sobota, 11 sierpnia 2012

I am sitting in a room… (waiting for the streetcar)

Can, „The Lost Tapes”, Spoon Records 2012


Siedzę w pokoju, słuchając płyt z retrospektywnego wydawnictwa grupy Can „The Lost Tapes” (Spoon Records 2012), gromadzącego odnalezione nagrania z lat 1968-1978, a zatem z najbardziej twórczego okresu w historii tej niemieckiej formacji. Moja słabość do Can sięga czasów licealnych, wszak w odmętach brodnickiej „subkultury prowincjonalnej” był to najbardziej nieosiągalny undergroundowy zespół, o jakim się w ogóle słyszało (nie słuchając go, rzecz jasna!). Lubiłem więc Can (podobnie jak Rolanda Kirka) dużo wcześniej, nim zdarzyło mi się posłuchać ich muzyki. A teraz leżą przede mną trzy płyty, ponad trzy godziny muzyki – nagrania z niekończących się improwizowanych (muzycy z Kolonii wolą chyba określenie „spontanicznych”) sesji, wprawki z prób i koncertowe rarytasy ocalone z niezliczonych występów Can. Pod wieloma względami jest to zapewne najwartościowsze (a z pewnością najbardziej reprezentatywne) wydawnictwo w dyskografii grupy – ukazuje bowiem zespół w działaniu, muzyków przy pracy, nie ograniczając się do prezentowania gotowych jej efektów w postaci zaaranżowanych, zmiksowanych, wyczyszczonych i wyprodukowanych „utworów”. Nade wszystko jednak „The Lost Tapes” są świadectwem postawy artystycznej, jaka narodziła się na przełomie lat 60. i 70. minionego stulecia, kiedy doszło do twórczej konfrontacji estetyki kontrkulturowego undergroundu, w której podstawową formą ekspresji muzycznej stał się rock and roll, z akademicką i okołoakademicką awangardą (reprezentowaną przez postaci takie, jak Stockhausen, Young, Riley, Henry czy Parmegiani), jak nigdy wcześniej chłonną wówczas i otwartą na wpływy rodem z tak niestabilnych w sferze wartości obszarów, jak kontr- czy popkultura. Muzyka Can jest bowiem muzyką par excellence eksperymentalną – uprawianą z pełną świadomością przez twórców sięgających celowo (ale i z upodobaniem!) po instrumentarium rockowe, by sprawdzić jego potencjał w kontekście technik twórczych zarezerwowanych dotąd dla awangardzistów: muzyki elektronicznej i konkretnej oraz elektroakustycznej improwizacji. Widać to najwyraźniej w podejściu muzyków Can do studia nagraniowego, które nie jest dla nich „miejscem, gdzie dokonuje się rejestracji przygotowanego wcześniej materiału” (podejście typowe dla muzyki klasycznej oraz popularnej), lecz narzędziem pracy twórczej – jeszcze jednym instrumentem muzycznym (bez trudu rozpoznamy tu dziedzictwo idei Pierre’a Schaeffera), do czego przyznaje się ochoczo Irmin Schmidt w arcyciekawej notce dołączonej do „The Lost Tapes”. Studio jest zatem artystyczną utopią, przestrzenią i narzędziem improwizacji, umożliwiającą realizację najbardziej ekscentrycznych pomysłów. Dlatego też automaty perkusyjne współgrają tu z egzotycznymi instrumentami akustycznymi (głównie perkusyjnymi i dętymi), syntezatory produkują hałas w postaci czystej lub strukturalnie uporządkowanej, głos staje się wehikułem mowy i melorecytacji bądź sonorystycznej improwizacji, sięgającej bełkotu, zaś zapętlone taśmy ujawniają zniewalającą moc rytmicznych repetycji, na tle których rozrastają się w sposób miarowy lecz niepohamowany („szerzej niż imperia i wolniej”) kłącza dźwięków elektrycznych i elektronicznych, serwowanych słuchaczom przez zespół rockowy. Znakiem rozpoznawczym Can pozostaje formalny minimalizm, przejawiający się przede wszystkim w swoistym redukcjonizmie rytmicznym i zamiłowaniu do niekończących się powtórzeń, których ideę uchwycił najlepiej perkusista, Jaki Liebezeit, w pamiętnej deklaracji zawierającej znaczącą autosugestię: „Graj monotonnie!”. W istocie bowiem spora część materiału muzycznego Can (np. „Waiting for the Streetcar”) mogłaby zostać „napisana” przez „poważnych” kompozytorów, jak choćby Steve Reich czy Terry Riley, gdyby tylko zdecydowali się oni komponować na zespół rockandrollowy (co zdarzało im się sporadycznie). Jeśli dodamy do tego basowe ostinato Holgera Czukaya (który niekiedy „goes funky”), zapętlone frazy gitary nieodżałowanego Michaela Karoli i szemrzące aż po krawędź hałasu generatory Irmina Schmidta – przede wszystkim zaś nieposkromioną ekspresję obu wokalistów: Malcolma Mooneya i Damo Suzukiego, obdarzonych tym samym upodobaniem do obłąkanych repetycji („Upstairs, downstairs, upstairs, downstairs, upstairs, downstairs… Yeah!”), to ujawni się nam z cała mocą niepokojący, transowy potencjał muzyki Can, czyniący z rock and rolla potężny instrument plemiennej integracji na wiele lat przed odkryciem techno. Potwierdzeniem wszystkich tych cech są zaś „Zaginione taśmy” – być może najlepsza rockowa płyta bieżącego roku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz