Wyruszam o świcie,
spakowany oszczędnie, z kasetami grzechoczącymi w plecaku, z parą skarpetek na
zmianę i małym ręcznikiem, broń Boże nie plażowym, ale jednak, bo wprawdzie
wrzesień zdążył się już rozgościć, ale może morze. Wciśnięty w autobusowy fotel
(a kasety grzechoczą w plecaku), spoglądam przez okno na monotonny krajobraz
okolic autostrady. Po jakimś czasie, w nierównych odstępach, dostrzegam na
poboczu małego lisa, psa i kota – wszystkie siedzą bez ruchu tuż za
ogrodzeniem, skupione, spokojne – śledząc uważnie wzbierający o poranku ruch na
autostradzie. Nie mam pojęcia, co widzą, co mogą widzieć, czego oczekują.
Mijamy je zbyt szybko, bym mógł przyjrzeć się tym istotom, zatopionym bez
reszty w świecie tak odmiennym, w którym zmiana jest zmianą dnia i nocy, wiosny
i lata, życia i śmierci, zaś pędzące przed siebie samochody pozostają zmianą
zupełnie pozbawioną sensu. Gdy docieram na miejsce, bolą mnie plecy (a kasety
grzechoczą w plecaku), ale pcham się nad morze, na piasek, który przyjmuje mnie
łaskawie, więc leżę godzinę czy dwie bez skargi. A w Sopocie relaks, czyli
motyw przewodni festiwalu Artloop, podczas którego nagrywamy RELAKStory –
opowieści autochtonów i turystów, poświęcone ich sposobom spędzania wolnego
czasu. Rozdaję dyktafony wolontariuszom i puszczam ich w miasto gwarne i rojne,
choć sezon już minął i lato nie goreje lecz dogorywa szarpane chłodem nocnym i
wieczornym. Sam udaję się „aranżować dźwiękowo przestrzeń relaksu” w altankach
i przy leżakach rozstawionych obficie na deptaku, gdzie magnetofony i walkmany
mają emitować wypoczynkową muzykę relaksu. Pracy nie ma zbyt wiele, więc wracam
na plażę, pomoczyć nogi w wodzie, która nie jest wprawdzie zimna, lecz owszem –
dość brudna. Osuszywszy stopy, depczę deptak w kierunku jednej z wielu
instalacji rozrzuconych po mieście i tak trafiam do willi Bergera, w której Jan
Simon realizuje swój inspirowany biofeedbackiem projekt „Gabinet doktora
Janka”. W upiornej przestrzeni opuszczonego ogrodu, w pustych salach willi
cuchnącej grzybem i pleśnią pulsują światła i drży miarowo organowa muzyka
sprzężona z mózgiem artysty, który ukrył się w ostatnim, porzuconym pokoju z
elektrodami EEG na głowie i czai się, by nawiedzać odwiedzających go turystów,
którzy znienacka orientują się, że w tej onirycznej przestrzeni weszli mu
wprost do głowy – reprodukowanej niestrudzenie przez drukarkę 3D w jednej z
sal. Wychodzę nieśpiesznie i spaceruję dalej wzdłuż parku i w dół, ku morzu,
które kusi. Nim jednak odwiedzę je ponownie, trafiam jeszcze do Grand Hotelu,
gdzie Joanna Rajkowska prezentuje instalację „Jest wczesny ranek i morze huczy
za oknem”.
Rzecz jest banalnie prosta i jakoś tam urocza – można bowiem położyć
się na chwilę w hotelowym łóżku w pokoju, w którym przed laty kilka nocy
spędził Walter Benjamin, wracając skądśtam w podróży dokądśtam… Leżąc na
plecach (które wciąż nieco pobolewają), mogę odczytać napis rzucany w trzech
językach na sufit – fragment listu Benjamina, w którym wspomina on swój pobyt w
Sopocie. Ponieważ jednak morze huczy za oknem, wracam na plażę, gdzie usypiam
wtulony w piasek z plecakiem pod głową. Budzę się znienacka i ruszam na deptak,
gdzie niecierpliwią się wolontariusze z zebranymi nagraniami. Odbieram od nich
kasety (które grzechoczą znów w plecaku) i siadam na chwilę, by zaczekać na
zmierzch, który nadchodzi. Wieczorem przygarniają mnie dobrzy ludzie i kot,
który, a jakże, przyszedł się przytulić.
Przed snem słucham
nagrań, z których wyłania się obraz smutny i oczekiwany. Uderza fakt, że ludzie
nie chcą i nie potrafią mówić o tym, jak wypoczywają, co ich relaksuje. Spacer,
zioło, rower, książka, muzyka – prawie nikt nie jest skłonny przyznać, że w
ramach relaksu nic nie robi lub może robi nic. Najbliżej tego oświadczenia jest
dziewczyna deklarująca, że relaksuje ją folia bąbelkowa. Folia bąbelkowa – tak
to już jest coś. Miksuję te nagrania na poczekaniu z muzyką medytacyjną, by
kolejnego dnia mogły rozbrzmiewać w słuchawkach, w sopockich miejscach relaksu.
Trochę sfrustrowany zapętlam w nieskończoność frazę:„foliabąbelkowafoliabąbelkowafoliabąbelkowafoliabąbelkowa…”.
Taka mała mantra, niknąca w braku sensu. Ćwiczenie medytacyjne z plastiku i
pustki.
Następnego dnia
słuchacze słuchają, spacerowicze spacerują, zaś kuracjusze kurują się w
przygotowanych specjalnie miejscach relaksu. Ja znikam zaś na plaży, trafiając
jeszcze do kina, w którym rozpoczyna się właśnie przedpremierowy pokaz obrazu
Marielle Nitoslawskiej „Breaking the Frame” – filmowego strumienia świadomości
o życiu znakomitej performerki, Carolee Schnemann. Film jest gęsty, pęcznieje
obrazami w zbliżeniach i detalach, narracja snuje się leniwie od tematu do
tematu – a show kradną pospołu: genialna muzyka Jamesa Tenneya (byłego partnera
życiowego Schnemann) oraz koty przemykające dyskretnie w tle. Na koniec trafiam
jeszcze na pokaz nowego filmu Alejandro Jodorowsky’ego – autobiograficznej
opowieści o perypetiach autora i jego rodziny w targanym politycznymi
mdłościami Chile. Jodo z pewnością nikogo już nie zaskakuje obrazami deszczu
ryb, pielgrzymki trędowatych, chóru kalek, śpiewających „dynamit nie ma serca”
oraz sikania na radioodbiornik. Jakkolwiek mam wrażenie, że widziałem lepsze
filmy Chilijczyka – ten pozostawia wrażenie dzieła kompletnego i w jakiś sposób
domykającego wątki powracające nieustannie w całej twórczości reżysera: pieniądze,
sacrum, obłęd, rewolucja i bolesne oświecenie. Gdy wychodziłem z kina
usłyszałem fragment dialogu: „Przespałem całą projekcję”; „I nic nie straciłeś,
to taki film, że bohater przechodzi przemianę”. Chyba tak…
Wracając do domu
nocnym autobusem z Gdańska, który opustoszał zupełnie odkąd sopockie ulice
spływają tłumem i piwem, spoglądam uważnie w mrok, szukając w nim przyczajonych
na skraju drogi zwierząt. Ale pies, kot i lis powróciły już do swoich zajęć.
Terapia EEG Biofeedback pomogła wyleczyć mojego syna z ADHD
OdpowiedzUsuń