środa, 5 grudnia 2012

Alicja dzisiaj nie brała, albo subiektywny przegląd najlepszych piosenek o byciu „stoned” (choć niekoniecznie „rolling”)…




Zostawmy dziś Alicję z jej pigułkami (z których jedna czyni cię większym, druga mniejszym, zaś ta, którą dała ci matka, nie jest w stanie zdziałać niczego…) i skupmy się na innych pannach i młodzieńcach opiewających blaski i cienie psychodelicznej „wycieczki do głowy”. Oto bowiem nad wyraz subiektywny (czyż w tej materii można jednak pokusić się o jakikolwiek inny?) przegląd najlepszych piosenek o „byciu na haju”. Czy powinniśmy dziwić się, że większość z nich pochodzi z gorących, „odlotowych” lat 1967 i 1968? Kolejność pozycji nie bez znaczenia – starałem się bowiem stopniować dramaturgię:


10. Mike Bloomfield & The Electric Flag, Peter’s Trip, 1967



Zacznę od nieoczywistej oczywistości, niekiedy bowiem warto jest parafrazować klasyków. Oczywistość tej pozycji sprowadza się do tego, że pochodzi ona ze ścieżki dźwiękowej do „kultowego” filmu Rogera Cormana „The Trip” z Peterem Fondą, Dennisem Hooperem i Susan Strasberg w rolach głównych. Scenariusz Jacka Nicholsona nie pozostawia złudzeń, iż obraz ten jest owocem psychodelicznych fascynacji amerykańskiej popkultury końca lat 60. – halucynacje nawarstwiają się aż po granice koszmaru, zaś tytułowy „trip” okazuje się ostatecznie tyleż dramatyczny co pociągający. Nieoczywiste jest zaś to, że w istocie nie jest to piosenka lecz melodyczny temat powracający kilkukrotnie w filmowej narracji. Napisał go jeden z najwspanialszych żydowskich gitarzystów bluesowych swego pokolenia, Mike Bloomfield – niestety także ofiara bardzo złego „tripu” w San Francisco, 15 lutego 1981 roku.


9. The Zipps, Marie Juana, 1967


The Zipps byli zapewne najbardziej niesamowitym zjawiskiem na niderlandzkiej scenie beatowej w połowie lat 60., będąc przykładem formacji psychodelicznej związanej ściśle z amsterdamskim ruchem PROVO (i działającej krótko w latach 1965-1969). Zipps pozostawili po sobie zaledwie kilka singli, w tym kultowy Marie Juana oraz legendarną epkę Beat & Poetry (1966), przynoszącą zdumiewający mariaż rockandrollowej ekspresji, prepunkowej poetry in action oraz provosowskiego agit-popu. Popełnili też zdumiewającą radiową audycję LSD 25 Interview, w której rekomendowali poszerzające świadomość substancje psychoaktywne jako odtrutkę na szarą rzeczywistość, przeplatając swe wywody koncertowym szlagierem pod niewinnym tytułem LSD 25. Wyróżnienie przypada im jednak nie za zasługi, lecz za uczciwą porcję wysokoenergetycznego rock and rolla z wywrotowym przesłaniem.


8. Fabien Collin, Mariwana maruwana,  1967

 
O „Maryśce” po flamandzku, z Dylanowskim zaśpiewem. Już to starcza na miejsce w pierwszej dziesiątce… Ale przecież jest to fantastyczny, folkowy protest song wprost z ulic Amsterdamu wojującego w roku 1967 o „wolne zioło”! I jakaż piosenka! Nie śpiewam jej przy goleniu wyłącznie dlatego, że w ogóle nie śpiewam przy goleniu (po flamandzku). Collin miał zaś w repertuarze jeszcze kilka świetnych, zaangażowanych piosenek („Water En Brood”, „Ophoepelen”), rozproszonych, niestety, na singlach, a dziś dostępnych na zjawiskowych składankach sceny PROVO.



7. Babs, Marina & de Hippe Vogels, L.S.D., 1967


Pozostajemy w Niderlandach, choć ten akurat utwór trudno będzie opisać – trzeba go posłuchać. Wodewilowa apoteoza LSD po niderlandzku? Chyba tak… W końcu to fragment większej całości – musicalu „De Stunt”, zaś w samej piosence nazwa substancji odurzającej pada podobno aż 22 razy, co czyni z niej swoistą litanię. Tylko w okolicach roku 1967 tak beztrosko psychodelizowano szacowną, mieszczańską kulturę mas. Warto o tym pamiętać, słuchając „hipisowskich ptaszków” i ich nieco staroświeckiej, choć przecież wywrotowej piosenki!





6. France Gall, Teenie Weenie Boopie, 1967

 Zazwyczaj pamiętamy France Gall jako „dziewczynę od Gainsbourga”, dokładniej zaś jako tę nieco perwersyjną nastolatkę, która zaśpiewała z Sergem (nie)dwuznaczną erotycznie piosenkę „Les Sucettes”, traktującą o urokach francuskiej miłości. Jak się okazuje niesforna France gustowała jednak w rozmaitych łakociach, spośród których nie najmniej istotnym był dietyloamid kwasu D-lizergowego, znany powszechnie jako LSD. Nie powinno nas dziwić, że piosenkę o „mrocznych urokach” nie-cytrynowego kwasku napisał dla niej również monsieur Gainsbourg. W zamyśle rzecz miała być przestrogą przed „zakwaszaniem” nastoletnich mózgów. Wyszło jednak jak zwykle u Gainsbourga, czyli z nutką obscenicznej fascynacji… Wystarczy obejrzeć teledysk, do czego szczerze zachęcam.


5. Banda Peace & Love, Mariguana, 1971

Właściwie wystarczyłoby napisać, że to Meksykanie… Ale nie wystarczy, bo „banda” była tyleż „dzika”, co „genialna”. Potężne meskalinowe wibracje i gwałtowne podmuchy dęciaków zmiatały ze sceny siermiężne resztki rozumu, jakie ostały się po niezliczonych grzybobraniach z „Atlasem grzybów halucynogennych” pod pachą. „Mariguana” posiada na dodatek ujmujący w swej prostocie, jednozdaniowy refren: „I wanna be a hippie, and I wanna be stoned!”. Teraz wystarczy.





4. Susan Christie, Yesterday, Where’s My Mind, 1969
Muszę przyznać uczciwie, że „Yesterday, Where’s My Mind” z repertuaru The Box Tops jest zdecydowanie moją ulubioną muzyczną opowieścią o „wrzucaniu kwasu”. Pomijając już znakomitą, ekstatyczną, bluesową muzykę (czy nie słyszałem tego riffu u Tadeusza Nalepy?), rzecz ma niebagatelną dramaturgię o intensywności porządnego Hitchcockowskiego thrillera i skrzący się paradoksami tekst, świadczący o wiedzy popartej doświadczeniem („I have seen thunder, I have heard lightning”). To, co w szorstkiej, gardłowej interpretacji Alexa Chiltona było jednak li tylko relacją z „męskiej przygody” z psychodelikami, w eterycznym wydaniu Susan Christie staje się niepokojącym wyznaniem niebezpiecznej zabawy niegrzecznej dziewczynki, budząc cokolwiek perwersyjne zainteresowanie słuchacza. Zaś finałowy okrzyk „Where’s My Mind?”, wydaje się najtrafniejszym podsumowaniem eksperymentalnego poszerzania świadomości.
3. Danny Ben Israel,  Kathmandu, 1968 

Jeśli piosenka Christie miała konstrukcję thrillera, to kompozycja izraelskiego bitnika, Danny’ego Ben Israela przypomina raczej solidny, choć niskobudżetowy, film katastroficzny. Piosenkowa narracja rozpada się tu po kilku minutach, by przez następnych kilkanaście dryfować od psychodelicznego jamu po swobodną improwizację i kakofonię. Pretekstu dostarcza muzyczna opowieść o mitycznej wyprawie do Katmandu, gdzie „najlepsze zioło rozdają na ulicach”. „Kathmandu” to fragment większej całości – concept albumu pod takim właśnie tytułem – nagranego dość przypadkowo w Tel Avivie podczas sesji nagraniowej słynniejszej płyty Danny’ego – „Chantarish 3¼” – pierwszego psychodelicznego wydawnictwa w języku hebrajskim! Takich „odrzutów z sesji” mogą dziś pozazdrości największe gwiazdy rock and rolla!
2. Master Musicians of Joujouka, Brahim Jones Joujouka Very Stoned, 1968

Pamięć ludzka bywa zawodna, pamięć pieśni pozostaje nieubłagana. Gdy w roku 1968 gwiazdor sceny pop, Brian Jones, przybył do Maroka, by uwiecznić i udostępnić światu muzykę górali z Joujouki, pozostawił po sobie intrygujące wspomnienie – człowieka nieustannie palącego kif. Jones odurzony obserwował ofiarniczą ceremonię przy akompaniamencie pasterskich piszczałek i koźlich bębnów, równie odurzony nagrywał marokańskich muzyków i odurzony opuszczał egzotyczną krainę. Górale zachowali we wdzięcznej pamięci gitarzystę The Rolling Stones, dedykując mu pieśń. Ekstatyczną i transową. Pieśń, która do dziś wybrzmiewa na koncertach The Master Musicians of Joujouka. I której refren pozostaje niezmiennie wzruszający: „Ah Brahim Jones/ Joujouka Rolling Stone/ Ah Brahim Jones/ Joujouka really stoned”.

1. Jaroslav Celba, Pohádky z mechu a kapradí, 1968

 Kończę oczywistą nieoczywistością i dziełkiem poza wszelką konkurencją. Mało kto pamięta dziś, że Czesi prowadzili jedne z pierwszych badań nad zastosowaniem LSD w terapii psychiatrycznej (Miloš Vojtěchovský w Pradze w latach 50. minionego stulecia). Całkiem niedawno przeczytałem też dość paranoiczną lecz fascynującą hipotezę Terence’a McKenny poświęconą czeskim animatorom zatrudnionym przez wytwórnię Disneya do pracy nad ekranizacją „Alicji…” ze względu na ich obycie z psychodelikami (meskaliną). Czemuż więc dziwić się, że poczciwi Żwirek i Muchomorek wywołują takie skojarzenia? To, że bohaterowie tej animowanej serii są nieźle zakręceni i jakby nieustannie „pod wpływem” wydaje się oczywiste – wystarczy przypomnieć, iż jeden z odcinków nosi znaczący tytuł: „Jak Żwirek i Muchomorek nie wiedzieli, co się dzieje” („Jak Křemílek a Vochomůrka nevěděli, co se děje”). Protagoniści tej opowieści czynią zresztą nieustannie rzeczy stawiające ich w stanie „psychodelicznego podejrzenia” – a to zbierają grzyby i błądzą w lesie, a to „przygarniają Śnieżynkę” (hm…), a wreszcie śnią sny czarne i koszmarne… Aha! To oczywiście również nie jest piosenka, lecz melodyczny temacik w klimacie folkowo-onirycznym, o niewątpliwym i nieodpartym uroku. Jakież to jednak może mieć znaczenie w wypadku historyjki z życia naćpanych skrzatów?

8 komentarzy:

  1. nalezy tez pamietac, ze zwirek i muchomorek zawsze chodza w pizamach...

    OdpowiedzUsuń
  2. Interesujące zestawienie. Zauważyłem, że wyszczególniony został Mike Bloomfield jako jeden z najwspanialszych żydowskich gitarzystów bluesowych swojej generacji. Z czym nie trudno się rzecz jasna nie zgodzić, jednakże ( jeśli chodzi o żydowskich gitarzystów) warto wspomnieć Peter'a Greena, znanego oczywiście z najwcześniejszego wcielenia Fleetwood Mac. Ale nie tylko. W latach 1970-1972 zagrał na kilku dość słabo znanych nagraniach (anonimowo). I tu chciałbym bardzo polecić album Peter'a Bardensa z 1970 roku - The Answer, a w szczególności numer "Don't goof with the spook". Niestety Peter Green odbył trip, z którego w zasadzie do dzisiaj nie wrócił. A szkoda, bo pozostał w cieniu. Niezasłużenie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za cenne uzupełnienie. Oczywiście wybór jest czysto subiektywny - jak dla mnie Bloomfield jest nr 1! Choć przecież samo kryterium - "żydowski gitarzysta bluesowy" jest dość umowne i raczej zabawne. Dodam tylko, że można by z powodzeniem podać jeszcze kilka nazwisk z tej generacji: Steve Katz (Blood, Sweat and Tears, Blues Project) czy Stefan Grossman to też nie byle jacy zawodnicy w tej lidze!

    OdpowiedzUsuń
  4. Oczywiście użyłem tej zabawnej kategorii tylko dlatego, że od razu nasunął mi się Peter Green i dla mnie to on jest nr 1! Choć Bloomfielda uwielbiam, a szczególnie na płycie "Super Session" ze Stephenm Stillsem i Alem Kooperem. Obaj ( choć wywodzący się z różnych środowisk i z różnych scen) są zdecydowanie na marginesie. Choć John Mayall, z którym z resztą rozmawiałem osobiście, w tamtych czasach twierdził, że Green jest o wiele lepszym gitarzystą niż Clapton, którego zastąpił. A tak zupełnie z ciekawości, czy znany jest Panu wyżej wspomniany album Bardens'a? Mając na uwadze tak szeroki zasób wiedzy muzycznej, jak i upodobań domyślam się, że tak. Ciekaw jestem jednak opinii.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyznam szczerze, że nie śledziłem tak uważnie kariery Greena - niewątpliwie wybitnego gitarzysty. Kojarzy mi się on przede wszystkim z wczesnym koncertowym albumem Fleetwood Mac ("Live" - nie wiem, czy nie był to tzw. official bootleg) oraz z solową płytą "In The Skies" - dobrze pamiętam zielony winyl! Dlatego płyty Bardensa sobie nie przypominam. Co do Bloomfielda, oczywiście, definiują go - głównie brzmieniowo - przede wszystkim płyty z Kooperem (także "Live Adnentures"), ale dla mnie jest również wielkim bluesowym gitarzystą na płytach nagranych dla Takomy ("Analine" i "Michael Bloomfield") oraz z Electric Flag i Paulem Butterfieldem. Co do Claptona zaś - to już zupełnie nie moja bajka - poza niektórymi płytami Cream, lubię bez zastrzeżeń wyłącznie album "Blind Faith" - i to w wersji poszerzonej o sesyjne nagrania akustyczne! :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wobec czego polecam ów album. Nieposkromione, zagrane z wyczuciem improwizacje z umiejętnym wykorzystaniem efektu wah-wah świetnie przeplatają się z klawiszowym brzmieniem klawiszy Bardensa dają naprawdę świetny efekt. In The Skies zaś to ładna płyta, jednak to już drugie, post-psychodeliczne brzmienie Greena, choć przyznam, że pewna doza magii wciąż jest obecna. Blind Faith jest znakomita, sądzę, że w dużej mierze dzięki obecności zdolnego klawiszowca Steviego Winwooda. No i oczywiście Cream i zabójcza płyta z Johnem Mayallem, dzięki której Clapton w ogóle zasłynął jako gitarzysta (po odejściu z The Yardbirds). Przyznam, że należę do bluesowo - blues-rockowych purystów, a więc wszędzie gdzie ów bluesowy pierwiatsek się przejawia - "węszę" dokładnie. Poza tym jako gitarzysta o upodobaniach okołobluesowych (choć nie tylko) uwielbiam mnóstwo płyt czysto lub prawie czysto bluesowych, wyżej wymienionych muzyków. Polecam więc jeszcze raz wszystko gdzie udziela się Peter Green i dziękuję za tę wymnianę zdań, bo przyznam, że nie wszystko co zostało wymienione - znam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bym zapomniał, lista utworów związanych z Greenem, które bardzo polecam - Black Magic Woman, które spopularyzował niejaki Santana, a mało kto wie, że te numer Petera Greena, "Green Manalishi"(czysta psychodela), wspaniałe. Oba utwory są na świetnej płycie - "Live at Boston Tea Party". Mógłbym dorzucić też "Before The Begining" z płyty "Shrine 69'".

    OdpowiedzUsuń