poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Uwaga, bogini! Nie dotykać (zbyt namiętnie)…

                                                                dla Justyny

Czytam znakomity tom reportaży Williama Dalrymple’a „Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach” (Wydawnictwo Czarne, 2012). Intrygujące historie świętych-nieświętych, z których najbardziej ujmuje mnie opowieść Hari’ego Dasa – kopacza studni i więziennego strażnika – tancerza tejjam, w którego na czas obrzędu wciela się bóg Wisznu. Aby wstąpił w człowieka, nie wystarczy sam kostium i charakteryzacja, potrzebne jest jeszcze… spojrzenie w lusterko, trwające tak długo, aż aktor rozpozna w sobie bóstwo, wpadając w trans. Wyczuwam, że nie chodzi tu o spojrzenie rzucone w zwierciadło przez człowieka, lecz o odpowiedź, przychodzącą z drugiej strony lustra, a więc o spojrzenie boga rzucone człowiekowi, który ma stać się jego wierzchowcem. To przecież bóstwo rozpoznaje człowieka. Jak jednak czuje się człowiek podglądany przez boga? Psychoanaliza podpowiada, że jest to spojrzenie Innego, a więc spojrzenie, które histeryzuje oglądanego, więżąc go w niewygodnej formie. Boski trans okazuje się zatem transem histerycznym? To jeszcze nie koniec… Rzecz dzieje się w Kerali – jednym z najbardziej konserwatywnych stanów w Indiach, gdzie podziały kastowe są wyraziste i radykalnie przestrzegane aż do dziś. Das należy zaś do dalitów, czyli niedotykalnych, kasty najniższej i powszechnie pogardzanej. Nie zawsze jednak. Oto bowiem sam Wisznu uwzniośla go przez chwilę swą boską obecnością, sprawiając, że nawet bramini tłoczą się u jego stóp, by tknąć go choć opuszkiem palca i uzyskać błogosławieństwo. Hari opowiada o tym nie bez satysfakcji: „Pewien bramin w zeszłym miesiącu oddawał mi cześć podczas widowiska tejjam, z wielkim szacunkiem, ze łzami w oczach dotykał moich stóp i klękając przede mną, prosił o błogosławieństwo”. Nie przeszkodziło to pobłogosławionemu tydzień później nie rozpoznać w Dasie-kopaczu studni boskiej inkarnacji. Dopiero obecność bóstwa czyni pariasa dotykalnym. W ten sposób Wisznu sankcjonuje przekroczenie społecznych podziałów.

Czytając Dalrymple’a, pomyślałem o filmowym arcydziele Satyajita Raya, Devi (1960), opowiadającym historię młodej kobiety uwięzionej w formie bogini Kali. Więzi ją jednak nie klątwa, lecz właśnie spojrzenie Innego, reprezentowanego przez zazdrosnego ojca, który pod wpływem sennej wizji przemienia swą piękną synową w obiekt religijnej adoracji, co pozbawia ją niepokojącego, czysto erotycznego powabu. Przeistoczenie zostaje błyskawicznie usankcjonowane przez nachalny tłum wyznawców, reprezentujących oficjalny porządek symboliczny: tradycję, religię i prawo, czyniące z dziewczyny bezwolną istotę uwiedzioną przez boskość aż po krawędź obłędu. Boska forma narzucona synowej reprezentuje tu pragnienie Innego, maskując jego rzeczywisty obiekt, którym jest synowa – kobieta obłożona społecznym zakazem pragnienia – a więc taka, której, zgodnie z Freudowską wykładnią zakazu, bohater „musi pożądać”. Depersonifikacja dziewczyny towarzysząca jej sakralizacji pozwala zarazem mężczyźnie pragnąć jej w sposób uprawniony – jako obiektu religijnej czci. Kolejne ujęcia pokazują bohaterkę coraz mniej ludzką, coraz bardziej zaś upozowaną na wizerunek bóstwa (kamera staje się tu okiem Innego – reprezentując jego spojrzenie), które bierze ją w posiadanie w niekończącej się orgii ceremonii, pielgrzymek i cudownych uzdrowień, konstytuujących w niej samej pewność boskiej inkarnacji. 
 
 
 
Film Raya z dużą przenikliwością odsłania psychologiczne i społeczne mechanizmy uwięzienia kobiety w boskiej formie, ukazując zarówno konstytutywną rolę spojrzenia obserwatorów (Innego), którzy rozpoznają i ustanawiają boskość bohaterki, jak i postępujące utożsamienie dziewczyny z boginią – wyrażane przyjęciem właściwych jej, usankcjonowanych przez tradycję form ekspresji – hieratycznych póz, gestów, wyniosłego milczenia. Bogini wraz ze wzrostem swej potęgi narzuca własny język symboliczny, w którym ostatecznie zatraca się głos dziewczyny i jej ludzka tożsamość.

 Kończąc te refleksje, myślę jeszcze przelotnie o Yvonne Marquis, aktorce z filmu Kennetha Angera „Puce Moment” (1949), w którym miała się ona stać ucieleśnieniem bogini Hollywood. Marquis przebiera się tam, przysposabia do opuszczenia wytwornej rezydencji, jak na boginię przystało, posiada nadmiar wszystkiego – sukien, kosmetyków, psów, nawet swej kobiecej obecności na ekranie.

Film Angera pozostał na zawsze nieukończony, aktorka została uwięziona w filmowym ciele bogini, zaś sama Marquis… ostatecznie zniknęła, rozpływając się w historii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz