Nigdy nie byłem
szczególnym entuzjastą stoner rocka i doom metalu, choć uważam „Dopesmoker”
grupy Sleep za kawałek zacnej metalowej roboty. Zawsze jednak przykuwa moją
uwagę podejmowana przez twórców próba przekroczenia czytelnych,
konwencjonalnych ram artystycznych (gatunkowych czy stylistycznych), dlatego
też nie kryję swojej sympatii dla ostatnich, „bluesowych” płyt Earth („The Bees
Made Honey in the Lion’s Skull”, „Angels of Darkness, Demons of Light vol.
1&2”), choć już demoniczne odsłony „dronowego hałasu” formacji Sunn 0)))
brzmią mi nieco pretensjonalnie, mimo że z pewnością zasłużenie znajdują swych
zaprzysięgłych amatorów. W tym kontekście kolejne płyty duetu OM, założonego w
roku 2003 przez byłych muzyków Sleep – basistę i wokalistę, Ala Cisnerosa oraz
perkusistę, Chrisa Haikusa przedstawiają się szczególnie interesująco. Choć
basowo-perkusyjne tandemy mają w muzyce rockowej swoją wcale szlachetną
tradycję, to nie znajdziemy tu ani „harsh dubu” z wczesnych płyt Scorna, ani
też karkołomnych ćwiczeń wokalno-rytmicznych rodem z najlepszych nagrań Ruins.
Haikus i Cisneros pozostają bowiem wierni doomowym korzeniom – grając wolno
choć głośno i motorycznie lecz nie bez finezji – i podążając ścieżką wytyczoną
przed laty przez Black Sabbath. Pierwsze albumy duetu: „Variations on a Theme”
(2005) i „Conference of the Birds” (2006), nagrane dla zasłużonej wytwórni Holy
Mountain rzuciły muzyków w objęcia psychodeliczno-folkowych freaków, co
zaowocowało wspólnymi wydawnictwami z takimi tuzami tej stylistyki, jak Six
Organs of Admittance i Current 93. Orientalne fascynacje Bena Chasny’ego (SOA)
oraz ezoteryczne upodobania Davida Tibeta (C93) odcisnęły wyraźne piętno na
kolejnych dokonaniach OM – tak w sferze muzycznej, w której nastąpił wyraźny „zwrot
na Wschód”, jak i tekstowej – zdominowanej przez tematykę, określmy ją umownie,
religijno-duchową, szczęśliwie odległą jednak od gimnazjalnego satanizmu.
Owocem tej orientacji Haikusa i Cisnerosa są kolejne albumy (nagrywane już dla
Southern Lord i Drag City), które przynoszą najwartościowsze chyba jak dotąd
owoce twórczej pracy obu panów. Co ciekawe, gdy wsłuchać się uważnie w ostatnie
wydawnictwa OM, można dojść do wniosku, że w istocie – w warstwie muzycznej –
niewiele się zmieniło. Prawdę powiedziawszy, niemal wszystkie kompozycje duetu
sprawiają wrażenie jakby zostały wywiedzione wprost z dwóch klasycznych piosenek
sprzed lat – mam tu oczywiście na myśli „Set the Controls for the Heart of the
Sun” Pink Floyd oraz „Planet Caravan” Black Sabbath. Powolna, tocząca się
leniwie i odrobinę meandrująca muzyczna narracja zmierza nieuchronnie ku
hałaśliwym kulminacjom bądź ekstatycznemu finałowi. Perkusja bije miarowo – z minimalną
dawką ozdobników, partie basu osadzone są nisko (najniżej jak się da – niżej grywają
chyba tylko Laswell i Wobble) i uporządkowane w proste ostinata (dalekie jednak
od tych znanych z produkcji dubowych), wokalne popisy Cisnerosa dryfują
swobodnie od szemrzącego pomruku do monotonnego mantrowania. I to wszystko…?
Jednak nie.
„Pilgrimage” (Southern
Lord 2007) to wciąż jeszcze produkcja postdoomowego duetu, przemierzającego
dobrze znane szlaki transowej monotonii kontrapunktowanej eksplozjami
elektrycznego, rockowego hałasu. Tym, co zmieniło się tu najbardziej jest
jednak produkcja, za którą odpowiedzialność wziął Steve Albini, gwarantując
soczyste, ciepłe, organiczne i analogowe brzmienia o ostrości szlachetnej
stali. Dawny filar Big Black i lider Shellaca jest obecnie najbardziej wpływowym i
charyzmatycznym producentem rockowego undergroundu, zaś jego brzmienie –
rozpoznawalne i naznaczone niezwykłą wyrazistością w świecie sztucznego
pompowania dźwięku i płaskich formatów MP3. Tak jest i w tym przypadku, choć „Pilgrimage”,
przyznajmy uczciwie, sprawia wrażenie materiału muzycznego z albumu „Ummagumma”
nagranego przez Shellaca (o tym, że w ponowoczesnym świecie nie musi to być
działalność wtórna i jałowa przekonuje nas najlepiej inny rewizjonista „metalowego
dziedzictwa”, Les Claypool, który ze swą zjawiskową formacją Colonel Les Claypool's Fearless Flying Frog
Brigade nagrał niedawno, brzmiącą wyśmienicie, koncertową wersję innego albumu
Floydów – „Animals”).
Przełom nadchodzi jednak wraz z kolejnym wydawnictwem OM „God
Is Good” (Drag City 2009), kiedy zespół opuszcza Chris Haikus, zaś jego miejsce
zajmuje nowy perkusista, Emil Amos (którego wcześniej zapraszał do współpracy m.in.
Jandek). Albini pozostaje wciąż za konsoletą, ale oprócz „drum&bassowego”
duetu mamy tu także gości specjalnych. Robert Aiki Aubrey Lowe towarzyszy
muzykom na… tamburze, zaś w jednym utworze pojawia się dodatkowo flecistka,
Lorraine Rath. Wprawdzie tambura szemrze tu jeszcze dość dyskretnie, ale za sprawą
sztuki Albiniego buduje zarazem elementarny dron fundujący spójność kompozycji.
Te zaś w uchu słuchacza niepostrzeżenie przeistaczają się w elektryczne,
postmodernistyczne ragi – „doom ragas”?
Wydany w tym roku album „Advaitic Songs”
(Drag City) nie pozostawia już wątpliwości co do kierunku, w którym podąża OM.
Nie tylko pozostali Albini i Lowe, ale pojawił się także tablista, Homnath
Upadhyaya oraz grupa smyczków, eksponujących drony i „długie trwanie dźwięku”.
Akustyczne instrumentarium zaczyna dominować nad elektrycznym, co nie oznacza
wcale, że ekspresja traci na intensywności. Wręcz przeciwnie – wznosi się ku
ekstatycznemu wymiarowi mantrowania, wspomaganego transowymi pochodami sekcji
rytmicznej. W efekcie otrzymujemy jedną z ciekawszych płyt tego roku, choć
przecież nie zaskoczy ona tych, którzy śledzili ewolucję duetu w ostatnich
latach. Propozycja OM nie jest radykalnie oryginalna – sięga bowiem po raz
kolejny do źródeł, z których muzycy rockowi czerpali od lat 60., kiedy George
Harrison zainfekował rock’n’rolla muzyką indyjską – dowodzi ona raczej
nieprzemijającego wpływu, jaki hindustańskie i karnatyckie praktyki muzyczne
wywierają na wyobraźnię ludzi Zachodu. Warto o tym pamiętać, słuchając,
znakomitych przecież, nagrań amerykańskiego duetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz