środa, 26 sierpnia 2015

Afrykańscy turyści przyszłości


Kilka tygodni temu miałem okazję gościć w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej na monumentalnej wystawie „After Year Zero” z niewielką prelekcją przed pokazem filmu „Last Angel of History” (reż. John Akomfrah, 1996) – starawego już i w istocie niemal archeologicznego (występujące w obfitości jako rekwizyty monitory PC dawały niezamierzony efekt vintage) manifestu estetyki afrofuturystycznej z czasów jej „odrodzenia” w latach dziewięćdziesiątych XX wieku. Prelekcja przerodziła się po filmie, ku mojej radości, w niemałą debatę o historii, praktykach estetycznych oraz zasięgu i wpływach idei afrofuturystycznych. Stąd też ta, nieco spóźniona przez wakacyjne rozleniwienie, refleksja. „History is his story, and my story is Mystory” – mawiał przed laty Sun Ra – niechciany (jak zwykle) prorok afrofuturyzmu. 
A jednak zanim historia uzyskała ową, dziś już dość oczywistą, „czarną podmiotowość” – bywało niewesoło. „Musieliśmy sobie wyobrazić przyszłość, w której nas nie ma” – pisze Ytasha L. Womack w fascynującej opowieści, po trosze autobiograficznej, po trosze zaś właśnie historycznej, zatytułowanej „Afrofuturism. The World of Black Sci-Fi and Fantasy Culture” (Lawrence Hill Books, Chicago 2013). Przyszłość bez Czarnych – nie tylko superbohaterów, nie tylko obywateli – ale po prostu Czarnych. Wszystkie dostępne wówczas teksty kultury popularnej, w których rozsnuwano niezliczone wizje przyszłości obywały się bowiem bez ciemnoskórych protagonistów. Niezwykłym wyjątkiem był w owym czasie Lando Calrissian (Billy Dee Williams) w „Gwiezdnych wojnach” – bohater, w którym, jak wspomina Womack, kochały się wszystkie afroamerykańskie licealistki. Z tego właśnie braku zrodziła się w krótkim czasie (sub)kultura „czarnych geeków”, która w latach 90. minionego wieku przekształciła się w zalążek ruchu afrofuturystycznego – miejsca spotkania amerykańskich artystów, muzyków, pisarzy science fiction i działaczy społecznych o afrykańskich korzeniach. Dziś ta (kontr)kultura śmiało wtargnęła w dziedzinę „pop” i ma się świetnie, owocując niezliczonymi tekstami. Tak dzieje się w Ameryce i, po części, w Europie. Co jednak z mitycznym matecznikiem samego ruchu – Afryką?
Ciekawy kontekst kulturowy i społeczny dla tych, bez wątpienia afrofuturystyznych, opowieści rodem z amerykańskiej popkultury tworzą teksty zebrane w tomie V.S. Naipaula „Maska Afryki. Odsłony afrykańskiej religijności” (przeł. A. Nowakowska, Wołowiec 2015) – zorientowane wprawdzie na kolonialną przeszłość afrykańskiego kontynentu, ale spoglądające również nieśmiało w stronę przyszłości (gabońskiego lasu deszczowego, tradycyjnych wierzeń, ginących wspólnot plemiennych) reportaże przynoszące obraz spustoszenia, jakiego w duchowości Afrykanów dokonała ekspansja kolonialnych religii monoteistycznych (chrześcijaństwa w rozlicznych odmianach oraz islamu), przywiezionych przez kolonizatorów i handlarzy niewolników. Religie te ani nie wyparły zupełnie tradycyjnych wierzeń, ani ich skutecznie nie zasymilowały, prowadząc do wytworzenia szeregu nowych, agresywnych podziałów – społecznych, politycznych i ekonomicznych. Przede wszystkim zaś owocują dziś niezliczonymi, groteskowymi synkretyzmami, w których (nowa) władza polityczna sięga po (dawne) manifestacje mocy duchowej, zaś obrzędowość religijna staje się płaszczyzną niefortunnego spotkania kuglarstwa, biznesu drobnych cwaniaczków oraz rynku religijnych usług dla turystów (jak np. turystyka ibogainowa – dla szukających egzotycznego oświecenia Europejczyków). Z tego zaś rodzi się swoista duchowa schizofrenia – oficjalnego chrześcijanina, który po kryjomu praktykuje tradycyjną magię, by publicznie naśmiewać się z jej rdzennych przedstawicieli, lękając się równocześnie (i autentycznie) ich nadprzyrodzonej zemsty. Z narracji Naipaula wyłania się głównie troska. I jest to troska typu ekologicznego, wyrażana w obfitości ocenami etycznymi, których podstawą jest przede wszystkim los zwierząt: bezdomnych psów, prześladowanych kotów, prowadzonych na rzeź cielaków. Naipaul jest sceptyczny i bezlitosny, pisząc o hekatombie długorogiego bydła w prymitywnych lecz masowych rzeźniach: „Kiedy prości ludzie codziennie oglądają takie widoki, nie ma miejsca na ideę człowieczeństwa, na wyższe ideały”. Czy jest tu zatem miejsce na (jakąś) Przyszłość (co by nie była ni traumą, ni grozą)?

Kiedy więc dziś czytam świeżo wydaną, znakomitą powieść science fiction nigeryjskiej imigrantki mieszkającej w, jakże afrofuturystycznym, Chicago, Nnedi Okorafor, „Laguna” (przeł. A. Studniarek, Warszawa 2015), to nie bez powodu moją uwagę przykuwają fragmenty jawnie ideowe, uderzające z siłą manifestu:
„Od stuleci snuję opowieści w tej jaskini. Wysnułam narodziny i wzrost tego wielkiego miasta. Obserwowałam przez wibracje, które wędrują po moich sieciach. Lagos. Nigeria. Wiem wszystko, gdyż wszystko stworzyłam. Widziałam, jak ludzie przybywają z drugiej strony oceanu. Widziałam, jak ludzie sprzedają ludzi. Uplotłam ich opowieści i patrzyłam, jak sami tkają swoje prymitywne sieci. Przybyli w łodziach, które skrzypiały desperacką pieśń, i przywieźli coś, czego nigdy nie stworzyłam. Lagos mnie karmi. Szybkie życie, szybka śmierć. Światowe życie, życie na marginesie. Drapacze chmur, slumsy. Drogi dudnią jak ścieżki do przyszłości, zawsze spragnione krwi”.
Ale zwracam także uwagę na wszystkie te miejsca, wskazujące na związki fantastycznonaukowej wyobraźni, desperackich taktyk oporu oraz muzyki jako „mocy” („Use the Force, Lando! Use the Force!”):
„Edgar usłyszał muzykę – słodką, czystą i elektryzującą. Śpiewała do niego czystym głosem »Broń ich«. I wtedy to, co w nim narastało, wibrując w rytmie ziemi, wyrwało się na zewnątrz. Stryjowie, stryjenki, krewniacy, wszyscy polecieli do tyłu. Dwa najbliższe samochody zostały przewrócone na bok i uderzyły w ziemię. Domy po drugiej stronie ulicy, w tym dom ciotki, zadrżały w posadach i zasypała je  czerwona ziemia”.
Czy czerwona ziemia faktycznie zadrży w posadach, a ścieżki przyszłości na zawsze pozostaną spragnione krwi?

Czytam wszystkie te opowieści, słuchając na przemian kilku płyt, które rozgościły się ostatnio w moim odtwarzaczu. Pierwszą z nich jest – relatywnie nowa – płyta Pharoah & The Underground „Spiral Mercury” (Clean Feed 2014), na której ostatni (po niedawnej śmierci Colemana) prawodawca „Wielkiej Czarnej Muzyki” z okresu jej heroicznych zmagań z opresyjnie białą estetyką – Pharoah Sanders – łączy swe siły (chciałoby się napisać „moce” – „Use the Force, Pharoah!”) z kolektywem Chicago Underground (Rob Mazurek, Chad Taylor et al.). Muzyka jest gęsta, zawiesista, rozedrgana i pulsująca – pulsem elektronicznych instrumentów i przetworników, których używają niemal wszyscy muzycy (poza Sandersem, rzecz jasna) – oczywiście kosmiczna i spiralna w swych splotach improwizowanych ścieżek poszczególnych instrumentalistów. Wydaje się odległym echem dawnych eksperymentów Sun Ra i jest zarazem formą futurystycznej ekstrapolacji – za sprawą obecności Pharoaha sprawiając wrażenie, jakby Coltrane grał swe duchowe frazy w odległej przyszłości na dryfującej w przestrzeni stacji kosmicznej dla obcujących z Absolutem astronautów. Niemniej nowa jest w tym kontekście mocno komplementowana płyta „The Epic” (Brainfeeder 2015), na której Kamasi Washington konstruuje nowy, improwizujący (lecz pod wyraźną kontrolą lidera) big band na miarę XXI wieku. Epicki rozmach przedsięwzięcia jest zaiste imponujący, lecz jego wymiar czysto muzyczny pozostaje, jak dla mnie, dość tradycyjny i nieco sentymentalny – będąc li tylko hołdem dla dawnych, kosmicznych lotów Coltrane’a i Mc’Intyre’a, pozostawia wrażenie, że „lepsze już było”. Dużo bardziej przekonuje mnie, po raz kolejny, Matana Roberts proponująca na „Coin Coin Chapter Three. River Run Thee” (Constellation 2014) bardziej kameralny, osobisty powrót do korzeni, do duchowego, społecznego i muzycznego dziedzictwa Południa USA, wikłając się także w jego polityczne konfrontacje (z Malcolmem X w dźwiękowym tle) oraz posiłkując się w tym celu nie tylko muzyczno-literacką narracją i saksofonem altowym, ale także field recordingiem i zestawem elektronicznych efektów Korga. Efekt „kosmiczny” wraca z kolei w znakomitym wydawnictwie Roba Mazurka i jego (jakżeby inaczej) Exploding Star Orchestra „Matter Anti-Matter. Sixty-Three Moons of Jupiter & Electronic Works” (Rogue Art 2013), gdzie lidera wspomagają m.in. wielkie postaci „Czarnej Muzyki”: Roscoe Mitchell, Nicole Mitchell i… Matana Roberts. Tutaj arofuturystyczne idee zyskują swój prymarnie awangardowy wymiar – śmiało, choć nie bez sentymentów, konfrontując mitologiczno-duchowy aspekt free jazzu ze światem nowej elektroniki.

A jednak najwięcej wzruszeń i emocji przynoszą mi (czy to zaskakujące?) imponujące wydawnictwa archiwalne. Skromna z pozoru edycja jednej tylko sesji Sun Ra z marca 1963 roku - „Continuation” (Corbett vs. Dempsey 2013) – zmienia się raptem w fascynujący dokument, jeśli pamiętamy, że jest to sesja poprzedzająca wydanie epokowej płyty „When Angels Speak of Love”, na której narodziło się słynne, „kosmiczne” brzmienie Arkestry sprokurowane przypadkiem przez Tommy’ego Huntera (drums, percussion and reverb). Odnalezione cudem nagrania Joe’go McPhee z czasów „Nation Time” („Nation Time. The Complete Recordings”, Corbett vs. Dempsey 2013) – przynoszące kawały krwistej, żywiołowej, zawadiackiej, ulicznej muzyki poszytej pulsem funky i rewolucyjnymi hasłami gorącego roku 1969. I wreszcie dwa monumenty w formie boxu: William Parker „Centering. Unreleased Early Recordings 1976-1987” (No Business Records 2012) oraz Jemeel Moondoc „Muntu Recordings” (No Business Records 2009) – cudowne świadectwa nieograniczonej muzycznej kreatywności, wyzwolonej wyobraźni i spontanicznej twórczości w duchu DIY, jaka rozkwitała w amerykańskich (głównie nowojorskich) loftach w połowie lat 70. To jest wciąż niepospolicie żywa i żywiołowa muzyka, cudem przeniesiona w XXI wiek, mocą cyfrowego zaklęcia. Oto przyszłość, która ziściła się przed laty. I cóż, ta przyszłość ma swoją (świetlaną) przeszłość…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz