Słuchałem
orzeczenia norweskiego sądu w sprawie Breivika, mając w pamięci echa niedawnych
amerykańskich masakr w Denver oraz Milwaukee i zamiast zastanawiać się nad
skandynawskim systemem sądowniczym, czarnymi perspektywami polskiego neonazizmu
lub powszechnym dostępem do broni w USA, nie mogłem opędzić się od wspomnienia
sensacyjnej ramotki filmowej sprzed lat. Chodził mi po głowie film Larry’ego
Cohena „God Told Me To” (czyli „Bóg mi kazał”, 1976) niepokojąco proroczy (lub
dramatycznie aktualny) obraz krwawej „zemsty Boga” na zlaicyzowanej kulturze
współczesnej. Fabuła jest tyleż paranoiczna co groteskowa. Mieszkańców Nowego
Jorku terroryzuje seria samobójczych zamachów, których autorzy – z pozoru
zupełnie zwyczajni, przypadkowi ludzie – dokonawszy masowych mordów, deklarują
zgodnie: „Bóg mi kazał!”. Śledztwo prowadzi zaś policjant-katolik, usiłujący
równocześnie rozwikłać zagadkę własnego pochodzenia – osobliwie powiązanego z
genezą zamachów. W istocie obraz ten to postmodernistyczny kolaż wszystkiego ze
wszystkim, dokonany pod gatunkowym pretekstem „metafizycznego thrillera” (tak to się chyba teraz
nazywa). Mamy tu elementy estetyki gore (dobra scena z nożem na schodach), echa
hipisowskiej kontrkultury (ekstrawagancki mesjasz o aparycji Chrystusa),
spiskową teorię o religijnym sprzysiężeniu „możnych i wpływowych”, utrzymane w
onirycznej atmosferze wizje porwań przez kosmitów i sztucznych inseminacji
ziemskich kobiet, seksualne obsesje katolików („Jesteśmy ostatnimi dziewicami
na Ziemi”, oznajmia… matka niepokalanie poczętego bohatera), skorumpowaną
policję, porachunki gangów w Harlemie, handel narkotykami, apokaliptyczną wizję
końca cywilizacji i nastania nowej rasy „mieszańców” zapoczątkowanej przez
mściwego, hipisowskiego mesjasza etc., etc. Jednym słowem, rzecz zdecydowanie
przeznaczona dla fanów…
Film otwiera jednak
zdumiewająca scena pierwszego z serii samobójczych zamachów – utrzymana w
stylistyce, którą pamiętamy dobrze z początku „Dzikiej bandy” Sama Peckinpaha.
Przyczajony na dachu wieżowca terrorysta dziesiątkuje przechodniów na
nowojorskich ulicach strzałami z karabinu snajperskiego – sekwencja ciągnie się
przez długie minuty, narasta histeria, padają ludzie, krew tryska na ekran.
Część ujęć nakręcona jest – w celu oddania punktu widzenia zamachowca – „z lotu
ptaka”, choć zważywszy na tematykę filmu oraz psychologiczną motywację
strzelającego, należałoby raczej mówić tu o „boskiej perspektywie”, terrorysta
reprezentuje wszak „boski punkt widzenia”, strzelając „w imię Pana”.
Psychologiczna wiedza lub intuicja pozwoliły Cohenowi trafnie oddać ową
potrzebę zamachowca (Breivika, Holmesa, Page’a…), by postawić się na pozycji „Pana”,
tego który, w imię – rzecz jasna – wyższych wartości decyduje o życiu i śmierci
ofiar (którymi zawsze są jacyś „inni”: „podludzie”, „lewacy”, „sikhowie”). Kiedy
piszę te słowa, mam w pamięci wyznanie jednej z ofiar strzelaniny na wyspie
Utoya, Polaka, który wyznał, że Breivik miał go na celowniku, ale oszczędził,
uzasadniając to później tym, że „chłopak miał wygląd prawicowy” (tak
przynajmniej podają media). Norweg nie przyznał chyba jednak wprost, że „Bóg mu
kazał”, choć, zdaje się, bełkotał coś o „ratowaniu dziedzictwa chrześcijańskiej
Europy”.
|
Zamachowiec |
|
i jego "boska perspektywa". |
|
Jest także winny... |
|
Mściwy mesjasz, |
|
ukrywający się w kotłowni. |
|
Są uprowadzenia w kosmos... |
|
i "niepokalane poczęcia". |
Co ciekawe, film Cohena
powstał zaledwie dwa lata po genialnym obrazie Luisa Bunuela „Widmo wolności”,
w którym identyczna sekwencja zdarzeń przeradzała się w etyczno-prawną
makabreskę. Jak pamiętamy zamachowiec Bunuela, poeta-zabójca, usytuowany na
dachu wieżowca, strzelał w tłum z karabinu snajperskiego, by następnie dać się
ująć i uczestniczyć w groteskowym procesie, w którym został skazany na śmierć.
Nie broniąc się i nie prezentując żadnego, poza aktem czysto poetyckiego
okrucieństwa („poetyckiego terroryzmu” rodem z pism Hakima Beya?), uzasadnienia
dla swego zbrodniczego czynu, terrorysta okazywał się zbrodniarzem całkowicie
niewinnym w swej bezinteresowności, niczym Lafcadio Wluiki z „Lochów Watykanu”.
Po odczytaniu sentencji wyroku zamachowiec swobodnie opuszcza bowiem gmach
sądu, przyjmując gratulacje uczestników procesu i rozdając autografy rozentuzjazmowanym
miłośniczkom swego rzadkiego „talentu”. Sława spływa na okrutnego poetę i żadna
krew nie woła o pomstę do nieba. Co więcej, nie
potrzebuje on dla swego czynu żadnej dodatkowej, wyższej racji – moralnej,
politycznej, religijnej, żadnego: „Bóg mi kazał!”. Wystarczy sama wola. Jego
biedni, pożałowania godni naśladowcy w naszej banalnej rzeczywistości nie są w
stanie działać bez uzasadnienia, bez obezwładniającego rozum języka
ideologicznej bredni – zwykle zanurzonej w pomrokach religijnej metafizyki.
Oglądając relacje z procesu Breivika, miałem
wrażenie, że gdzieś widziałem już wszystkie te sceny, w których sędziowie i
prokuratorzy witają się kulturalnie z oskarżonym, podając mu rękę. Miało to
miejsce, oczywiście, w filmie Bunuela. Z jedną różnicą – u hiszpańskiego
surrealisty prokuratorzy pośpieszyli do zbrodniarza po procesie… z
gratulacjami. Tak oto raz jeszcze życie okazało się, kiepskim, naśladowcą
sztuki. Oscar Wilde wiecznie żywy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz