Właściwie lubię wyspy.
Lubię ich nieoczywistą geografię pełną paradoksów oraz paradoksalną ekologię,
zgodnie z którą na wyspie zawsze czegoś (wody, roślin, zwierząt) brakuje,
podczas gdy czegoś innego (wody, roślin, zwierząt) jest nadmiar. Owszem,
myślałem o nich dotąd jako o miejscach niedostępnych (czytałem Cortazara),
miejscach odosobnienia (czytałem Defoe) a nawet więzieniach (czytałem Dumasa),
a jednak w znakomitej powieści Dona DeLillo „Nazwy” ujęła mnie wizja wyspy,
która wcale nie strzeże swych sekretów przed światem lecz świata przed tym, co
może niepostrzeżenie wypełznąć z jadowitego wnętrza karmionej słońcem, piaskiem
i wiatrem skały. Rzecz dzieje się, gdzieżby indziej?, w Grecji:
„Wioski zagnieżdżone na
wybrzeżu nie wydają się azylem dla mężczyzn żeglujących po morzu ani serią
labiryntowych struktur obmyślonych po to, by zniechęcać do wtargnięcia siłą, by
uczynić z szabru mordęgę; widziane stąd są misternymi reliefami albo kameami,
które próbują umknąć uwadze sił prześladujących wnętrze wyspy. Ulice, które
zakręcają do tyłu albo znikają, miniaturowe cerkiewki i wąskie alejki jawią się
jako forma samowymazywania, sposób powiedzenia, że nie ma tutaj nic godnego
uwagi. Są stłoczone, zgrupowane w obronie przeciw ostrej rzeźbie terenu i
skałom wulkanicznym. Zabobon, wendeta, kazirodztwo. Oto, co nawiedza ducha na
odludnych wzgórzach. Bestialstwo i mord. Pobielone nadmorskie wioski są
amuletem przeciwko nim, formułą zaklęcia”.
W powieści DeLillo pojawiają
się oczywiście w sposób nieunikniony: starożytny kult ukryty na słonecznych
Cykladach, ofiary z ludzi, obsesje, szaleństwo i śmierć. I kiedy powoli
zagłębiam się w tę mroczną, choć przecież pełną słońca opowieść, nie mogę
pozbyć się nawiedzającego mnie wspomnienia starego i dość kiepskiego filmu Nico
Mastorakisa „Island of Death” („Ta Paidia tou Diavolou”, 1977) – pokracznej
greckiej próbki kina eksploatacji.
W tamtej historii para brytyjskich turystów
oddawała się na niewielkiej wyspie swoistej, perwersyjnej grze, obejmującej
kłamstwa, zdrady, kazirodztwo, zoofilię, tortury i zbrodnie dokonywane z
poczuciem moralnej wyższości religijnego maniaka. A zarazem, jak wiele innych
filmów z nurtu eksploatacji, obraz Mastorakisa jest w istocie nakręcony na osobiste
zamówienie doktora Zygmunta Freuda, wypełniają go porażające oczywistością
psychoanalityczne alegorie i obrazy: zniewieściałego homoseksualistę dźga się w
nim szablą, wyuzdanego malarza karmi białą farbą, inny gej zostanie zmuszony
przed egzekucją do połknięcia lufy rewolweru, zaś kiedy bohater uprawia z
własną siostrą seks w budce telefonicznej, musi koniecznie dodzwonić się do
matki, którą torturuje dźwiękami miłosnego zbliżenia. Tak rodzi się okrutna
freudowska baśń, będąca w istocie podzwonnym dla beztroskiej hipisowskiej
utopii – skąpanej w słońcu Grecji – pełnej pieśni, tańca i miłości w rytmie
morskich fal (jej echa wróciły do nas nie tak dawno w kinowym przeboju „Mamma
Mia!”). Ofiarami Anglików stają się wszak nie tubylcy – surowi, prości i niewinni
(nawet jeśli okrutni), lecz podstarzali, zdemoralizowani hipisi (lesbijki i
geje, włóczędzy, narkomani i nieudani artyści). Wnętrze wyspy – z azylu, w
którym zatrzymał się święty czas „lata miłości” – przeistacza się w krwawą,
Mansonowską rzeźnię, z której nie ma ucieczki – zarówno dla ofiar, jak i dla
oprawców. W „pobielonych nadmorskich wioskach” rozgrywają się sceny rodem z
nieudanej inscenizacji greckiej tragedii dokonanej w stylu amerykańskiego
slashera. Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Mastorakis chyba nieświadomie potwierdza
znaną dewizę Sherlocka Holmesa, który, jadąc po przygodę do Copper Beeches, na
widok kameralnych angielskich domków w sielskim pejzażu orzekł, że w tych
posiadłościach dokonywane są zbrodnie najstraszniejsze i najtrudniejsze do
wykrycia. Strzegą ich granice ogrodów i mury milczenia. Nie inaczej jest w
„Island of Death”. I w tym wypadku jednak wyspa zachowa swe tajemnice w
spalonym słońcem wnętrzu i nie pozwoli rozlać się szaleństwu poza „stłoczone na
wybrzeżu wioski”. Amulet raz jeszcze okaże się skuteczny, powstrzymując
bestialstwo i mord w (rozsądnych) granicach.
Któż ich jednak
strzeże? Raz jeszcze nawiedza mnie duch opowieści. Tym razem pamiętnej nowelki
Cortazara „Bóstwo z Cyklad”, której bohater pozwolił się opętać starożytnemu
idolowi wykopanemu niegdyś, gdzieżby indziej?, na greckiej wyspie (tak, to
nieuniknione, w powieści DeLillo także spotkamy grzebiących w ziemi
archeologów). Wystarczyło jedno nieostrożne spojrzenie „na to białe księżycowe
ciało owada starszego niż wszelka historia, ciało wykonane w niepojętych
okolicznościach przez kogoś niepojęcie odległego od nas w czasie, o tysiące lat
i o więcej wstecz, w jakiejś zawrotnej dali zwierzęcego skowytu, skoku,
roślinnych obrzędów, przeplatających się z przypływami, syzygiami, epokami
zazdrości i tępych ceremonii pojednawczych…”. Jedno spojrzenie, by dać się
posiąść sile dawniejszej niż człowiek, sile nieczułej, bezlitosnej i wolnej od
miłości. Jedno spojrzenie, by skąpać we krwi ostrze ofiarnego topora. Oto
wydobyty z prażonego piachu strażnik wyspy – nieostrożnie wyniesiony poza
„pobielone nadmorskie wioski”. Zabobon, bestialstwo i mord.
PS
Jakkolwiek
film Mastorakisa jest w istocie kiczowaty i kiepski, ma jednak – co w owych
czasach nie było wcale rzadkością – genialny soundtrack Nikosa Lavranosa –
skomponowany z acid folku i ascetycznej, zwiastującej obłęd i grozę,
elektroniki.
Fragment
„Nazw” Dona DeLillo w przekładzie Roberta Sudoła.
Fragment
„Bóstwa z Cyklad” Julio Cortazara w przekładzie Zofii Chądzyńskiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz