sobota, 16 listopada 2013

Dlaczego nie mieliśmy lat sześćdziesiątych?


Czytając książkę Jenny Diski „Lata sześćdziesiąte” (Officyna 2013), nabierałem stopniowo przekonania, że podobna publikacja nie mogłaby zostać przygotowana przez polskiego autora. I to, bynajmniej, nie dlatego, że brakuje nam sprawnie władających piórem pisarzy, którzy mogliby refleksyjnie i krytycznie wspominać niesforną młodość. Mamy ich pod dostatkiem. Rzecz w tym, o czym przekonały mnie ostatecznie wspomnienia Diski: Nigdy nie mieliśmy „lat sześćdziesiątych”. I nie jest to przypadek. Więcej nawet – jest to logiczna konsekwencja wcześniejszego historycznego braku. Oto bowiem „nie mieliśmy lat sześćdziesiątych” dokładnie tak samo, jak dwa stulecia wcześniej „nie mieliśmy oświecenia” – owej przewrotnej epoki, która, jak niegdyś trafnie zauważył Michel Foucault, „odkryła swobody i wynalazła dyscypliny”. Ominęły nas, jak mniemam – zupełnie nieprzypadkowo, dwa fundamentalne dla nowoczesnej kultury europejskiej „projekty emancypacyjne”: „pedagogiczny – oświeceniowy” i „kontrkulturowy – hipisowski” (co ciekawe – ten drugi skonstruowany w dość wyraźnej, choć nieco spóźnionej, opozycji względem dominacji i przemocy pierwszego). Co więcej – nie partycypując w tendencjach emancypacyjnych nowożytnej Europy, dorobiliśmy się zarazem nieproporcjonalnie silnych i agresywnych reakcji na nie, wyrażanych w obronnym odruchu, „aby nic się nie zmieniło i było nadal, jak jest”.
Zostawmy jednak oświecenie historykom. Dlaczego nie mieliśmy lat sześćdziesiątych? Odpowiedź banalna jest prosta – z powodów historyczno-politycznych: „żelaznej kurtyny”, komunistycznej opresji, radzieckiej armii i różnych innych niezależnych od nas czynników zewnętrznych. Jest to jednak – moim zdaniem – odpowiedź wygodna i powierzchowna. Czytając książkę Diski, przekonywałem się bowiem, że „nie mieliśmy lat sześćdziesiątych”, bo nigdy ich nie pożądaliśmy, nigdy nie stały się one częścią naszego pragnienia (w sensie Lacanowskim i każdym innym). Ich kontestacyjny charakter i rewolucyjny potencjał były nie na rękę nie tylko „ludowej władzy”, ale także konformistycznemu względem PRL-u „nowemu mieszczaństwu” (z awansu), bezrefleksyjnemu ludowemu katolicyzmowi, którego obyczajowość była równie obłudnie purytańska co obyczajowość realnego socjalizmu, a nawet (niezbyt licznej) opozycji politycznej uwikłanej w Sprawy i Idee – „większe” niż kwestia „swobodnego ciupciania”, „palenia gandzi” i „niekończącego się karnawału”. Zawsze mieliśmy cele istotniejsze: „niepodległość”, „ojczyznę”, „obronę jedynej wiary” etc.
Dziś okazuje się, że niezałatwienia tamtych „małych spraw” jest kamieniem rzuconym w tryby procesów modernizacyjnych, którym nie potrafimy podołać. Dzieje się tak, gdyż wbrew naszym ówczesnym priorytetom tamte „małe sprawy” okazały się po latach sprawami „skali większej”: „swoboda ciupciania” stała się punktem wyjścia dla praw kobiet i mniejszości seksualnych, „palenie gandzi” – kwestią poszerzania swobód obywatelskich, a niekończący się karnawał umożliwił niemal całemu pokoleniu nabranie dystansu do „spraw wielkich”. Nieodrobienie lekcji lat sześćdziesiątych kosztuje nas dziś bardzo wiele – okazuje się bowiem, że wciąż nie potrafimy kontestować zastanego porządku inaczej niż „w obronie jedynej wiary”, pod nacjonalistycznymi hasłami „ratowania Ojczyzny” i bez jakiegokolwiek dystansu do formy (i siebie samych jako tej formy niewolników). Niedawne warszawskie ekscesy „narodowokatolickich patriotów” są tego smutnym przykładem, zaś słabe reakcje adekwatnych instytucji na ową erupcję głupoty – kiepską prognozą na przyszłość.
W pewnym fragmencie swej książki Diski, która wobec swych wspomnień niezmiennie zachowuje ironiczny dystans, zastanawia się, jak to możliwe, że świadomościowego przewrotu w latach sześćdziesiątych dokonali ludzie, którzy przez większą część swego czasu siedzieli bezczynnie w kącie pokoju, paląc gandzię i kontemplując cienie tańczące na ścianach. Być może odpowiadając na tak postawione pytanie, należałoby je po prostu odwrócić: Ten świadomościowy przewrót właśnie dlatego był możliwy, że dokonali go ludzie, którzy przez większą część swego czasu siedzieli bezczynnie w kącie pokoju, paląc gandzię i kontemplując cienie tańczące na ścianach. Zmieniając rzeczywistość, zaczęli od siebie…

PS

W dzisiejszym numerze „Gazety Wyborczej” socjolog, Łukasz Jurczyszyn, mówi, powołując się na przykład białostockiego matematyka jeżdżącego na Marsz Niepodległości, że nie powinniśmy już uważać nacjonalistów za prostaków. Otóż Jurczyszyn myli się całkowicie – niezależnie od posiadanego wykształcenia, trzeba być prostakiem, żeby maszerować, niosąc hasła nawołujące do nienawiści na tle etnicznym, płciowym czy seksualnym.

1 komentarz:

  1. zgadzam się co do prostaków, to naprawdę nie zależy od wykształcenia...

    OdpowiedzUsuń