sobota, 31 sierpnia 2013

Wyspa doktora Freuda, czyli zabobon, wendeta, kazirodztwo...


Właściwie lubię wyspy. Lubię ich nieoczywistą geografię pełną paradoksów oraz paradoksalną ekologię, zgodnie z którą na wyspie zawsze czegoś (wody, roślin, zwierząt) brakuje, podczas gdy czegoś innego (wody, roślin, zwierząt) jest nadmiar. Owszem, myślałem o nich dotąd jako o miejscach niedostępnych (czytałem Cortazara), miejscach odosobnienia (czytałem Defoe) a nawet więzieniach (czytałem Dumasa), a jednak w znakomitej powieści Dona DeLillo „Nazwy” ujęła mnie wizja wyspy, która wcale nie strzeże swych sekretów przed światem lecz świata przed tym, co może niepostrzeżenie wypełznąć z jadowitego wnętrza karmionej słońcem, piaskiem i wiatrem skały. Rzecz dzieje się, gdzieżby indziej?, w Grecji:
„Wioski zagnieżdżone na wybrzeżu nie wydają się azylem dla mężczyzn żeglujących po morzu ani serią labiryntowych struktur obmyślonych po to, by zniechęcać do wtargnięcia siłą, by uczynić z szabru mordęgę; widziane stąd są misternymi reliefami albo kameami, które próbują umknąć uwadze sił prześladujących wnętrze wyspy. Ulice, które zakręcają do tyłu albo znikają, miniaturowe cerkiewki i wąskie alejki jawią się jako forma samowymazywania, sposób powiedzenia, że nie ma tutaj nic godnego uwagi. Są stłoczone, zgrupowane w obronie przeciw ostrej rzeźbie terenu i skałom wulkanicznym. Zabobon, wendeta, kazirodztwo. Oto, co nawiedza ducha na odludnych wzgórzach. Bestialstwo i mord. Pobielone nadmorskie wioski są amuletem przeciwko nim, formułą zaklęcia”.
W powieści DeLillo pojawiają się oczywiście w sposób nieunikniony: starożytny kult ukryty na słonecznych Cykladach, ofiary z ludzi, obsesje, szaleństwo i śmierć. I kiedy powoli zagłębiam się w tę mroczną, choć przecież pełną słońca opowieść, nie mogę pozbyć się nawiedzającego mnie wspomnienia starego i dość kiepskiego filmu Nico Mastorakisa „Island of Death” („Ta Paidia tou Diavolou”, 1977) – pokracznej greckiej próbki kina eksploatacji. 


W tamtej historii para brytyjskich turystów oddawała się na niewielkiej wyspie swoistej, perwersyjnej grze, obejmującej kłamstwa, zdrady, kazirodztwo, zoofilię, tortury i zbrodnie dokonywane z poczuciem moralnej wyższości religijnego maniaka. A zarazem, jak wiele innych filmów z nurtu eksploatacji, obraz Mastorakisa jest w istocie nakręcony na osobiste zamówienie doktora Zygmunta Freuda, wypełniają go porażające oczywistością psychoanalityczne alegorie i obrazy: zniewieściałego homoseksualistę dźga się w nim szablą, wyuzdanego malarza karmi białą farbą, inny gej zostanie zmuszony przed egzekucją do połknięcia lufy rewolweru, zaś kiedy bohater uprawia z własną siostrą seks w budce telefonicznej, musi koniecznie dodzwonić się do matki, którą torturuje dźwiękami miłosnego zbliżenia. Tak rodzi się okrutna freudowska baśń, będąca w istocie podzwonnym dla beztroskiej hipisowskiej utopii – skąpanej w słońcu Grecji – pełnej pieśni, tańca i miłości w rytmie morskich fal (jej echa wróciły do nas nie tak dawno w kinowym przeboju „Mamma Mia!”). Ofiarami Anglików stają się wszak nie tubylcy – surowi, prości i niewinni (nawet jeśli okrutni), lecz podstarzali, zdemoralizowani hipisi (lesbijki i geje, włóczędzy, narkomani i nieudani artyści). Wnętrze wyspy – z azylu, w którym zatrzymał się święty czas „lata miłości” – przeistacza się w krwawą, Mansonowską rzeźnię, z której nie ma ucieczki – zarówno dla ofiar, jak i dla oprawców. W „pobielonych nadmorskich wioskach” rozgrywają się sceny rodem z nieudanej inscenizacji greckiej tragedii dokonanej w stylu amerykańskiego slashera. Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Mastorakis chyba nieświadomie potwierdza znaną dewizę Sherlocka Holmesa, który, jadąc po przygodę do Copper Beeches, na widok kameralnych angielskich domków w sielskim pejzażu orzekł, że w tych posiadłościach dokonywane są zbrodnie najstraszniejsze i najtrudniejsze do wykrycia. Strzegą ich granice ogrodów i mury milczenia. Nie inaczej jest w „Island of Death”. I w tym wypadku jednak wyspa zachowa swe tajemnice w spalonym słońcem wnętrzu i nie pozwoli rozlać się szaleństwu poza „stłoczone na wybrzeżu wioski”. Amulet raz jeszcze okaże się skuteczny, powstrzymując bestialstwo i mord w (rozsądnych) granicach.
Któż ich jednak strzeże? Raz jeszcze nawiedza mnie duch opowieści. Tym razem pamiętnej nowelki Cortazara „Bóstwo z Cyklad”, której bohater pozwolił się opętać starożytnemu idolowi wykopanemu niegdyś, gdzieżby indziej?, na greckiej wyspie (tak, to nieuniknione, w powieści DeLillo także spotkamy grzebiących w ziemi archeologów). Wystarczyło jedno nieostrożne spojrzenie „na to białe księżycowe ciało owada starszego niż wszelka historia, ciało wykonane w niepojętych okolicznościach przez kogoś niepojęcie odległego od nas w czasie, o tysiące lat i o więcej wstecz, w jakiejś zawrotnej dali zwierzęcego skowytu, skoku, roślinnych obrzędów, przeplatających się z przypływami, syzygiami, epokami zazdrości i tępych ceremonii pojednawczych…”. Jedno spojrzenie, by dać się posiąść sile dawniejszej niż człowiek, sile nieczułej, bezlitosnej i wolnej od miłości. Jedno spojrzenie, by skąpać we krwi ostrze ofiarnego topora. Oto wydobyty z prażonego piachu strażnik wyspy – nieostrożnie wyniesiony poza „pobielone nadmorskie wioski”. Zabobon, bestialstwo i mord.



PS
Jakkolwiek film Mastorakisa jest w istocie kiczowaty i kiepski, ma jednak – co w owych czasach nie było wcale rzadkością – genialny soundtrack Nikosa Lavranosa – skomponowany z acid folku i ascetycznej, zwiastującej obłęd i grozę, elektroniki.

Fragment „Nazw” Dona DeLillo w przekładzie Roberta Sudoła.

Fragment „Bóstwa z Cyklad” Julio Cortazara w przekładzie Zofii Chądzyńskiej.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Nouvelles impressions (sonores) d’Afrique



Wróciwszy z Afryki nastawiłem uważnie ucho na dźwięki dobiegające z regionu subsaharyjskiego, który na spalonej ziemi rodzi bluesmanów najczystszej wody. Ci zaś, jak wiadomo od lat kilkunastu, szczególnie upodobali sobie Agadez – położony w centralnym Nigrze ośrodek „handlu i uprawy zbóż, palmy daktylowej oraz hodowli bydła i kóz” (to Wikipedia). Miasto znane jednak nie tylko jako słynne od tysiącleci skrzyżowanie szlaków karawanowych, ale także miejsce, które stało się bohaterem fascynującego filmowego dokumentu "Agadez, the Music and the Rebelion" (2010, reż. Ron Wyman). Jednym z głównym protagonistów tej opowieści był Omara „Bombino” Moctar, tuareski gitarzysta i lider formacji Group Bombino, odkrytej niegdyś przez Hishama Mayeta z Sublime Frequencies i upamiętnionej płytą „Group Bombino – Guitars from Agadez, vol. 2” (SF 2007). Sam Moctar zadebiutował jako solista albumem zatytułowanym (jakżeby inaczej?) „Agadez” (Cumbancha 2011), na której dał upust swemu zamiłowaniu do hendriksowskiego brzmienia gitary, bluesa i tuareskich pieśni o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie także bluesa). 
Po dwóch latach gitarzysta wraca z kolejnym solowym albumem, zatytułowanym tym razem (jakżeby inaczej?) „Nomad” wydanym tym razem przez Nonesuch i wyprodukowanym przez Dana Auerbacha (The Black Keys). Czy amerykańska produkcja tej płyty zmienia jej brzmienie? Tak. Czy traci na tym afrykański rdzeń muzyki Bombino? Trudno powiedzieć. Czy ubywa coś z bluesowej charyzmy tuareskiego nomady? Nie. Oczywiście „Nomad” jest dużo staranniej wyprodukowany niż poprzednie płyty Bombino – czy też może – w ogóle wyprodukowany w porównaniu z płytą „Group Bombino” – pełną ludzkich głosów i ryku wielbłądów, surową i czerstwą jak saharyjskie pustkowia. Przyznam, że tamten album odpowiada mi bardziej niż wypieszczony „Nomada” (czy można dopieścić koczownika?), ocierający się o estetykę world music, choć przecież nadal odległy od mainstreamowych produkcji tego nurtu. Pozostaje on jednak znakomitym bluesowym wydawnictwem – świeżym i uczciwym.

Z równą przyjemnością słucham ostatniej płyty Etran Finatawa – „The Sahara Sessions” (Riverboat 2013) – tym bardziej, że tytuł nie kłamie i ten kolektyw z Nigru zarejestrował swój album podczas muzycznych sesji „w namiocie na pustyni”. Nagrania mają charakter akustyczny – choć i tu nie obyło się bez elektrycznych wtrętów – tym razem Colina Bassa – producenta całości i gościnnego basisty w kilku utworach. Dominują jednak akustyczne gitary, proste perkusjonalia (nieuniknione klaskanie jako podstawa wszelkiego rytmu), surowe głosy i koczownicze pieśni ludu Woodabe, traktujące o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie blues). Nie inaczej dzieje się w przypadku solowej płyty lidera Etran Finatawa – Alhousseiniego Anivolli, „Anewal/The Walking Man”, (Riverboat 2012) – fascynującego świadectwa mocy saharyjskiego bluesa – grywanego nie tylko podczas spontanicznych, wspólnotowych sesji, ale także w samotności, w pustynnym odosobnieniu, które niekoniecznie musi przecież ewokować stan opuszczenia.

Przed kilku laty czołowe zespoły gitarowej rewolucji tuareskiej – Group Doueh, Group Inerane czy Group Bombino wydawały się forpocztą punkowego bluesa rodem z Sahary – surowego brzmienia, prostych muzycznych narracji, niewymuszonych improwizacji i tysiącletniej tradycji obleczonej w przepyszny potencjał zelektryfikowanych instrumentów. Dziś znaczna część tego czaru ulotniła się pośród europejskich tras koncertowych, festiwali world music i niezliczonych wydawnictw płytowych – produkowanych przez zachodnich ekspertów od brzmienia i postprodukcji. A jednak nawet jeśli saharyjskie brzmienia nieco złagodniały i trochę się przejadły – wciąż jeszcze pozostają proste pieśni o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie blues).


Na koniec zostawiam sobie rzecz całkowicie niewyprodukowaną - wyszperaną na suku w Agadirze kasetę z nagraniami Shikha Abdula Baseta Abdula Al Samada (1927-1988) – egipskiego (owszem) mistrza Quāri’ – czyli melorecytacji Koranu – którego głos sprawiał ponoć, że omdlewało serce Indiry Gandhi. Nie mam bladego pojęcia o tradycji Quāri’, nie potrafię ocenić jej walorów estetycznych ani duchowych, nie wiem też, w jaki sposób nagrywano recytacje Al Samada, ale kaseta robi na mnie piorunujące wrażenie. I nie chodzi tu wcale o muzyczność wykonania, ale raczej o „produkcję” nagrania. Oto dobiegający z jakichś niezmierzonych głębi, niemal całkowicie zdenaturalizowany pogłosem śpiew Al Samada zmierza do mnie wprost z najbardziej szlachetnego miejsca, sącząc się z ust, megafonów i głośników. Czyżbym słyszał tu delaya wpiętego w mikrofon, czy też wszystkie te odbicia to naturalne działanie nieskończonych przestrzeni, których wiekuista cisza została nieodwracalnie zmącona, by już nas nie przerażać? Czy wolno mi napisać, że słyszę tu punkowe tchnienie pustyni? Nie wiem, ale na wszelki wypadek przepłukuję usta łykiem miętowej herbaty. Ziarna piasku zgrzytają mi między zębami.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Wszystko tu jest cyrkiem (o posmaku mięty)


Chlapiąc się beztrosko w Atlantyku, wyławiam z dna niebrzydką muszelkę – karmazynową, żyłkowaną, lśniącą. Gdy ją podziwiam, nakrywa mnie fala, porywając ów dziecięcy skarb z mojej dłoni. Po chwili woda zwraca mi jednak muszlę inną – popękaną i brzydką.

„Wszystko tu jest cyrkiem…” oznajmia dość spokojnie marokański kierowca wiozący nas w góry Atlas, gdy z naprzeciwka wypada znienacka szalony motocyklista i mija nas o włos, mknąc poboczem na samej krawędzi skalnego urwiska. Po chwili jest już jednak mniej zabawnie, gdy rozpędzona ciężarówka przyciska nas do górskiej ściany, rozpychając się bezczelnie środkiem drogi.
Zaiste, wszystko tu jest cyrkiem, konstatuję nieśpiesznie, bo w rozgrzanym afrykańskim powietrzu myśli biegną powoli – do czego z czasem zaczynam się przyzwyczajać. Z cyrku tego, w którym nieustannie występują, prezentując swe sztuki i sztuczki, uliczni handlarze, ciekawscy przechodnie, nędzarze i żebracy oraz turyści, wyławiam jednak zaledwie fragmenty obrazów i strzępy opowieści, które nijak nie chcą zamknąć się w żaden spójny obraz całości…

Bulwar ożywa nocą, gdy ze wzgórz zaczynają schodzić całe rodziny Marokańczyków, by zjeść późną kolację nad brzegiem oceanu. Dzieci baraszkują w piasku, wypachnione damy i matrony paradują po plaży, eleganccy mężczyźni z dumą obnoszą swe dostojeństwo. I wszystko w stylu tradycyjnie marokańskim, uroczo egzotycznym w oczach Europejczyka. Zapachy tumanią i zniewalają. Na nocny koncert miejscowych gwiazd folk-popu, w których bez trudu rozpoznaję jakieś lokalne odpowiedniki polskich Golców i Brathanków, schodzą się tłumy słuchaczy. I choć wciąż jeszcze trwa ramadan, marokańskie piękności, skrywając twarze za chustkami, swobodnie prezentują się w szpilkach i spodniach tak obcisłych, że ich krój onieśmieliłby niejedną Europejkę. Pary gejów spacerują pośród dostojnych mężów w eleganckich galabijach, trzymając się beztrosko za ręce. Zajmuje nam kilka chwil, nim pojmujemy dobiegający nas niemal zewsząd kuszący szept: „asziszhaszisz?”. Miejscowi adepci starożytnego kultu Hassana ibn Sabbaha czują się świetnie, zaś ich niebiańscy łącznicy są niemal wszechobecni. Inni – nieco dalej – oferują turystom uroki niejakiej Marii Juany, dla niepoznaki puszczając z tranzystorka przeboje Boba Marleya, gdy tylko mija ich jakiś turysta. Zmykamy w stronę hotelu odprowadzani powłóczystymi spojrzeniami starszych panów, czcigodnych babć i marokańskich nastolatek przechadzających się w otoczeniu braci i stryjów.

Następnego dnia, rankiem dość wczesnym, po plaży snuje się mgła, by wkrótce zniknąć równie nagle i niespodziewanie jak się pojawiła. Przez kilka kilometrów maczamy nogi w przesolonej zupie Atlantyku i wreszcie decydujemy się na krótki odpoczynek w miejscu nieco osobnym. Po chwili zaczepia nas smagły pan w kąpielówkach – spragniony kąpieli i konwersacji… Okazuje się wykładowcą historii sztuki Magrebu na miejscowym uniwersytecie. I choć to kraina tysiąca baśni, wierzę mu, gdy tylko wyjaśnia mi, że właśnie przeszedł w nauczaniu z trybu wykładowego na seminaryjny – tych zawiłości dydaktyki akademickiej nie da się przyswoić poza środowiskiem uniwersyteckim. Rozmawiamy dłuższy czas o lokalnej sztuce ludowej i rozmowa ta przynosi mi mnóstwo cennych informacji, których nie oczekiwałem. Dowiedziawszy się o moim zainteresowaniu muzyką Maroka, profesor w kąpielówkach namawia mnie gorąco do zapoznania się z rwais – muzyką Berberów Cheuh, która, jak powiada, ma „les structures rythmiques extraordinaires”. Żegnamy się serdecznie i maszerujemy dalej plażą, chlapiąc ekstraordynaryjnie stopami o wilgotny piasek…
W Atlasie upał, żar, puste haki w wiejskiej ubojni halal, drzewa arganowe, wyschnięte strumienie i rajskie doliny deptane stopami Jimiego Hendrixa. I handlarze, przyprawy, bransoletki, fałszywi przewodnicy, Coca-Cola… A także dwaj starcy rzucający się w dwudziestometrową przepaść do niewielkiego wodnego oczka pod wyschniętym wodospadem, tylko po to by zaraz zgłosić się do turystów po haracz w postaci kilku dirhamów… I jeśli nawet wszystkie strumienie tu wyschły, to wciąż przecież płynie wartki potok mowy – kwiecistej, wielojęzycznej…

Królują tu, rzecz jasna, opowieści. Każdy ma do sprzedania (po dobrej, marokańskiej cenie, za kilka dirhamów) jakąś historię: o przyjacielu z Białegostoku (tak, tak…), o kolekcji pocztówek, o rodzinnym interesie itd., itd. Z czasem słuchamy ich jednak w zniecierpliwieniu i bez należytej uwagi. Nadmiar powoduje wszak uczucie przesytu. Zmęczeni słońcem, piaskiem i słowami wracamy z radością na brzeg Atantyku po wiatr i słoną kąpiel. I sen w cieniu…

Kołysząc się na falach oceanu, skrapiany kroplami słońca, karmiony gorzką solą, myślę, że zbyt pochopnie zrezygnowaliśmy przed laty z miękkiego światła i łagodnego falowania na rzecz złudzenia świadomości i przekleństwa języka.