Ten psychodeliczny
remanent ma kilka pretekstów, choć każdy z nich z osobna wystarczyłby, aby
napisać kilka zdań o sentymentalnym powrocie oldskulowej psychodelii w kinie,
muzyce i szeroko rozumianej (kontr)kulturze. Pierwszym z nich jest „Psychedelia. An Ancient Culture. A Modern
Way of Life” (Lysergia 2012) – fundamentalna książka Patricka Lundborga, którą
kupiłem z pewnym ociąganiem, albowiem przeczytawszy kilka tysięcy stron na
temat psychodelicznej (r)ewolucji, nie spodziewałem się, prawdę powiedziawszy,
niczego nowego. A jednak było warto… Przede wszystkim dlatego, że książka
Lundborga nie jest zbiorem, mniej lub bardziej: znanych, zabawnych, banalnych
czy efektownych anegdot, lecz rzetelną monografią tematu, ujętego w sposób kompetentny
zarówno w perspektywie historycznej, jak i antropologicznej. Rzecz jasna, można
by z powodzeniem formułować zastrzeżenia i pytania natury metodologicznej,
dotyczące tego „jak” badać naraz praktyki szamańskie, popowe imprezy
swingującego Londynu, filmy Angera i niezliczone albumy z psychodeliczną muzyką
lat 60. Lundborg jest jednak badaczem uczciwym i konsekwentnym, proponując
systematyczny i uporządkowany przegląd tego, co zwykliśmy, często
bezrefleksyjnie, nazywać psychodelią, co zaś – jak słusznie zauważa w tytule
swej książki jest rozpięte między (kontr)kulturą a stylem życia, między
archaicznym doświadczeniem ekstazy a ponowoczesną formą ludycznej aktywności,
między sacrum a kiczem, etc., etc… Warto więc sięgnąć po tę książkę, także i
dlatego, że daje ona, przy okazji, sporo radości w trakcie lektury i pozwala
odkryć niejedną zagubioną perłę niegdysiejszej psychodelii.
Pretekstem drugim
jest arcyciekawe wydawnictwo zaproponowane w minionym roku przez Cherry Red Records: „The Dawn of Psychedelia”
to dźwiękowa antologia skompilowana z nagrań pochodzących z czasów narodzin
psychodelicznej kontrkultury – z właściwą jej estetyką, antropologią i
metafizyką środków odurzających. Znajdziemy tu zatem i wypowiedzi Leary’ego, i
spekulacje Aldousa Huxleya o meskalinie, a nawet przepis Gertrudy Stein na
„haszyszowe ciasteczka”, podarowany jej przez Briona Gysina. Towarzyszy im
piękna – zrodzona z indyjskiej ragi i jazzowej improwizacji – oprawa muzyczna,
w której pierwszoplanowe role odgrywają: Ravi Shankar i Gabor Szabo, Ustad Ali
Akbar Khan i Herbie Mann, Sharan Rani i Yusef Lateef (oraz Edgar Varèse).
Wszystko tu poprzedza i zapowiada psychodeliczną rewolucję, która już czeka u
bram, lecz jeszcze nie rozkwitła elektrycznym, rockowym zgiełkiem, hipisowskimi
komunami i delirycznymi obrazami eksperymentujących z formą reżyserów.
Psychodelia wciąż jeszcze tli się w gorących głowach bitnikowskich poetów i
odurzonych haszyszem jazzmanów, który właśnie odkryli swą ścieżkę na Wschód.
Ten trop wiedzie nas zresztą ku pretekstowi kolejnemu, którym stały się –
świetnie brzmiące – reedycje płyt „z epoki”: „Eastern Exposure” Freda
Kaza (1960) i „Indo-Jazz Suite” Joe’go Harriotta (1966). O ile jednak ta druga
to kamień milowy orientalno-jazzowych fuzji, o tyle ta pierwsza to zapomniana
niemal zupełnie perełka sprzed pół wieku. Jazz spotyka tu orientalne skale, zaś
swingująca galopada sekcji rytmicznej przegląda się w zapętlonych
minimalistycznie frazach fortepianu – cudeńko!
I
wreszcie, raz jeszcze, miła „spodziewanka” od Finders Keepers, tym razem w
postaci dwóch obezwładniających słuchacza winyli z soundtrackami włoskiego
mistrza - Bruno Nicolaia: „Marquis de Sade” (1969) to oprawa erotycznego
thrillera Jesusa Franco (którego tytuł mówi wszystko), zaś „Tutti i colori del buio” (1972) to z kolei
ścieżka dźwiękowa pamiętnego filmu giallo wyreżyserowanego przez Sergio Martino.
Czy to jest psychodelia? Ależ tak, i to w źródłowym znaczeniu tego pojęcia!
Muzyczna oprawa Nicolaia poszerza bowiem w sposób niewątpliwy techniki ekspresji
właściwe soundtrackom, będąc nie tylko ścieżką dźwiękową współtworzącą
oniryczno-psychodeliczną atmosferę filmów Martino i Franco, ale także
pełnoprawną, samodzielną narracją muzyczną, sięgającą po środki tak różnorodne,
jak indyjskie instrumentarium (sitar jest tu nie do przeoczenia), subtelna
elektronika (stanowiąca część efektów dźwiękowych), rock, swing i dream pop – w
swej najbardziej urzekającej postaci. Słuchane po latach, płyty te zaskakują
świeżością i jeśli niezliczone obrazy giallo oglądamy dziś na fali nostalgii za
eurokiczem lat 70., to muzyka Nicolaia broni się z pewnością także i bez
retromaniackiej otoczki. Spróbujcie zatem i… sweet dreams!