskretnie w tle. Na koniec trafiam jeszcze na pokaz nowego filmu Alejandro Jodorowsky’ego – autobiograficznej opowieści o perypetiach autora i jego rodziny w targanym politycznymi mdłościami Chile. Jodo z pewnością nikogo już nie zaskakuje obrazami deszczu ryb, pielgrzymki trędowatych, chóru kalek, śpiewających „dynamit nie ma serca” oraz sikania na radioodbiornik. Jakkolwiek mam wrażenie, że widziałem lepsze filmy Chilijczyka – ten pozostawia wrażenie dzieła kompletnego i w jakiś sposób domykającego wątki powracające nieustannie w całej twórczości reżysera: pieniądze, sacrum, obłęd, rewolucja i bolesne oświecenie. Gdy wychodziłem z kina usłyszałem fragment dialogu: „Przespałem całą projekcję”; „I nic nie straciłeś, to taki film, że bohater przechodzi przemianę”. Chyba tak…

Wracając do domu nocnym autobusem z Gdańska, który opustoszał zupełnie odkąd sopockie ulice spływają tłumem i piwem, spoglądam uważnie w mrok, szukając w nim przyczajonych na skraju drogi zwierząt. Ale pies, kot i lis powróciły już do swoich zajęć.

środa, 4 czerwca 2014

(Nie)oczywiste pokłosie pewnej konferencji, albo archeologia i geografia jednej ławki…


Spędziwszy kilka dni na dużej konferencji naukowej we Wrocławiu, miałem dość czasu, aby przyjrzeć się jednej z ławek stojącej w sali wykładowej Uniwersytetu Wrocławskiego. Powszechnie wiadomo, że ławki szkolne stają się płaszczyzną dyskursywną, przestrzenią otwartej, publicznej debaty uprawianej na mocy taktyki słabych (uczniów, studentów) przeciwko strategii i dyscyplinie silnych (nauczycieli, wykładowców). Oto, co dostrzegłem pośród hieroglifów powstającej anarchii:

Zaskakujące deklaracje z zakresu polityki-historycznej:
Nie mniej zaskakujące deklaracje miłości sportowych:
oraz orientacji seksualnej:
Zabawy graficzne:
i gry słowne:
Przede wszystkim jednak niezliczone dowody sympatii do kotów:




Co ostatecznie napawa pewną nadzieją…


PS
Przepraszam za jakość zdjęć. Robiłem je ukradkiem.

sobota, 24 maja 2014

Psychodeliczny remanent


Ten psychodeliczny remanent ma kilka pretekstów, choć każdy z nich z osobna wystarczyłby, aby napisać kilka zdań o sentymentalnym powrocie oldskulowej psychodelii w kinie, muzyce i szeroko rozumianej (kontr)kulturze. Pierwszym z nich jest „Psychedelia. An Ancient Culture. A Modern Way of Life” (Lysergia 2012) – fundamentalna książka Patricka Lundborga, którą kupiłem z pewnym ociąganiem, albowiem przeczytawszy kilka tysięcy stron na temat psychodelicznej (r)ewolucji, nie spodziewałem się, prawdę powiedziawszy, niczego nowego. A jednak było warto… Przede wszystkim dlatego, że książka Lundborga nie jest zbiorem, mniej lub bardziej: znanych, zabawnych, banalnych czy efektownych anegdot, lecz rzetelną monografią tematu, ujętego w sposób kompetentny zarówno w perspektywie historycznej, jak i antropologicznej. Rzecz jasna, można by z powodzeniem formułować zastrzeżenia i pytania natury metodologicznej, dotyczące tego „jak” badać naraz praktyki szamańskie, popowe imprezy swingującego Londynu, filmy Angera i niezliczone albumy z psychodeliczną muzyką lat 60. Lundborg jest jednak badaczem uczciwym i konsekwentnym, proponując systematyczny i uporządkowany przegląd tego, co zwykliśmy, często bezrefleksyjnie, nazywać psychodelią, co zaś – jak słusznie zauważa w tytule swej książki jest rozpięte między (kontr)kulturą a stylem życia, między archaicznym doświadczeniem ekstazy a ponowoczesną formą ludycznej aktywności, między sacrum a kiczem, etc., etc… Warto więc sięgnąć po tę książkę, także i dlatego, że daje ona, przy okazji, sporo radości w trakcie lektury i pozwala odkryć niejedną zagubioną perłę niegdysiejszej psychodelii.

Pretekstem drugim jest arcyciekawe wydawnictwo zaproponowane w minionym roku przez Cherry Red Records: „The Dawn of Psychedelia” to dźwiękowa antologia skompilowana z nagrań pochodzących z czasów narodzin psychodelicznej kontrkultury – z właściwą jej estetyką, antropologią i metafizyką środków odurzających. Znajdziemy tu zatem i wypowiedzi Leary’ego, i spekulacje Aldousa Huxleya o meskalinie, a nawet przepis Gertrudy Stein na „haszyszowe ciasteczka”, podarowany jej przez Briona Gysina. Towarzyszy im piękna – zrodzona z indyjskiej ragi i jazzowej improwizacji – oprawa muzyczna, w której pierwszoplanowe role odgrywają: Ravi Shankar i Gabor Szabo, Ustad Ali Akbar Khan i Herbie Mann, Sharan Rani i Yusef Lateef (oraz Edgar Varèse). Wszystko tu poprzedza i zapowiada psychodeliczną rewolucję, która już czeka u bram, lecz jeszcze nie rozkwitła elektrycznym, rockowym zgiełkiem, hipisowskimi komunami i delirycznymi obrazami eksperymentujących z formą reżyserów. Psychodelia wciąż jeszcze tli się w gorących głowach bitnikowskich poetów i odurzonych haszyszem jazzmanów, który właśnie odkryli swą ścieżkę na Wschód. 
Ten trop wiedzie nas zresztą ku pretekstowi kolejnemu, którym stały się – świetnie brzmiące – reedycje płyt „z epoki”: „Eastern Exposure” Freda Kaza (1960) i „Indo-Jazz Suite” Joe’go Harriotta (1966). O ile jednak ta druga to kamień milowy orientalno-jazzowych fuzji, o tyle ta pierwsza to zapomniana niemal zupełnie perełka sprzed pół wieku. Jazz spotyka tu orientalne skale, zaś swingująca galopada sekcji rytmicznej przegląda się w zapętlonych minimalistycznie frazach fortepianu – cudeńko!

I wreszcie, raz jeszcze, miła „spodziewanka” od Finders Keepers, tym razem w postaci dwóch obezwładniających słuchacza winyli z soundtrackami włoskiego mistrza - Bruno Nicolaia: „Marquis de Sade” (1969) to oprawa erotycznego thrillera Jesusa Franco (którego tytuł mówi wszystko), zaś „Tutti i colori del buio” (1972) to z kolei ścieżka dźwiękowa pamiętnego filmu giallo wyreżyserowanego przez Sergio Martino. Czy to jest psychodelia? Ależ tak, i to w źródłowym znaczeniu tego pojęcia! Muzyczna oprawa Nicolaia poszerza bowiem w sposób niewątpliwy techniki ekspresji właściwe soundtrackom, będąc nie tylko ścieżką dźwiękową współtworzącą oniryczno-psychodeliczną atmosferę filmów Martino i Franco, ale także pełnoprawną, samodzielną narracją muzyczną, sięgającą po środki tak różnorodne, jak indyjskie instrumentarium (sitar jest tu nie do przeoczenia), subtelna elektronika (stanowiąca część efektów dźwiękowych), rock, swing i dream pop – w swej najbardziej urzekającej postaci. Słuchane po latach, płyty te zaskakują świeżością i jeśli niezliczone obrazy giallo oglądamy dziś na fali nostalgii za eurokiczem lat 70., to muzyka Nicolaia broni się z pewnością także i bez retromaniackiej otoczki. Spróbujcie zatem i… sweet dreams!



wtorek, 13 maja 2014

Powidoki Planete+ Doc


Korzystając z nadarzającej się okazji, odwiedziłem warszawską Kinotekę, gdzie trwa właśnie (do 18 maja) 11 edycja festiwalu filmowego Planete+ Doc, podczas którego swe nowe i najnowsze dzieła prezentują najciekawsi dokumentaliści. Festiwale zazwyczaj przerastają moje możliwości odbiorcze (12 godzin w sali kinowej może zmęczyć), dlatego też wybieram zwykle (mniej lub bardziej świadomie) kilka propozycji, którym staram się poświęcić nieco baczniejszą uwagę. Tak stało się i tym razem zaś szczęśliwie w moim polu widzenia znalazło się kilka naprawdę interesujących dokumentów muzycznych. Zanim to jednak nastąpiło, trafiłem jeszcze na projekcję arcyciekawego (i w pewnym sensie zabawnego) filmu Więcej niż Bergman (Trespassing Bergman, reż. J. Magnusson, H. Pallas), którego bohaterem okazuje się pusta rezydencja Ingmara Bergmana na Faro, a mówiąc dokładniej znajdująca się w niej kolekcja kaset VHS z filmami lubianymi przez szwedzkiego giganta, oglądającego z równym zapałem Pianistkę i „Krew z grobowca mumii”. Twórcy dokumentu posłużyli się katalogiem filmów jak kluczem, zapraszając do rezydencji reżyserów zgromadzonych w kolekcji Bergmana filmów. Reszta to w zasadzie samograj, choć show kradnie Lars von Trier, który najpierw w kilku dramatycznych wejściach oskarża Szweda o brak gustu i niekończące się akty masturbacji podczas oglądania Emmanuelle, by w finale ze łzami w oczach oznajmić: Był dla mnie wszystkim. Kocham go. Smaczne i naprawdę dobrze zrobione.
Dużym wydarzeniem był z pewnością także premierowy pokaz Alfabetu (Alphabet) Erwina Wagenhofera wieńczącego jego trylogię o kluczowych obszarach kryzysu współczesnego świata. Tym razem Austriak bierze pod lupę systemy edukacji od Chin po Niemcy i choć kręci film z tezą (czego nie ukrywał podczas spotkania z publicznością), to trudno oprzeć się jego argumentacji, gdy głosi, że współczesna edukacja ufundowana na duchu rywalizacji służy li tylko reprodukcji bezrobocia i nierówności kapitalistycznego porządku, czyniąc bogatych bogatszymi, zaś ubogich zależnymi od kaprysów międzynarodowego kapitału (kradnąc przy okazji dzieciom dzieciństwo). Nie dziwi też, że najszczęśliwszych ludzi odnajduje pośród tych, którzy nie zaznali represyjnej edukacji lub też potrafili przezwyciężyć jej reżim. Przyznam, że oglądając film Wagenhofera, czułem się nieswojo jako uczestnik owego systemu represji, którego krytyka wydała mi się bardzo dobrze uzasadniona. Cóż jednak z tym począć? I dont know odpowiedział bez skrępowania Austriak
Porzuciwszy zatem nierozwiązywalne dylematy współczesności, zagłębiłem się w świecie dźwięków. Na początek poszedł Dolar na św. Szymona Avry Georgiou, zadziwiający obraz spokojnej i twórczej koegzystencji Greków i Romów, spojonych od niemal dwustu lat wspólną tradycją, sięgającą bohaterskiej obrony miasta Missolungi w 1826 roku, podczas której cygańscy muzykanci dodawali otuchy greckim bojownikom, grając aż do końcowej rzezi obrońców. Muzyka nieokrzesana i dionizyjska (jak twierdzą sami muzycy), prosta i ekstatyczna towarzyszy po dziś dzień wielodniowym biesiadom, w trakcie których tancerze odgrywają przedziwny, wojenny balet śmierci i odrodzenia, który nijak nie chce się pomieścić w chrześcijańskim kontekście, tworzącym ramy całego wydarzenia. To raczej święto kozłonogiego Pana bliźniaczego brata króla skór rezydującego w odległej Jajouce, święto dzikie i archaiczne pełne wina i dolarów sypiących się na głowy muzykantów. „Krishna Das” (reż. J. Frindel) to z kolei historia tytułowego muzyka, Jeffreya Kagela, dawnego hipisa i współpracownika Learyego i Alperta, który, jak niemal wszyscy w tamtym czasie, wybrał ścieżkę oświecenia w Indiach, ucząc się medytacji u Maharj-ji. Po latach tułaczki, niewesołych przygód z biedą i narkotykami, Krishna Das powrócił do swej pierwszej miłości śpiewania mantr w tradycji kirtan, podczas wielogodzinnych sesji w ośrodkach medytacji i jogi na całym świecie. Film piękny i prosty – choć zapewne trafiający w gust publiczności, której w jakimś stopniu bliskie były (i pozostały) idee hipisowskiej kontrkultury. Wzruszający tym bardziej, jeśli uzmysłowimy sobie, jak wiele czasu zajęło bohaterowi przyjęcie do wiadomości, że wcale nie chodzi tu o muzykę i koncerty, lecz po prostu o „wspólne śpiewanie, otwierające człowieka na doświadczenie zwane potocznie miłością. Znakomitą ścieżkę dźwiękową tego filmu wypełniają nie tylko mantry, ale także psychodeliczne dźwięki skomponowane przez J Mascisa (z Dinosaur jr), co jest z pewnością dodatkowym walorem tego obrazu. Zapewne równie wzruszający, choć dla innego pokolenia odbiorców, był film Oldskulowi renegaci (Oldschool Renegades, reż. M. Steenbergen), kreślący frapującą i zabawną historię narodzin sceny elektronicznej muzyki tanecznej – od rave i house po techno. Jego bohaterowie – a wśród nich Moby i Prodigy opowiadali w żywych i frapujących słowach o swych dawnych fascynacjach plenerowymi imprezami tanecznymi oraz technologicznymi nowinkami Rolanda i Korga. Była to zarazem historia ekspansji, rewolucji, radosnej grabieży i nieskrępowanej twórczości zwieńczona, niestety, dość smutną pointą w trakcie rozmowy z reżyserem, który opowiadał o swych niemałych problemach z uzyskaniem praw do wykorzystania muzyki w ścieżce dźwiękowej filmu. Tak oto raz jeszcze okazało się, że dawni radośni rabusie, plądrujący niegdyś beztrosko cudze płytoteki w poszukiwaniu atrakcyjnych sampli w nagraniach Jimiego Hendriksa i Jamesa Browna, teraz, osiadłszy na swoim zazdrośnie bronią dostępu do intelektualnej własności, jaką stały się niezliczone remiksy przebojów house.
Kończyłem swą wizytę na Planete Doc, oglądając wyśmienity, ascetyczny film „Sól tej ziemi” (reż. F. Pacha), kreślący dzieje indyjskiej rodziny zbieraczy (właściwie należałoby chyba rzec – hodowców) soli na pustyni w prowincji Gudżarat. Powróciła w nim problematyka społeczna – kwestia dumy i poniżenia, etyki pracy oraz wyzysku, ale pojawił się także problem ścieżki dźwiękowej. A wszystko to w trakcie wieczornego spotkania z reżyserką filmu, która spędziła kilka tygodni, towarzysząc rodzinie zbieraczy soli w niełatwej, pustynnej egzystencji. Oto bowiem na pytanie o moralny aspekt takiego właśnie – dokumentalistycznego podglądania biedy, reżyserka odpowiedziała bez wahania: „Ci ludzie są biedni i strudzeni pracą, ale nie upokorzeni. Pracują dla siebie, na własnych warunkach i choć kupcy bezlitośnie ich eksploatują, są jednak dumni z tego, co robią. Nie wiem, czy każdy pracownik korporacji może to o sobie powiedzieć”. To fakt. A przy okazji omawiania technicznych utrudnień w realizacji filmu na pustyni – dodała: „Trudno było nagrać tam jakikolwiek dźwięk, gdyż monotonny hałas pompy był wszechobecny”. Ciekawe – pomyślałem wówczas – bo w filmie jest obecny tylko w niektórych jego fragmentach, a prócz niego słyszymy także: ptaki, owady, wiatr, głosy ludzkie i pozorną ciszę pustyni – która jak się okazuje jest filmowym złudzeniem, bo w rzeczywistości nie istniała, gwałcona dzień i noc industrialnym zgiełkiem pompy. Cały ów pustynny soundscape był więc li tylko zmyślną aranżacją, sugestywną wizją reżyserki. Ów dźwięk, którego nie było towarzyszył mi jeszcze długo, zlewając się ze stukotem kół pociągu wiozącego mnie do Torunia.