Oglądanie w ramach wakacyjnej rozrywki filmowych ramotek z lamusa nie zawsze kończy się wraz z seansem. Obejrzawszy telewizyjny
drobiazg sprzed lat, dałem się ponieść skłonności do niepohamowanej
(nad)interpretacji. Oto bowiem filmowa adaptacja klasycznej nowelki
brytyjskiego „mistrza grozy”, M.R. Jamesa
„Oh, whistle, and I’ll come to you, my lad” – dokonana przed czterdziestu
laty przez (a jakżeby inaczej!) BBC w cyklu Omnibus – okazuje się nie tylko kameralnym
arcydziełkiem godnym talentu pisarza, ale też wcale wdzięcznym pretekstem do
refleksji bardziej rozległej. A rzecz jest z pozoru banalna. Fabuła, jak to u
Jamesa, prosta i skupiona w całości na nieuchronnej konfrontacji
filozofa-naturalisty z nadprzyrodzonym. Tu filozofem jest profesor Parkins
(genialna rola Michaela Horderna), zjawą zaś bezimienny demon strzegący opuszczonego
cmentarza templariuszy. W roli głównej występuje jednak zagadkowy… gwizdek,
znaleziony przez Parkinsa na wybrzeżu Suffolk i ozdobiony enigmatyczną
inskrypcją: „Zagwiżdż a przybędę do ciebie”. Dalej wszystko toczy się jak w
klasycznej ghost story – profesor nieuchronnie gwiżdże, zrywa się wiatr, śpiącego
niedowiarka nękają koszmary, zaś w mrożącym krew w żyłach finale zjawia się
upiór – w filmie Millera cudownie ograny za pomocą nieśmiertelnego numeru z
prześcieradłem. Parkins trwoży się i bełkocze: „Nie, nie, nie”. Koniec.
Opuszczone wybrzeże po sezonie,niefortunny gwizd,
senna mara
i zjawa ucieleśniona.
Na czym więc polega
urok tej produkcji? Otóż ten świetnie sfotografowany film zawdzięcza swą
niekwestionowaną siłę – nazwijmy ją – „siłą straszenia”, głównie doskonałej
ścieżce dźwiękowej, która obywa się zupełnie bez muzyki, eksponując sferę
głosów i odgłosów, szmerów, stuknięć, szeptów i pomruków, noszącą widoczny (a
raczej słyszalny!) ślad studia dźwiękowego BBC. Drobne przykłady? Film otwiera
scena, w której Parkins nie może dojść do porozumienia z lokajem, gdyż ten mówi
niewyraźnie, mamrocząc pod nosem i powtarzając sylaby. Od tej
chwili mruczenie bohaterów będzie nam towarzyszyć nieustannie, potęgując
wrażenie niesamowitości. Sam Parkins pomrukuje bez przerwy – podśpiewując na
spacerach, gawędząc ze sobą pod nosem, odburkując niezbyt grzecznie pokojówkom.
Wreszcie – w finale – ów elokwentny profesor, zaskoczony przez zjawę, osunie
się ostatecznie w sferę bełkotu, dzieląc los lokaja. Jest oczywiście także gwizdek, który
przyzywa demona z zaświatów. Co ciekawe głos gwizdka jest zupełnie niemuzyczny –
matowy i płaski, znajduje jednak swe natychmiastowe przedłużenie w gwałtownych
porywach wzmagającego się wiatru, łomoczącego okiennicami. Także „niesamowity”
dźwięk obecności upiora – nie jest właściwie nadnaturalny – jest natomiast, bez
wątpienia, nieoczekiwany. Jest to po prostu dźwięk zmiętego gwałtownie
prześcieradła. Tyle tylko, że zmiętego w pokoju, w którym nie ma (nie powinno być) nikogo poza
Parkinsem. „Niesamowite” kryje się zatem, jak słusznie przeczuwał doktor Freud,
w tym, co zwyczajne – choć, w danych okolicznościach, niepożądane. Zważywszy na
wszystkie te akustyczne niuanse, dziwnym wydaje się fakt, że film ów pominął
David Toop w swej świetnej książce o przerażających dźwiękach, „Sinister Resonance. The Mediumship of the
Listener” (Continuum 2010), w której poświęca kilka zdań samej noweli Jamesa.
Toop skupia swą uwagę
na „niesamowitym” aspekcie dźwięku, wywodząc tę jego cechę z prenatalnej fazy
naszego życia – słyszymy wszak wcześniej niż widzimy i w konsekwencji wszystkie
dźwięki są dla nas wówczas akuzmatyczne – pozbawione związku z widzialnym
źródłem, przybywając z enigmatycznego „zewnętrza” jako zagadkowe i niepokojące.
Film Millera zdaje się przynosić przekonującą ilustrację tych intuicji Toopa w
scenie nocnego koszmaru Parkinsa, ściganego przez zjawę na pustej plaży.
Panicznej ucieczce profesora towarzyszy nieustannie przytłumiony i
zdenaturalizowany efektami brzmieniowymi dźwięk, przywodzący na myśl dobiegające
z oddali (spoza świata? spoza snu?) bicie serca, które jednak nie koi, lecz przeraża.
Ten akuzmatyczny, oderwany od identyfikowalnego źródła dźwięk objawia w całej
okazałości swój „niesamowity” potencjał. Oto groza, którą słychać.
Na koniec dwie
ciekawostki. Nowela Jamesa doczekała się niedawno kolejnej ekranizacji (znów
telewizyjnej, i znów BBC!) – w reżyserii Andy’ego de Emmony, z Johnem Hurtem w
roli głównej. Niestety ta wersja obywa się bez gwizdka. I wreszcie, moda na „demonicznych
templariuszy” nie mija – jedna z ostatnich płyt Johna Zorna nosi tytuł „Templars-In
Sacred Blood” (Tzadik 2012). Wprawdzie wśród instrumentów nie dopatrzyłem się
gwizdków, ale w składzie jest Mike Patton, zatem można spodziewać się demona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz