piątek, 2 listopada 2012

Popłynęło z głośników…


  



Innercity Ensemble, „Katahdin”, Wet Music 2012

Innercity Ensemble to zespół powołany do istnienia przez muzyków (dobrze) znanych z takich formacji, jak Sing Sing Penelope, Something Like Elvis, Ed Wood, HATI, Grobbing Thristle. Muzyczne rodowody artystów sugerują w sposób dość oczywisty, że będziemy mieli do czynienia z ekspresją muzyczną usytuowaną na pograniczach stylistyk: rocka, jazzu, psychodelii, ambientu i szeroko rozumianej improwizacji – co stanowi rekomendację dobrą i zachęcającą – wszak strefy graniczne zwykle rodzą zjawiska oryginalne i nieoczekiwane, choć niekiedy karkołomne i naznaczone piętnem ekstrawagancji. „Katahdin” to efekt spotkania i współpracy muzyków z bogatym doświadczeniem, co więcej – obdarzonych bogatą wyobraźnią w sferze brzmienia oraz improwizacji. Sprawia to, że debiutancki album IE jest dziełem udanym, okrzepłym artystycznie i mieniącym się tu i ówdzie niebanalną kolorystyką. Znajdziemy na nim i muzyczne miniatury („Nauka 29 liter”) i rozbudowane, na poły improwizowane jamy („Czarodziejska góra”, „Sin Cara Azul”). Starcie żywiołów akustycznych i elektronicznych nie jest tu być może tak piorunujące, jak np. na niedawnych nagraniach Kierana Hebdena ze Stevem Reidem (i Matsem Gustafssonem), ale i specyfika tej ekspresji pozostaje odmienna – bardziej kontemplacyjna niż awanturniczo-ekstatyczna.
Przeczytałem gdzieś w Sieci, że IE kontynuuje na polskim gruncie poszukiwania takich amerykańskich formacji, jak No-Neck Blues Band, Jackie-O Motherfucker czy Sunburned Hand Of The Man, a zatem tzw. improwizowanego „weird folku”. Wysłuchawszy „Katahdin” muszę przyznać, że nie podzielam tej opinii – co zresztą nie ujmuje zupełnie nic muzyce IE. Znam dość dobrze dyskografie NNCK, SHOTM oraz J-OM i jestem przekonany, że niezależnie od tego, jak rozległe i ekscentryczne nie byłyby dokonania powyższych grup, dają się one jednak osadzić dość dobrze w amerykańskiej tradycji muzycznej sięgającej połowy lat 60. minionego stulecia. Gdyby zaś chcieć je ostatecznie (w sposób dość ryzykowny) sprowadzić do jakiegoś jednego źródła, byłaby to zapewne twórczość formacji Red Krayola z czasów płyty Parable of Arable Land i wspólnych występów z Johnem Faheyem, z których narodziła się bardzo płodna idea free-form psychedelic, rozwijana następnie przez kolejne pokolenia muzyków uprawiających swoiste free-form freak-outs, inicjowane równie skutecznie przez takie grupy, jak The Fugs czy Yahowha 13 (by nie wspominać już o Holy Modal Rounders czy Cromagnon). Istotą tych działań było nie tylko porzucenie rockowego schematu zwrotka-refren (co zrobił już Hendrix) i zatarcie granic między solistą a akompaniatorem, ale także uczynienie z improwizacji (pojmowanej na wzór freejazzowy) podstawowego narzędzia muzycznej ekspresji oraz otwarcie rockowej estetyki na elementy pozamuzyczne – hałas czy brzmienie lo-fi. Wszystkie te rozwiązania były zaś aplikowane do tradycji „muzyki amerykańskiej” – a zatem bluesa, country i folku (takiego jak bluegrass czy hillbilly) – co słychać wyraźnie również w nagraniach NNCK czy J-OM (do dziś grywających takie tematy, jak „Amazing Grace” czy „Go Down, Old Hannah”). W tym sensie Innercity Ensemble nie jest raczej kontynuatorem owej linii muzycznej – nie sięga bowiem do amerykańskiego kanonu, poruszając się raczej na styku postrocka, jazzu i muzyki etnicznej. Co więcej, zarówno Krayola, jak i ci wszyscy, którzy „pożeglowali za nią”, skłaniają się raczej ku improwizacji pojmowanej skrajnie anarchistycznie – surowej, chaotycznej i otwartej na artystyczny błąd. Rozmawiałem kiedyś z muzykiem, który supportował SHOTM na europejskiej trasie i z pewnym przerażeniem odnotował, że każdy kolejny koncert grupy Johna Moloneya oscylował niezmiennie na krawędzi absolutnej klęski i muzycznego niewypału, oferując w zamian autentyczny dreszcz emocji – doświadczenie „litości i trwogi”. Jednym słowem – muzycy za każdym razem „grali o życie”, celowo pakując się w tarapaty, by się z nich popisowo wydobyć lub równie popisowo pogrążyć. Jest to oczywiście wielka siła takich formacji jak SHOTM czy NNCK. Mam wrażenie, że muzyka Innercity Ensemble jest dużo bardziej uporządkowana i, bynajmniej, nie anarchistyczna. Czuć w niej nawet dyskretne przywiązanie do partii solowych instrumentalistów (królują trąbka i gitara) oraz wyrazistych struktur rytmicznych, budowanych starannie i z namysłem. Rzekłbym zatem, że improwizacja IE bliższa jest jazzowemu kanonowi niż kaskaderskim ekscesom dawnych uczniów Giuseppiego Logana. I w tym właśnie tkwi siła IE, który, jak sądzę, nie potrzebuje zupełnie amerykańskich afiliacji, gdyż broni się sam – własną muzyką. „Katahdin” to po prostu fajny, psychodeliczny, postrockowy album, którego z pewnością warto posłuchać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz