Chlapiąc się beztrosko
w Atlantyku, wyławiam z dna niebrzydką muszelkę – karmazynową, żyłkowaną,
lśniącą. Gdy ją podziwiam, nakrywa mnie fala, porywając ów dziecięcy skarb z
mojej dłoni. Po chwili woda zwraca mi jednak muszlę inną – popękaną i brzydką.
„Wszystko tu jest
cyrkiem…” oznajmia dość spokojnie marokański kierowca wiozący nas w góry Atlas,
gdy z naprzeciwka wypada znienacka szalony motocyklista i mija nas o włos,
mknąc poboczem na samej krawędzi skalnego urwiska. Po chwili jest już jednak mniej
zabawnie, gdy rozpędzona ciężarówka przyciska nas do górskiej ściany,
rozpychając się bezczelnie środkiem drogi.
Zaiste, wszystko tu
jest cyrkiem, konstatuję nieśpiesznie, bo w rozgrzanym afrykańskim powietrzu
myśli biegną powoli – do czego z czasem zaczynam się przyzwyczajać. Z cyrku
tego, w którym nieustannie występują, prezentując swe sztuki i sztuczki,
uliczni handlarze, ciekawscy przechodnie, nędzarze i żebracy oraz turyści, wyławiam
jednak zaledwie fragmenty obrazów i strzępy opowieści, które nijak nie chcą
zamknąć się w żaden spójny obraz całości…
Bulwar ożywa nocą, gdy
ze wzgórz zaczynają schodzić całe rodziny Marokańczyków, by zjeść późną kolację
nad brzegiem oceanu. Dzieci baraszkują w piasku, wypachnione damy i matrony
paradują po plaży, eleganccy mężczyźni z dumą obnoszą swe dostojeństwo. I
wszystko w stylu tradycyjnie marokańskim, uroczo egzotycznym w oczach
Europejczyka. Zapachy tumanią i zniewalają. Na nocny koncert miejscowych gwiazd
folk-popu, w których bez trudu rozpoznaję jakieś lokalne odpowiedniki polskich
Golców i Brathanków, schodzą się tłumy słuchaczy. I choć wciąż jeszcze trwa
ramadan, marokańskie piękności, skrywając twarze za chustkami, swobodnie prezentują
się w szpilkach i spodniach tak obcisłych, że ich krój onieśmieliłby niejedną
Europejkę. Pary gejów spacerują pośród dostojnych mężów w eleganckich galabijach,
trzymając się beztrosko za ręce. Zajmuje nam kilka chwil, nim pojmujemy
dobiegający nas niemal zewsząd kuszący szept: „asziszhaszisz?”. Miejscowi
adepci starożytnego kultu Hassana ibn Sabbaha czują się świetnie, zaś ich
niebiańscy łącznicy są niemal wszechobecni. Inni – nieco dalej – oferują turystom
uroki niejakiej Marii Juany, dla niepoznaki puszczając z tranzystorka przeboje
Boba Marleya, gdy tylko mija ich jakiś turysta. Zmykamy w stronę hotelu
odprowadzani powłóczystymi spojrzeniami starszych panów, czcigodnych babć i marokańskich
nastolatek przechadzających się w otoczeniu braci i stryjów.
Następnego dnia,
rankiem dość wczesnym, po plaży snuje się mgła, by wkrótce zniknąć równie nagle
i niespodziewanie jak się pojawiła. Przez kilka kilometrów maczamy nogi w
przesolonej zupie Atlantyku i wreszcie decydujemy się na krótki odpoczynek w
miejscu nieco osobnym. Po chwili zaczepia nas smagły pan w kąpielówkach –
spragniony kąpieli i konwersacji… Okazuje się wykładowcą historii sztuki
Magrebu na miejscowym uniwersytecie. I choć to kraina tysiąca baśni, wierzę mu,
gdy tylko wyjaśnia mi, że właśnie przeszedł w nauczaniu z trybu wykładowego na
seminaryjny – tych zawiłości dydaktyki akademickiej nie da się przyswoić poza
środowiskiem uniwersyteckim. Rozmawiamy dłuższy czas o lokalnej sztuce ludowej
i rozmowa ta przynosi mi mnóstwo cennych informacji, których nie oczekiwałem. Dowiedziawszy
się o moim zainteresowaniu muzyką Maroka, profesor w kąpielówkach namawia mnie
gorąco do zapoznania się z rwais – muzyką
Berberów Cheuh, która, jak powiada, ma „les
structures rythmiques extraordinaires”. Żegnamy się serdecznie i
maszerujemy dalej plażą, chlapiąc ekstraordynaryjnie stopami o wilgotny piasek…
W Atlasie upał, żar,
puste haki w wiejskiej ubojni halal, drzewa arganowe, wyschnięte strumienie i
rajskie doliny deptane stopami Jimiego Hendrixa. I handlarze, przyprawy,
bransoletki, fałszywi przewodnicy, Coca-Cola… A także dwaj starcy rzucający się
w dwudziestometrową przepaść do niewielkiego wodnego oczka pod wyschniętym
wodospadem, tylko po to by zaraz zgłosić się do turystów po haracz w postaci
kilku dirhamów… I jeśli nawet wszystkie strumienie tu wyschły, to wciąż przecież
płynie wartki potok mowy – kwiecistej, wielojęzycznej…
Królują tu, rzecz
jasna, opowieści. Każdy ma do sprzedania (po dobrej, marokańskiej cenie, za
kilka dirhamów) jakąś historię: o przyjacielu z Białegostoku (tak, tak…), o
kolekcji pocztówek, o rodzinnym interesie itd., itd. Z czasem słuchamy ich
jednak w zniecierpliwieniu i bez należytej uwagi. Nadmiar powoduje wszak uczucie
przesytu. Zmęczeni słońcem, piaskiem i słowami wracamy z radością na brzeg
Atantyku po wiatr i słoną kąpiel. I sen w cieniu…
Kołysząc się na falach
oceanu, skrapiany kroplami słońca, karmiony gorzką solą, myślę, że zbyt
pochopnie zrezygnowaliśmy przed laty z miękkiego światła i łagodnego falowania
na rzecz złudzenia świadomości i przekleństwa języka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz