czwartek, 13 września 2012

Microscopic Liquid Subway to Oblivion, albo jouissance narkomana


Wystarczającym powodem do obejrzenia tego dość ekscentrycznego filmu Johna W. Shadowa jest właściwie jego tytuł (na mojej prywatnej liście najlepszych tytułów filmowych niekwestionowany numer jeden), choć nie podejmę się w tym miejscu przekładu, świadom, że tytułowa fraza sięga czasów hipisowskiego slangu. Mam jednak (nie)jasne przeczucie, że w oczywisty sposób musi się ona odnosić do doświadczeń z narkotykami. Filmowych snobów może jeszcze skusić informacja, że jest to zaginione przed laty i cudem odnalezione (w jakiejś groteskowej greckiej wersji VHS, co czyni oglądanie go przyjemnością bez mała – perwersyjną), kultowe dzieło tzw. „eurotrashu”, czyli europejskiego kina eksploatacji, nazywanego tak pogardliwie przez Amerykanów, którzy filmowe horrory, thrillery i czarne kryminały ze Starego Kontynentu uznawali en masse za tandetne podróbki amerykańskiej „klasyki”. „Microscopic Liquid Subway to Oblivion” to filmowa produkcja zrealizowana w roku 1970 we Włoszech z udziałem szwedzkiej gwiazdki kina Ewy Aulin – w owym czasie, podobno, małżonki reżysera – Johna W. Shadowa (tu kolejna enigma – często podaje się w opisach filmu, że jest to pseudonim artystyczny jednego ze znanych twórców europejskiego exploitation, Joe’go D’Amato lub Roberto Loyoli, choć nie ma na to żadnych dowodów). Atrakcją samą w sobie jest zjawiskowa, pełna efektownych, kontrolowanych omsknięć w akustyczne halucynacje, ścieżka dźwiękowa – idealnie dopasowana do psychodelicznych aspektów obrazu, zaś jej ozdobą są oniryczne ballady, które śpiewają Ronnie Jones i The Man (i tu zagadka ostatnia – przysiągłbym, że piosenka tytułowa śpiewana jest głosem Boba Dylana, zaś finałowa – Jima Morrisona, kim zatem byli Ronnie Jones i The Man?). W warstwie fabularnej film jest dość typową dla czasów hipisowskiej rewolucji psychodelicznej opowieścią o narkotykach, seksie i rozpadzie osobowości – ubraną w formę psychologicznego thrillera, z którą zresztą reżyser nie radzi sobie najlepiej. Nie o to tu jednak przecież chodzi…
Oniryczne postaci...

i życie na podsłuchu.


 Kostyczny profesor psychologii (o czym przekonuje nas widniejący na wykładowej tablicy za jego plecami napis LIBIDO), postanawia poddać swą młodą i piękną małżonkę kuracji odwykowej, organizując w willi na odludziu swoistą psychodramę z udziałem kilkorga studentów – narkomanów. Wkrótce sytuacja wymyka się spod kontroli, gdy żona psychologa wdaje się w romans z dilerem, który przeniknął do ośrodka. Mąż i kochanek wikłają się w brutalny psychologiczny pojedynek o kontrolę nad ciałem i umysłem młodej kobiety, tym bowiem, co pobudza ich najbardziej nie są seks ani zazdrość, lecz pragnienie władzy, jaką dają narkotyk (dilerowi) i terapia (psychologowi). Spór kończy się w sposób łatwy do przewidzenia (ostatecznie bowiem reżyser przypomina sobie, że kręci thriller).
  Film obfituje w rozwiązania estetyczne typowe dla „hipisowskiego gore”. Są tu zatem: utopia „wolnej miłości” skażona niewytłumaczalnymi eksplozjami sadyzmu, poszukiwanie guru przełamane lękiem przed ulegnięciem dominacji i całkowitej kontroli, narkotyk jako katalizator obłędu i grozy. Ścieżka dźwiękowa pełna jest dziwnych, zdenaturalizowanych  (po)głosów i nieuprawnionych powtórzeń, budujących aurę niesamowitości, a wiele ujęć epatuje „oniryczną” techniką slow motion. Znajdziemy tu bez trudu także dość typową scenę, którą określam zwykle mianem „spektaklu iniekcji” – obraz przyjmowania narkotyku – z nieodłączną strzykawką jako najistotniejszym rekwizytem o wyraźnie seksualnej symbolice. W filmie Shadowa ów falliczny wymiar strzykawki daleki jest od symbolicznego kamuflażu, wszak „spektakl iniekcji” zostaje tu zestawiony wprost z seksualną penetracją, zaś seks okazuje się (czy paradoksalnie?) zapłatą za rozkosz (jouissance), jaką niesie narkotyk (lub władza, jaką daje narkotyk, dając rozkosz Innemu).
Szczypta perwersji
 
"Spektakl iniekcji" wersja symboliczna

"Spektakl iniekcji" wersja realistyczna











„Microscopic Liquid Subway to Oblivion” jest bez wątpienia filmem perwersyjnym – nie w tym sensie jednak, że prezentuje katalog postaci i zachowań perwersyjnych (fetyszyzm, voyeuryzm, sadyzm, stymulowaną narkotykami seksualność, impotencję bohatera pragnącego posiąść żonę per procura), lecz z powodu bardziej zasadniczego – odwraca on bowiem, w sposób – jak sądzę – charakterystyczny dla kultury ponowoczesnej, relację między estetyką grozy a psychologią. Horror bywał w swej (nie tak długiej) historii wykorzystywany jako narzędzie dydaktyki, wpisywany w dyskursy etyczne i epistemologiczne (także fachowe – medyczne czy psychoanalityczne). Zjawy i potwory okazywały się wówczas pretekstem do uruchomienia umoralniającej lub pouczającej dykteryjki w alegorycznej formie, racjonalistycznej spekulacji na temat poznawczych ograniczeń nauki lub analizy przypadku z dziedziny psychopatologii. Tu jest inaczej. Film ten bowiem wprowadza dyskurs psychologiczny (terapia odwykowa, psychodrama, zaburzenia seksualne) li tylko po to, by usprawiedliwić prezentację grozy i erotyki. Racjonalizacja działań postaci staje się zatem wyłącznie pretekstem dla estetyzacji tego, co straszne, perwersyjne, niepokojące i – koniec końców – fascynujące, czy wprost podniecające. Rozprawianie o impotencji bohatera sankcjonuje wszak ukazanie go jako podglądacza (tu – podsłuchiwacza) miłosnych igraszek niewiernej żony, zaś analiza perwersyjnego charakteru innej postaci pozwala odsłonić przed widzem jej działania. Na dodatek przecież to tylko spektakl – wszyscy tu grają i nawet śmierć jawi się bardziej groteskowa niż nieodwracalna. Popatrzmy zatem…

Psychodeliczna podróż "na drugą stronę"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz