Słabość do niemieckiego undergroundu muzycznego odziedziczyłem być może
po anonimowych przodkach znad Renu, lub posiadłem mimochodem, oddając się
namiętnemu przesłuchiwaniu kilometrowych zwojów taśm odkrytych niegdyś w szafie
wujka obok magnetofonu Unitra ZK 240, który niebawem stał się mym ukochanym
dziedzictwem wraz z nagraniami artystów o imionach dziwnych i pięknych: Miles
Davis (do dziś odczuwam dreszcze słuchając „Agharty”), Tangerine Dream,
Mahavishnu Orchestra, Can… Nie pamiętam niestety, czy wśród tych skarbów
znajdowały się zjawiskowe dokonania Amon Düül… Raczej nie. Płyty z tak
głębokiego undergroundu nie docierały zwykle nad Drwęcę, nawet w postaci
wielokrotnie skopiowanej metodą „z taśmy na taśmę”… Nie potrafię zatem powiedzieć,
kiedy po raz pierwszy usłyszałem Amon Düül, ale z pewnością było to
doświadczenie wstrząsające – porównywalne z pierwszym, „dziewiczym” słuchaniem
„In A Silent Way”, „A Love Supreme” oraz „Velvet Underground & Nico”, płyt
które na wiele lat (być może nieodwracalnie) ukształtowały mój muzyczny gust.
Bez wątpienia także muzyczna komuna z Monachium stała się niemal natychmiast
jedną z mych ulubionych formacji rockandrollowych, na co wpływ musiała mieć
także niezwykła, brzmiąca z egipska nazwa. Nie bez znaczenia pozostawała także,
last but not least, muzyka. „Czysta
anarchia szaleje nad światem”… Nie czytałem wówczas Yeatsa, lecz dziś ów cytat
wydaje się najlepiej sumować moje ówczesne wrażenia płynące ze słuchania
„Psychedelic Underground”, „Collapsing/Singvögel
Rückwärts & Co.” i „Disaster”. Nie wiedziałem w owym czasie zupełnie nic o
anarchistycznej genezie grupy związanej z Kommune 1, ani o późniejszej
„zawrotnej” karierze Uschi Obermaier, ani nawet o tym, że był to być może
jedyny w dziejach rock and rolla zespół, w którym umiejętność gry na
jakimkolwiek instrumencie muzycznym nie tylko nie była mile widziana, ale wręcz
dyskwalifikująca – do tego stopnia, że związani z komuną muzycy powołali w
końcu alternatywną edycję grupy, nazwaną, jakżeby inaczej, Amon Düül II. Wszystko to jednak zapewne wzmogłoby tylko sympatię
nastolatka do bohaterów hipisowskiej rewolucji sprzed lat.
„Die Niklashauser Fahrt” |
Dziś myślę o Amon Düül równie ciepło, postrzegając jednak ten zespół dość
ambiwalentnie. Z jednej strony jest to
bowiem ucieleśnienie mitycznej, rockandrollowej niewinności, czystej ekspresji
na krawędzi elektrycznego hałasu (wyprzedzającej o lata eksplozję punk rocka).
Z drugiej zaś mamy tu do czynienia jednym z najbardziej wyrazistych przykładów
politycznego zaangażowania muzyki rockowej – w jego najszlachetniejszej (zawsze
po stronie słabych i bezbronnych), ale i najbardziej naiwnej postaci. Amon Düül
powstał wszak w roku 1967 w lewackich środowiskach Monachium, był jednak
niezmiennie postrzegany jako „zbrojne artystycznie” ramię berlińskiej Kommune 1 – łącznikiem był tu Dieter Kunzelmann (jeden z
twórców Kommune 1 i zarazem uczestnik Munich Subversive Action). Zespół nie
posiadał właściwie stałego składu, funkcjonował konsekwentnie jako społeczno-artystyczna
komuna, przez której szeregi przewinęli się m.in. bracia Ulrich i Peter
Leopold, siostry Ella, Helga i Angelika Filanda, oczywiście – Uschi Obermaier (czyli Amonowa Nico), a
także późniejsi twórcy Amon Düül II – Chris
Karrer i Renate Knaup. Anarchia, wolna miłość, komunistyczna frazeologia, LSD i
nieposkromiona skłonność do brzmieniowych eksperymentów dały w efekcie
niepowtarzalny koncertowo-muzyczny galimatias rzadkiej urody. Jego echa dają
się jeszcze zauważyć na uwiecznionym przez Rüdigera Nüchterna koncercie
„Phallus Dei” (1968), choć jest to już występ firmowany przez drugą edycję
grupy. Atmosferę Amonowych jamów oraz obraz życia komuny przynosi jednak, dość
rzadko wspominany, telewizyjny film „Die
Niklashauser Fahrt” (1970), wyreżyserowany przez zaprzyjaźnionego z grupą
Rainera Wernera Fassbindera (z udziałem m.in. Petera Leopolda i Chrisa Karrera).
Jest to w istocie kontrkulturowa adaptacja dziejów Jezusa – proroka walczącego
przy pomocy „dzieci-kwiatów” z opresyjnym systemem politycznym, utrzymana w
tonacji hipisowskiej ballady i pełna akcentów psychodeliczno-anarchistycznych,
choć nie wolna także od groteskowych obrazów „rewolucji nawalonych idealistów”.
„Die Niklashauser Fahrt” |
Po latach atmosferę owej „kwietnej wojny”
przywołała ekranizacja bestsellerowych wspomnień Uschi Obermaier – „Das Wilde
Leben” (2007, reż. A. Bornhak). Nietuzinkowa bohaterka tej opowieści zabłąkała
się do Kommune 1 przypadkiem, okazjonalnie związała z muzykami Amon
Düül, by następnie przewinąć się przez sypialnie Micka Jaggera oraz Jimiego
Hendrixa, próbować swych sił w filmie i świecie mody, zaś ostatecznie zyskać
opinię symbolu seksu pokolenia ‘68. Pierwsza edycja Amon Düül okazała się
ostatecznie krótkotrwałą eksplozją kontrkulturowego ducha anarchii oraz
artystycznej i obyczajowej swobody. Co ciekawe, oprócz trzech eksperymentalnych
płyt z „wyzwalającym elektrycznym hałasem”, grupa pozostawiła po sobie
wyjątkowy, acid-folkowy album „Paradieswärts Düül” (1970), moim zdaniem – najlepszą
hipisowską płytę w krótkich lecz burzliwych dziejach rock and rolla. Dzieło
urzekające kojącym, na poły akustycznym brzmieniem, prostymi melodiami,
psychodeliczną aurą i czytelnym przesłaniem: „Love
is peace/Freedom
is harmony” – zaskakującym
w dorobku zespołu, który grywał, by walczyć i agitować. „Raj w krainie Düül” pozostaje zresztą od
lat najlepszą odtrutką na kolejne wpadki rockowej rewolucji, która płynąc przez
świat, stara się bardzo nie wypaść z głównego nurtu popkultury. Pocieszający
jest fakt, że twórcom Amon Düül obcy był ten rodzaj konformizmu, który
znamionuje pokaźną część dzisiejszych „buntowników”. Oni po prostu rozwiązali
zespół, gdy skończyło się „Lato Miłości”.
Kiedy w czasach licealnych ekscytowałem się kolejnymi nagraniami
niemieckiej komuny, nie wiedziałem jeszcze, bo wiedzieć nie mogłem, że miała
ona swą odległą, azjatycką inkarnację w postaci japońskiej formacji Les
Rallizes Dénudés, zapisującej własne osobliwe karty w dziejach kontrkultury. To
już jednak zupełnie inna historia…
„Das Wilde Leben” (2007) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz