niedziela, 11 sierpnia 2013

Wszystko tu jest cyrkiem (o posmaku mięty)


Chlapiąc się beztrosko w Atlantyku, wyławiam z dna niebrzydką muszelkę – karmazynową, żyłkowaną, lśniącą. Gdy ją podziwiam, nakrywa mnie fala, porywając ów dziecięcy skarb z mojej dłoni. Po chwili woda zwraca mi jednak muszlę inną – popękaną i brzydką.

„Wszystko tu jest cyrkiem…” oznajmia dość spokojnie marokański kierowca wiozący nas w góry Atlas, gdy z naprzeciwka wypada znienacka szalony motocyklista i mija nas o włos, mknąc poboczem na samej krawędzi skalnego urwiska. Po chwili jest już jednak mniej zabawnie, gdy rozpędzona ciężarówka przyciska nas do górskiej ściany, rozpychając się bezczelnie środkiem drogi.
Zaiste, wszystko tu jest cyrkiem, konstatuję nieśpiesznie, bo w rozgrzanym afrykańskim powietrzu myśli biegną powoli – do czego z czasem zaczynam się przyzwyczajać. Z cyrku tego, w którym nieustannie występują, prezentując swe sztuki i sztuczki, uliczni handlarze, ciekawscy przechodnie, nędzarze i żebracy oraz turyści, wyławiam jednak zaledwie fragmenty obrazów i strzępy opowieści, które nijak nie chcą zamknąć się w żaden spójny obraz całości…

Bulwar ożywa nocą, gdy ze wzgórz zaczynają schodzić całe rodziny Marokańczyków, by zjeść późną kolację nad brzegiem oceanu. Dzieci baraszkują w piasku, wypachnione damy i matrony paradują po plaży, eleganccy mężczyźni z dumą obnoszą swe dostojeństwo. I wszystko w stylu tradycyjnie marokańskim, uroczo egzotycznym w oczach Europejczyka. Zapachy tumanią i zniewalają. Na nocny koncert miejscowych gwiazd folk-popu, w których bez trudu rozpoznaję jakieś lokalne odpowiedniki polskich Golców i Brathanków, schodzą się tłumy słuchaczy. I choć wciąż jeszcze trwa ramadan, marokańskie piękności, skrywając twarze za chustkami, swobodnie prezentują się w szpilkach i spodniach tak obcisłych, że ich krój onieśmieliłby niejedną Europejkę. Pary gejów spacerują pośród dostojnych mężów w eleganckich galabijach, trzymając się beztrosko za ręce. Zajmuje nam kilka chwil, nim pojmujemy dobiegający nas niemal zewsząd kuszący szept: „asziszhaszisz?”. Miejscowi adepci starożytnego kultu Hassana ibn Sabbaha czują się świetnie, zaś ich niebiańscy łącznicy są niemal wszechobecni. Inni – nieco dalej – oferują turystom uroki niejakiej Marii Juany, dla niepoznaki puszczając z tranzystorka przeboje Boba Marleya, gdy tylko mija ich jakiś turysta. Zmykamy w stronę hotelu odprowadzani powłóczystymi spojrzeniami starszych panów, czcigodnych babć i marokańskich nastolatek przechadzających się w otoczeniu braci i stryjów.

Następnego dnia, rankiem dość wczesnym, po plaży snuje się mgła, by wkrótce zniknąć równie nagle i niespodziewanie jak się pojawiła. Przez kilka kilometrów maczamy nogi w przesolonej zupie Atlantyku i wreszcie decydujemy się na krótki odpoczynek w miejscu nieco osobnym. Po chwili zaczepia nas smagły pan w kąpielówkach – spragniony kąpieli i konwersacji… Okazuje się wykładowcą historii sztuki Magrebu na miejscowym uniwersytecie. I choć to kraina tysiąca baśni, wierzę mu, gdy tylko wyjaśnia mi, że właśnie przeszedł w nauczaniu z trybu wykładowego na seminaryjny – tych zawiłości dydaktyki akademickiej nie da się przyswoić poza środowiskiem uniwersyteckim. Rozmawiamy dłuższy czas o lokalnej sztuce ludowej i rozmowa ta przynosi mi mnóstwo cennych informacji, których nie oczekiwałem. Dowiedziawszy się o moim zainteresowaniu muzyką Maroka, profesor w kąpielówkach namawia mnie gorąco do zapoznania się z rwais – muzyką Berberów Cheuh, która, jak powiada, ma „les structures rythmiques extraordinaires”. Żegnamy się serdecznie i maszerujemy dalej plażą, chlapiąc ekstraordynaryjnie stopami o wilgotny piasek…
W Atlasie upał, żar, puste haki w wiejskiej ubojni halal, drzewa arganowe, wyschnięte strumienie i rajskie doliny deptane stopami Jimiego Hendrixa. I handlarze, przyprawy, bransoletki, fałszywi przewodnicy, Coca-Cola… A także dwaj starcy rzucający się w dwudziestometrową przepaść do niewielkiego wodnego oczka pod wyschniętym wodospadem, tylko po to by zaraz zgłosić się do turystów po haracz w postaci kilku dirhamów… I jeśli nawet wszystkie strumienie tu wyschły, to wciąż przecież płynie wartki potok mowy – kwiecistej, wielojęzycznej…

Królują tu, rzecz jasna, opowieści. Każdy ma do sprzedania (po dobrej, marokańskiej cenie, za kilka dirhamów) jakąś historię: o przyjacielu z Białegostoku (tak, tak…), o kolekcji pocztówek, o rodzinnym interesie itd., itd. Z czasem słuchamy ich jednak w zniecierpliwieniu i bez należytej uwagi. Nadmiar powoduje wszak uczucie przesytu. Zmęczeni słońcem, piaskiem i słowami wracamy z radością na brzeg Atantyku po wiatr i słoną kąpiel. I sen w cieniu…

Kołysząc się na falach oceanu, skrapiany kroplami słońca, karmiony gorzką solą, myślę, że zbyt pochopnie zrezygnowaliśmy przed laty z miękkiego światła i łagodnego falowania na rzecz złudzenia świadomości i przekleństwa języka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz