wtorek, 27 sierpnia 2013

Nouvelles impressions (sonores) d’Afrique



Wróciwszy z Afryki nastawiłem uważnie ucho na dźwięki dobiegające z regionu subsaharyjskiego, który na spalonej ziemi rodzi bluesmanów najczystszej wody. Ci zaś, jak wiadomo od lat kilkunastu, szczególnie upodobali sobie Agadez – położony w centralnym Nigrze ośrodek „handlu i uprawy zbóż, palmy daktylowej oraz hodowli bydła i kóz” (to Wikipedia). Miasto znane jednak nie tylko jako słynne od tysiącleci skrzyżowanie szlaków karawanowych, ale także miejsce, które stało się bohaterem fascynującego filmowego dokumentu "Agadez, the Music and the Rebelion" (2010, reż. Ron Wyman). Jednym z głównym protagonistów tej opowieści był Omara „Bombino” Moctar, tuareski gitarzysta i lider formacji Group Bombino, odkrytej niegdyś przez Hishama Mayeta z Sublime Frequencies i upamiętnionej płytą „Group Bombino – Guitars from Agadez, vol. 2” (SF 2007). Sam Moctar zadebiutował jako solista albumem zatytułowanym (jakżeby inaczej?) „Agadez” (Cumbancha 2011), na której dał upust swemu zamiłowaniu do hendriksowskiego brzmienia gitary, bluesa i tuareskich pieśni o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie także bluesa). 
Po dwóch latach gitarzysta wraca z kolejnym solowym albumem, zatytułowanym tym razem (jakżeby inaczej?) „Nomad” wydanym tym razem przez Nonesuch i wyprodukowanym przez Dana Auerbacha (The Black Keys). Czy amerykańska produkcja tej płyty zmienia jej brzmienie? Tak. Czy traci na tym afrykański rdzeń muzyki Bombino? Trudno powiedzieć. Czy ubywa coś z bluesowej charyzmy tuareskiego nomady? Nie. Oczywiście „Nomad” jest dużo staranniej wyprodukowany niż poprzednie płyty Bombino – czy też może – w ogóle wyprodukowany w porównaniu z płytą „Group Bombino” – pełną ludzkich głosów i ryku wielbłądów, surową i czerstwą jak saharyjskie pustkowia. Przyznam, że tamten album odpowiada mi bardziej niż wypieszczony „Nomada” (czy można dopieścić koczownika?), ocierający się o estetykę world music, choć przecież nadal odległy od mainstreamowych produkcji tego nurtu. Pozostaje on jednak znakomitym bluesowym wydawnictwem – świeżym i uczciwym.

Z równą przyjemnością słucham ostatniej płyty Etran Finatawa – „The Sahara Sessions” (Riverboat 2013) – tym bardziej, że tytuł nie kłamie i ten kolektyw z Nigru zarejestrował swój album podczas muzycznych sesji „w namiocie na pustyni”. Nagrania mają charakter akustyczny – choć i tu nie obyło się bez elektrycznych wtrętów – tym razem Colina Bassa – producenta całości i gościnnego basisty w kilku utworach. Dominują jednak akustyczne gitary, proste perkusjonalia (nieuniknione klaskanie jako podstawa wszelkiego rytmu), surowe głosy i koczownicze pieśni ludu Woodabe, traktujące o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie blues). Nie inaczej dzieje się w przypadku solowej płyty lidera Etran Finatawa – Alhousseiniego Anivolli, „Anewal/The Walking Man”, (Riverboat 2012) – fascynującego świadectwa mocy saharyjskiego bluesa – grywanego nie tylko podczas spontanicznych, wspólnotowych sesji, ale także w samotności, w pustynnym odosobnieniu, które niekoniecznie musi przecież ewokować stan opuszczenia.

Przed kilku laty czołowe zespoły gitarowej rewolucji tuareskiej – Group Doueh, Group Inerane czy Group Bombino wydawały się forpocztą punkowego bluesa rodem z Sahary – surowego brzmienia, prostych muzycznych narracji, niewymuszonych improwizacji i tysiącletniej tradycji obleczonej w przepyszny potencjał zelektryfikowanych instrumentów. Dziś znaczna część tego czaru ulotniła się pośród europejskich tras koncertowych, festiwali world music i niezliczonych wydawnictw płytowych – produkowanych przez zachodnich ekspertów od brzmienia i postprodukcji. A jednak nawet jeśli saharyjskie brzmienia nieco złagodniały i trochę się przejadły – wciąż jeszcze pozostają proste pieśni o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie blues).


Na koniec zostawiam sobie rzecz całkowicie niewyprodukowaną - wyszperaną na suku w Agadirze kasetę z nagraniami Shikha Abdula Baseta Abdula Al Samada (1927-1988) – egipskiego (owszem) mistrza Quāri’ – czyli melorecytacji Koranu – którego głos sprawiał ponoć, że omdlewało serce Indiry Gandhi. Nie mam bladego pojęcia o tradycji Quāri’, nie potrafię ocenić jej walorów estetycznych ani duchowych, nie wiem też, w jaki sposób nagrywano recytacje Al Samada, ale kaseta robi na mnie piorunujące wrażenie. I nie chodzi tu wcale o muzyczność wykonania, ale raczej o „produkcję” nagrania. Oto dobiegający z jakichś niezmierzonych głębi, niemal całkowicie zdenaturalizowany pogłosem śpiew Al Samada zmierza do mnie wprost z najbardziej szlachetnego miejsca, sącząc się z ust, megafonów i głośników. Czyżbym słyszał tu delaya wpiętego w mikrofon, czy też wszystkie te odbicia to naturalne działanie nieskończonych przestrzeni, których wiekuista cisza została nieodwracalnie zmącona, by już nas nie przerażać? Czy wolno mi napisać, że słyszę tu punkowe tchnienie pustyni? Nie wiem, ale na wszelki wypadek przepłukuję usta łykiem miętowej herbaty. Ziarna piasku zgrzytają mi między zębami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz