Korzystając z nadarzającej się okazji, odwiedziłem warszawską Kinotekę, gdzie trwa właśnie (do 18 maja) 11 edycja festiwalu filmowego Planete+ Doc, podczas którego swe nowe i najnowsze dzieła prezentują najciekawsi dokumentaliści. Festiwale zazwyczaj przerastają moje możliwości odbiorcze (12 godzin w sali kinowej może zmęczyć), dlatego też wybieram zwykle (mniej lub bardziej świadomie) kilka propozycji, którym staram się poświęcić nieco baczniejszą uwagę. Tak
stało się i tym razem – zaś szczęśliwie w moim polu widzenia znalazło się kilka naprawdę interesujących dokumentów muzycznych. Zanim to jednak nastąpiło, trafiłem jeszcze na projekcję arcyciekawego (i w pewnym sensie zabawnego) filmu „Więcej niż Bergman” („Trespassing Bergman”, reż. J. Magnusson, H. Pallas), którego bohaterem
okazuje się pusta
rezydencja Ingmara Bergmana na Faro, a mówiąc dokładniej – znajdująca się w niej kolekcja kaset VHS z filmami lubianymi
przez szwedzkiego giganta, oglądającego z
równym zapałem „Pianistkę” i „Krew z grobowca mumii”. Twórcy dokumentu posłużyli się
katalogiem filmów jak kluczem, zapraszając do rezydencji reżyserów zgromadzonych w
kolekcji Bergmana filmów. Reszta to w zasadzie samograj, choć show kradnie Lars von Trier, który najpierw w kilku dramatycznych wejściach oskarża Szweda o brak gustu i niekończące się akty
masturbacji podczas oglądania „Emmanuelle”, by w finale ze łzami w oczach oznajmić: „Był dla mnie wszystkim. Kocham go”. Smaczne i naprawdę dobrze zrobione.
Dużym wydarzeniem był z pewnością także
premierowy pokaz „Alfabetu” („Alphabet”) Erwina Wagenhofera – wieńczącego jego trylogię o kluczowych obszarach kryzysu współczesnego świata. Tym razem Austriak bierze pod lupę systemy edukacji – od Chin po Niemcy – i choć kręci film z tezą (czego nie ukrywał podczas spotkania z publicznością), to trudno oprzeć się jego
argumentacji, gdy głosi, że współczesna edukacja ufundowana na „duchu rywalizacji” służy li tylko reprodukcji bezrobocia i nierówności
kapitalistycznego porządku, czyniąc bogatych bogatszymi, zaś ubogich zależnymi od kaprysów międzynarodowego kapitału (kradnąc przy okazji dzieciom dzieciństwo). Nie dziwi też, że najszczęśliwszych ludzi odnajduje pośród tych, którzy nie zaznali
represyjnej edukacji lub też potrafili przezwyciężyć jej reżim. Przyznam, że oglądając film Wagenhofera, czułem się
nieswojo jako uczestnik owego systemu represji, którego krytyka wydała mi się
bardzo dobrze uzasadniona. Cóż jednak z tym począć? „I don’t know” – odpowiedział bez skrępowania Austriak…
Porzuciwszy
zatem nierozwiązywalne
dylematy współczesności, zagłębiłem się w świecie dźwięków. Na początek poszedł „Dolar na św. Szymona” Avry Georgiou, zadziwiający obraz spokojnej i twórczej koegzystencji Greków i Romów, spojonych od niemal
dwustu lat wspólną tradycją, sięgającą bohaterskiej obrony miasta Missolungi w 1826 roku, podczas której cygańscy muzykanci dodawali otuchy greckim bojownikom,
grając aż do końcowej
rzezi obrońców. Muzyka – nieokrzesana i dionizyjska (jak twierdzą sami muzycy), prosta i ekstatyczna – towarzyszy po dziś dzień
wielodniowym biesiadom, w trakcie których tancerze odgrywają przedziwny, wojenny balet śmierci i odrodzenia, który nijak nie chce się pomieścić w chrześcijańskim kontekście, tworzącym ramy całego wydarzenia. To raczej święto kozłonogiego
Pana – bliźniaczego
brata „króla skór” rezydującego w odległej Jajouce, święto
dzikie i archaiczne – pełne wina i dolarów sypiących się na głowy muzykantów. „Krishna Das” (reż. J. Frindel) to z kolei historia tytułowego muzyka, Jeffreya Kagela, dawnego hipisa i współpracownika Leary’ego i Alperta, który, jak niemal wszyscy w tamtym czasie, wybrał ścieżkę oświecenia w Indiach, ucząc się
medytacji u Maharj-ji. Po latach tułaczki, niewesołych przygód z biedą i narkotykami, Krishna Das powrócił do
swej pierwszej miłości – śpiewania mantr w tradycji kirtan, podczas wielogodzinnych sesji w ośrodkach medytacji i jogi na całym świecie. Film piękny i prosty – choć zapewne trafiający w gust publiczności, której w jakimś stopniu bliskie były (i pozostały) idee hipisowskiej kontrkultury. Wzruszający tym bardziej, jeśli uzmysłowimy sobie, jak wiele czasu zajęło bohaterowi przyjęcie do wiadomości, że wcale nie chodzi tu o muzykę i koncerty, lecz po prostu o „wspólne śpiewanie”, otwierające człowieka na doświadczenie zwane potocznie miłością.
Znakomitą ścieżkę dźwiękową tego filmu wypełniają nie tylko mantry, ale także psychodeliczne dźwięki skomponowane przez J Mascisa (z Dinosaur jr), co jest z pewnością dodatkowym walorem tego obrazu. Zapewne równie wzruszający, choć dla innego pokolenia odbiorców, był film „Oldskulowi renegaci” („Oldschool Renegades”, reż. M. Steenbergen), kreślący frapującą i zabawną historię narodzin sceny elektronicznej muzyki tanecznej –
od rave i house po techno. Jego bohaterowie – a wśród nich Moby i Prodigy – opowiadali w żywych i frapujących słowach
o swych dawnych fascynacjach plenerowymi imprezami tanecznymi oraz
technologicznymi nowinkami Rolanda i Korga. Była to zarazem historia ekspansji, rewolucji,
radosnej grabieży i nieskrępowanej twórczości – zwieńczona, niestety, dość smutną pointą w trakcie rozmowy z reżyserem, który opowiadał o swych niemałych problemach z uzyskaniem praw do wykorzystania
muzyki w ścieżce dźwiękowej filmu. Tak oto raz jeszcze okazało się, że dawni radośni rabusie, plądrujący
niegdyś beztrosko cudze płytoteki w poszukiwaniu atrakcyjnych sampli w
nagraniach Jimiego Hendriksa i Jamesa Browna, teraz, osiadłszy na swoim – zazdrośnie bronią dostępu do intelektualnej własności, jaką stały się niezliczone remiksy przebojów house.
Kończyłem swą wizytę na
Planete Doc, oglądając wyśmienity, ascetyczny film „Sól tej ziemi” (reż. F. Pacha), kreślący
dzieje indyjskiej rodziny zbieraczy (właściwie należałoby chyba rzec –
hodowców) soli na pustyni w prowincji Gudżarat. Powróciła w nim problematyka
społeczna – kwestia dumy i poniżenia, etyki pracy oraz wyzysku, ale pojawił się
także problem ścieżki dźwiękowej. A wszystko to w trakcie wieczornego spotkania
z reżyserką filmu, która spędziła kilka tygodni, towarzysząc rodzinie zbieraczy
soli w niełatwej, pustynnej egzystencji. Oto bowiem na pytanie o moralny aspekt
takiego właśnie – dokumentalistycznego podglądania biedy, reżyserka
odpowiedziała bez wahania: „Ci ludzie są biedni i strudzeni pracą, ale nie
upokorzeni. Pracują dla siebie, na własnych warunkach i choć kupcy bezlitośnie
ich eksploatują, są jednak dumni z tego, co robią. Nie wiem, czy każdy
pracownik korporacji może to o sobie powiedzieć”. To fakt. A przy okazji
omawiania technicznych utrudnień w realizacji filmu na pustyni – dodała:
„Trudno było nagrać tam jakikolwiek dźwięk, gdyż monotonny hałas pompy był
wszechobecny”. Ciekawe – pomyślałem wówczas – bo w filmie jest obecny tylko w
niektórych jego fragmentach, a prócz niego słyszymy także: ptaki, owady, wiatr,
głosy ludzkie i pozorną ciszę pustyni – która jak się okazuje jest filmowym
złudzeniem, bo w rzeczywistości nie istniała, gwałcona dzień i noc
industrialnym zgiełkiem pompy. Cały ów pustynny soundscape był więc li tylko
zmyślną aranżacją, sugestywną wizją reżyserki. Ów dźwięk, którego nie było
towarzyszył mi jeszcze długo, zlewając się ze stukotem kół pociągu wiozącego
mnie do Torunia.
Ostatnio byłem pozytywnie zaskoczony przez przypadek korzystając z telewizora i włączająć kanał planete +. Najpierw poleciał dokument o Małych Instrumentach, a potem o Donovanie.
OdpowiedzUsuń