|
Pasolini |
Czytam
„Alfabet zakochanego w Indiach” Jeana-Claude’a Carièrre’a – rzecz znakomitą,
która poza wszystkim innym dowodzi także i tego, że Francuzi kultywują swój
etos – raczej w Polsce ostatnich dziesięcioleci nie znany – l’homme de lettres – kulturalnego
człowieka formułującego swe intelektualne opinie w postaci książek adresowanych
do innych kulturalnych ludzi, którzy książki… czytają (tu, zdaje się, tkwi
„kompleks polski” – u nas od dawna już nikt prawie książek nie czyta). Swoją
drogą – tylko Francuz, obciążony brzemieniem „Encyklopedii” (i encyklopedii),
mógł wpaść na pomysł spisania swych „wrażeń indyjskich” w postaci słownika. To
jest chyba francuska spécialité de la
maison, wszak pisali już oni autobiografie w formie słownikowej (Barthes) i
powieści zbudowane na planie architektonicznym (Perec). Już pięćset lat temu
Michał z Montaigne określał „siebie”, wyliczając potrawy, za którymi przepadał
i inne, które mu nie służyły. Idąc jego tropem, Roland Barthes mierzył swą
francuskość listą owoców, które przedkładał ponad inne (gruszki, czereśnie,
maliny…). Nie zdziwię się, gdy odkryję, że ich czołowi intelektualiści prowadzą
dzienniki o kształcie atlasów anatomicznych… Czy gdyby Foucault spisał był
autobiografię, umknęłaby ona „porządkowi dyskursu”? Czy Lacan wyraziłby „siebie”
poza Symbolicznym, kreśląc kredą węzły na szkolnej tablicy, lub na modłę
buddyjską sypiąc je z piasku na posadzce katedry (i jakiej…)? Nie o tym jednak…
|
Penzel |
Jest w książce Carièrre’a ciekawy
fragment w haśle „Kalkuta”, traktujący o zachodnim, filmowym spojrzeniu na
Indie – okraszony smakowitymi anegdotami z życia europejskich (Malle) i
indyjskich (Ray) mistrzów kamery. Znam kilka, co najmniej, wybitnych filmowych
dokumentów Europejczyków spoglądających (jak chciał Lévi-Strauss, „z oddali”)
na Indie okiem kamery (raczej „czułym” jednak niż „chłodnym”, jak postulował
przed laty Haskell Wexler). Najlepsze z nich to The Delhi Way (1964) Jamesa Ivory’ego, Appunti per un film sull'India
(1968) Pasoliniego, Kalkuta (1969)
Louisa Malle’a, Vagabunden Karawane (1980) Penzela i wreszcie Jag Mandir (1991) Herzoga. Każdy inny, wszystkie podobne… Anglik
daje monumentalny, historyczno-dokumentalny fresk z życia indyjskiej stolicy. I
trudno się dziwić, Ivory kręci wszak ze świadomością imperialnej obecności
Brytyjczyków w Indiach… Włoch czyni ledwie przymiarkę do nieukończonego nigdy
filmu o Indiach. Jaka to jednak przymiarka! W końcu to Pasolini, największy
spośród wielkich… Francuz dokumentuje życie indyjskiego miasta-Molocha, z
przenikliwością rzadką u twórców fabuł. I czyni to w sposób, który samym
Hindusom najbardziej ponoć przypadł do gustu (czego dowodem był, jak pisze
Carièrre, zakaz kręcenia w Indiach, jakiego doczekał się genialny twórca Szmerów
w sercu). Pierwszy Niemiec towarzyszy grupie muzykujących hipisów w
awanturniczej „podróży na Wschód”. Drugi podgląda indyjski festiwal teatrów,
nie udając, bynajmniej, że coś z owych sztuk pojmuje…
|
Malle |
|
Ivory |
|
Penzel |
|
Pasolini |
|
Malle |
|
Ivory | | |
|
Penzel |
|
Pasolini |
|
Malle |
|
Ivory |
We wszystkich tych filmach powracają
natrętnie obrazy, które zdają się składać na europejski fantazmat Indii. Obrazy
takie, jak „indyjski święty”, zawsze wdzięcznie dla widza usytuowany między
sacrum religii a sacrum obłędu, „indyjska nędza”, niebywale fotogeniczna i oszałamiająca
otchłanią upodlenia ludzkiego ciała, lecz zdumiewająco wolna od rozpaczy, czy
wreszcie „indyjska muzyka” – dla europejskiego ucha niezmiennie ekscentryczna i
rozpaczliwie nieklasyfikowalna, bo zbyt wyrafinowana, by być „ludową” i zbyt
ekstrawagancka na „klasykę”.
To oczywiście tylko wybrane przykłady, w filmach
tych odnajdziemy bowiem bez trudu także inne obrazy-hasła z obfitego katalogu
indyjskiej encyklopedii Europejczyka, przy pomocy których zachodni umysł
usiłuje uporządkować ów „orientalny chaos”: indyjski tłum (zawsze nieprzebrany i
monstrualnie ruchliwy), indyjskie ceremonie religijne (niezmiennie niepojęte),
indyjskie krowy (niezaprzeczalnie święte), indyjskie ulice (nieustannie pełne
życia, dosłownie i w przenośni), indyjskie pejzaże (niepodważalnie egzotyczne)
czy nawet samo „życie Indii” (które jest spektaklem, będąc zarazem metonimią)…
Każdy z europejskich mistrzów konstruuje sobie z tych samych scen, ujęć, kadrów
własną wizję Indii, która okazuje się jednak ostatecznie wizją niepokojąco
wspólną. Co ciekawe, i co dostrzega w swej książce Carièrre, kino indyjskie
(np. kino Raya) właściwie wolne jest od tych obrazów. Spośród wymienionych tu
reżyserów w istocie tylko Herzog unika tych najprostszych „obrazów Indii”. Cóż
z tego jednak, jeśli wkracza on po prostu w sferę spektaklu, który przygotowali
sami Hindusi, uwalniając go od konieczności montowania sobie
orientalistycznego, czy może po prostu europejskiego, fantazmatu D.I.Y. (czyli
Do India Yourself…). On jeden zarazem może być szczery – uwiedziony indyjskim
widowiskiem, pokazuje, że nie jest w stanie go objąć rozumem (Europejczyka –
czy jest jednak jakiś inny, czy ostatecznie każdy rozum okazuje się europejskim
rozumem Arystotelesa i Kartezjusza, i czy to dobrze?).
Kończę
książkę Carièrre’a i czytam (świetne!) Wyznania
buddyjskiego ateisty, napisane przez Brytyjczyka, Stephena Batchelora,
który porzucił Europę dla Tybetu, by następnie opuścić lamów dla Francji,
pozostając „wschodnim” buddystą i „zachodnim” ateistą, niejako poza obiema
tradycjami. Nie w tym rzecz jednak… By spisać swe wspomnienia (a właściwie
„wyznania” – jakież to europejskie! – od „afrykańskiego” Augustyna po Jana
Jakuba Rousseau, Europejczycy czują się zobowiązani, Foucault rzekłby pewnie
„zmuszeni”, wyznawać swe życie przed rozmaitymi instancjami i trybunałami),
Batchelor udał się do Indii – śladami Siddharthy Gautamy, zabierając w podróż… Słownik palijskich nazw własnych (tak
bowiem czyni Europejczyk) i z jego pomocą stara się odtworzyć („zrekonstruować
naukowo”!) wędrówki Buddy. Jak się okazuje, człowiek Zachodu, nawet udając się
na pielgrzymkę, dźwiga ze sobą – niczym „wiosło Odysa” – brzemię encyklopedii.
|
Herzog |
|
Herzog |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz