Wróciwszy z Afryki
nastawiłem uważnie ucho na dźwięki dobiegające z regionu subsaharyjskiego,
który na spalonej ziemi rodzi bluesmanów najczystszej wody. Ci zaś, jak wiadomo
od lat kilkunastu, szczególnie upodobali sobie Agadez – położony w centralnym
Nigrze ośrodek „handlu i uprawy zbóż, palmy daktylowej oraz hodowli bydła i kóz”
(to Wikipedia). Miasto znane jednak nie tylko jako słynne od tysiącleci skrzyżowanie
szlaków karawanowych, ale także miejsce, które stało się bohaterem
fascynującego filmowego dokumentu "Agadez, the Music and the Rebelion" (2010, reż.
Ron Wyman). Jednym z głównym protagonistów tej opowieści był Omara „Bombino”
Moctar, tuareski gitarzysta i lider formacji Group Bombino, odkrytej niegdyś
przez Hishama Mayeta z Sublime Frequencies i upamiętnionej płytą „Group Bombino
– Guitars from Agadez, vol. 2” (SF 2007). Sam Moctar zadebiutował jako solista
albumem zatytułowanym (jakżeby inaczej?) „Agadez” (Cumbancha 2011), na której
dał upust swemu zamiłowaniu do hendriksowskiego brzmienia gitary, bluesa i
tuareskich pieśni o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie także
bluesa).
Po dwóch latach gitarzysta wraca z kolejnym solowym albumem,
zatytułowanym tym razem (jakżeby inaczej?) „Nomad” wydanym tym razem przez
Nonesuch i wyprodukowanym przez Dana Auerbacha (The Black Keys). Czy
amerykańska produkcja tej płyty zmienia jej brzmienie? Tak. Czy traci na tym
afrykański rdzeń muzyki Bombino? Trudno powiedzieć. Czy ubywa coś z bluesowej
charyzmy tuareskiego nomady? Nie. Oczywiście „Nomad” jest dużo staranniej
wyprodukowany niż poprzednie płyty Bombino – czy też może – w ogóle
wyprodukowany w porównaniu z płytą „Group Bombino” – pełną ludzkich głosów i
ryku wielbłądów, surową i czerstwą jak saharyjskie pustkowia. Przyznam, że
tamten album odpowiada mi bardziej niż wypieszczony „Nomada” (czy można
dopieścić koczownika?), ocierający się o estetykę world music, choć przecież nadal
odległy od mainstreamowych produkcji tego nurtu. Pozostaje on jednak znakomitym
bluesowym wydawnictwem – świeżym i uczciwym.
Z równą przyjemnością słucham ostatniej płyty
Etran
Finatawa – „The Sahara Sessions” (Riverboat 2013) – tym bardziej, że tytuł nie
kłamie i ten kolektyw z Nigru zarejestrował swój album podczas muzycznych sesji „w
namiocie na pustyni”. Nagrania mają charakter akustyczny – choć i tu nie obyło
się bez elektrycznych wtrętów – tym razem Colina Bassa – producenta całości i
gościnnego basisty w kilku utworach. Dominują jednak akustyczne gitary, proste
perkusjonalia (nieuniknione klaskanie jako podstawa wszelkiego rytmu), surowe
głosy i koczownicze pieśni ludu Woodabe, traktujące o miłości, wolności i
śmierci (czyli w zasadzie blues). Nie inaczej dzieje się w przypadku solowej
płyty lidera Etran Finatawa – Alhousseiniego Anivolli, „Anewal/The
Walking Man”, (Riverboat 2012) – fascynującego świadectwa mocy saharyjskiego
bluesa – grywanego nie tylko podczas spontanicznych, wspólnotowych sesji, ale
także w samotności, w pustynnym odosobnieniu, które niekoniecznie musi przecież
ewokować stan opuszczenia.
Przed kilku laty
czołowe zespoły gitarowej rewolucji tuareskiej – Group Doueh, Group Inerane czy
Group Bombino wydawały się forpocztą punkowego bluesa rodem z Sahary – surowego
brzmienia, prostych muzycznych narracji, niewymuszonych improwizacji i
tysiącletniej tradycji obleczonej w przepyszny potencjał zelektryfikowanych
instrumentów. Dziś znaczna część tego czaru ulotniła się pośród europejskich
tras koncertowych, festiwali world music i niezliczonych wydawnictw płytowych –
produkowanych przez zachodnich ekspertów od brzmienia i postprodukcji. A jednak
nawet jeśli saharyjskie brzmienia nieco złagodniały i trochę się przejadły – wciąż
jeszcze pozostają proste pieśni o miłości, wolności i śmierci (czyli w zasadzie blues).
Na koniec zostawiam sobie rzecz całkowicie niewyprodukowaną - wyszperaną na suku w Agadirze kasetę z nagraniami Shikha Abdula Baseta Abdula Al Samada (1927-1988) – egipskiego (owszem) mistrza Quāri’
– czyli melorecytacji Koranu – którego głos sprawiał ponoć, że omdlewało serce
Indiry Gandhi. Nie mam bladego pojęcia o tradycji Quāri’, nie potrafię ocenić
jej walorów estetycznych ani duchowych, nie wiem też, w jaki sposób nagrywano
recytacje Al Samada, ale kaseta robi na mnie piorunujące wrażenie. I nie chodzi
tu wcale o muzyczność wykonania, ale raczej o „produkcję” nagrania. Oto
dobiegający z jakichś niezmierzonych głębi, niemal całkowicie zdenaturalizowany
pogłosem śpiew Al Samada zmierza do mnie wprost z najbardziej szlachetnego
miejsca, sącząc się z ust, megafonów i głośników. Czyżbym słyszał tu delaya wpiętego
w mikrofon, czy też wszystkie te odbicia to naturalne działanie nieskończonych
przestrzeni, których wiekuista cisza została nieodwracalnie zmącona, by już nas
nie przerażać? Czy wolno mi napisać, że słyszę tu punkowe tchnienie pustyni?
Nie wiem, ale na wszelki wypadek przepłukuję usta łykiem miętowej herbaty.
Ziarna piasku zgrzytają mi między zębami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz