niedziela, 5 sierpnia 2012

Gwizdy, zjawy, templariusze…


            Oglądanie w ramach wakacyjnej rozrywki filmowych ramotek z lamusa nie zawsze kończy się wraz z seansem. Obejrzawszy telewizyjny drobiazg sprzed lat, dałem się ponieść skłonności do niepohamowanej (nad)interpretacji. Oto bowiem filmowa adaptacja klasycznej nowelki brytyjskiego „mistrza grozy”, M.R. Jamesa „Oh, whistle, and I’ll come to you, my lad” – dokonana przed czterdziestu laty przez (a jakżeby inaczej!) BBC w cyklu Omnibus – okazuje się nie tylko kameralnym arcydziełkiem godnym talentu pisarza, ale też wcale wdzięcznym pretekstem do refleksji bardziej rozległej. A rzecz jest z pozoru banalna. Fabuła, jak to u Jamesa, prosta i skupiona w całości na nieuchronnej konfrontacji filozofa-naturalisty z nadprzyrodzonym. Tu filozofem jest profesor Parkins (genialna rola Michaela Horderna), zjawą zaś bezimienny demon strzegący opuszczonego cmentarza templariuszy. W roli głównej występuje jednak zagadkowy… gwizdek, znaleziony przez Parkinsa na wybrzeżu Suffolk i ozdobiony enigmatyczną inskrypcją: „Zagwiżdż a przybędę do ciebie”. Dalej wszystko toczy się jak w klasycznej ghost story – profesor nieuchronnie gwiżdże, zrywa się wiatr, śpiącego niedowiarka nękają koszmary, zaś w mrożącym krew w żyłach finale zjawia się upiór – w filmie Millera cudownie ograny za pomocą nieśmiertelnego numeru z prześcieradłem. Parkins trwoży się i bełkocze: „Nie, nie, nie”. Koniec.
 Opuszczone wybrzeże po sezonie,
 niefortunny gwizd,
 senna mara
 i zjawa ucieleśniona.













Na czym więc polega urok tej produkcji? Otóż ten świetnie sfotografowany film zawdzięcza swą niekwestionowaną siłę – nazwijmy ją – „siłą straszenia”, głównie doskonałej ścieżce dźwiękowej, która obywa się zupełnie bez muzyki, eksponując sferę głosów i odgłosów, szmerów, stuknięć, szeptów i pomruków, noszącą widoczny (a raczej słyszalny!) ślad studia dźwiękowego BBC. Drobne przykłady? Film otwiera scena, w której Parkins nie może dojść do porozumienia z lokajem, gdyż ten mówi niewyraźnie, mamrocząc pod nosem i powtarzając sylaby. Od tej chwili mruczenie bohaterów będzie nam towarzyszyć nieustannie, potęgując wrażenie niesamowitości. Sam Parkins pomrukuje bez przerwy – podśpiewując na spacerach, gawędząc ze sobą pod nosem, odburkując niezbyt grzecznie pokojówkom. Wreszcie – w finale – ów elokwentny profesor, zaskoczony przez zjawę, osunie się ostatecznie w sferę bełkotu, dzieląc los lokaja. Jest oczywiście także gwizdek, który przyzywa demona z zaświatów. Co ciekawe głos gwizdka jest zupełnie niemuzyczny – matowy i płaski, znajduje jednak swe natychmiastowe przedłużenie w gwałtownych porywach wzmagającego się wiatru, łomoczącego okiennicami. Także „niesamowity” dźwięk obecności upiora – nie jest właściwie nadnaturalny – jest natomiast, bez wątpienia, nieoczekiwany. Jest to po prostu dźwięk zmiętego gwałtownie prześcieradła. Tyle tylko, że zmiętego w pokoju, w którym nie ma (nie powinno być) nikogo poza Parkinsem. „Niesamowite” kryje się zatem, jak słusznie przeczuwał doktor Freud, w tym, co zwyczajne – choć, w danych okolicznościach, niepożądane. Zważywszy na wszystkie te akustyczne niuanse, dziwnym wydaje się fakt, że film ów pominął David Toop w swej świetnej książce o przerażających dźwiękach, „Sinister Resonance. The Mediumship of the Listener” (Continuum 2010), w której poświęca kilka zdań samej noweli Jamesa.

Toop skupia swą uwagę na „niesamowitym” aspekcie dźwięku, wywodząc tę jego cechę z prenatalnej fazy naszego życia – słyszymy wszak wcześniej niż widzimy i w konsekwencji wszystkie dźwięki są dla nas wówczas akuzmatyczne – pozbawione związku z widzialnym źródłem, przybywając z enigmatycznego „zewnętrza” jako zagadkowe i niepokojące. Film Millera zdaje się przynosić przekonującą ilustrację tych intuicji Toopa w scenie nocnego koszmaru Parkinsa, ściganego przez zjawę na pustej plaży. Panicznej ucieczce profesora towarzyszy nieustannie przytłumiony i zdenaturalizowany efektami brzmieniowymi dźwięk, przywodzący na myśl dobiegające z oddali (spoza świata? spoza snu?) bicie serca, które jednak nie koi, lecz przeraża. Ten akuzmatyczny, oderwany od identyfikowalnego źródła dźwięk objawia w całej okazałości swój „niesamowity” potencjał. Oto groza, którą słychać.
Na koniec dwie ciekawostki. Nowela Jamesa doczekała się niedawno kolejnej ekranizacji (znów telewizyjnej, i znów BBC!) – w reżyserii Andy’ego de Emmony, z Johnem Hurtem w roli głównej. Niestety ta wersja obywa się bez gwizdka. I wreszcie, moda na „demonicznych templariuszy” nie mija – jedna z ostatnich płyt Johna Zorna nosi tytuł „Templars-In Sacred Blood” (Tzadik 2012). Wprawdzie wśród instrumentów nie dopatrzyłem się gwizdków, ale w składzie jest Mike Patton, zatem można spodziewać się demona.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz