Czytając
książkę Jenny Diski „Lata sześćdziesiąte” (Officyna 2013), nabierałem stopniowo
przekonania, że podobna publikacja nie mogłaby zostać przygotowana przez
polskiego autora. I to, bynajmniej, nie dlatego, że brakuje nam sprawnie
władających piórem pisarzy, którzy mogliby refleksyjnie i krytycznie wspominać
niesforną młodość. Mamy ich pod dostatkiem. Rzecz w tym, o czym przekonały mnie
ostatecznie wspomnienia Diski: Nigdy nie mieliśmy „lat sześćdziesiątych”. I nie
jest to przypadek. Więcej nawet – jest to logiczna konsekwencja wcześniejszego
historycznego braku. Oto bowiem „nie mieliśmy lat sześćdziesiątych” dokładnie
tak samo, jak dwa stulecia wcześniej „nie mieliśmy oświecenia” – owej
przewrotnej epoki, która, jak niegdyś trafnie zauważył Michel Foucault,
„odkryła swobody i wynalazła dyscypliny”. Ominęły nas, jak mniemam – zupełnie
nieprzypadkowo, dwa fundamentalne dla nowoczesnej kultury europejskiej
„projekty emancypacyjne”: „pedagogiczny – oświeceniowy” i „kontrkulturowy –
hipisowski” (co ciekawe – ten drugi skonstruowany w dość wyraźnej, choć nieco
spóźnionej, opozycji względem dominacji i przemocy pierwszego). Co więcej – nie
partycypując w tendencjach emancypacyjnych nowożytnej Europy, dorobiliśmy się zarazem
nieproporcjonalnie silnych i agresywnych reakcji na nie, wyrażanych w obronnym
odruchu, „aby nic się nie zmieniło i było nadal, jak jest”.
Zostawmy jednak
oświecenie historykom. Dlaczego nie mieliśmy lat sześćdziesiątych? Odpowiedź
banalna jest prosta – z powodów historyczno-politycznych: „żelaznej kurtyny”,
komunistycznej opresji, radzieckiej armii i różnych innych niezależnych od nas
czynników zewnętrznych. Jest to jednak – moim zdaniem – odpowiedź wygodna i
powierzchowna. Czytając książkę Diski, przekonywałem się bowiem, że „nie
mieliśmy lat sześćdziesiątych”, bo nigdy ich nie pożądaliśmy, nigdy nie stały
się one częścią naszego pragnienia (w sensie Lacanowskim i każdym innym). Ich
kontestacyjny charakter i rewolucyjny potencjał były nie na rękę nie tylko
„ludowej władzy”, ale także konformistycznemu względem PRL-u „nowemu
mieszczaństwu” (z awansu), bezrefleksyjnemu ludowemu katolicyzmowi, którego
obyczajowość była równie obłudnie purytańska co obyczajowość realnego
socjalizmu, a nawet (niezbyt licznej) opozycji politycznej uwikłanej w Sprawy i
Idee – „większe” niż kwestia „swobodnego ciupciania”, „palenia gandzi” i
„niekończącego się karnawału”. Zawsze mieliśmy cele istotniejsze:
„niepodległość”, „ojczyznę”, „obronę jedynej wiary” etc.
Dziś okazuje się, że
niezałatwienia tamtych „małych spraw” jest kamieniem rzuconym w tryby procesów
modernizacyjnych, którym nie potrafimy podołać. Dzieje się tak, gdyż wbrew
naszym ówczesnym priorytetom tamte „małe sprawy” okazały się po latach sprawami
„skali większej”: „swoboda ciupciania” stała się punktem wyjścia dla praw
kobiet i mniejszości seksualnych, „palenie gandzi” – kwestią poszerzania swobód
obywatelskich, a niekończący się karnawał umożliwił niemal całemu pokoleniu
nabranie dystansu do „spraw wielkich”. Nieodrobienie lekcji lat
sześćdziesiątych kosztuje nas dziś bardzo wiele – okazuje się bowiem, że wciąż
nie potrafimy kontestować zastanego porządku inaczej niż „w obronie jedynej
wiary”, pod nacjonalistycznymi hasłami „ratowania Ojczyzny” i bez jakiegokolwiek
dystansu do formy (i siebie samych jako tej formy niewolników). Niedawne
warszawskie ekscesy „narodowokatolickich patriotów” są tego smutnym przykładem,
zaś słabe reakcje adekwatnych instytucji na ową erupcję głupoty – kiepską
prognozą na przyszłość.
W pewnym fragmencie
swej książki Diski, która wobec swych wspomnień niezmiennie zachowuje ironiczny
dystans, zastanawia się, jak to możliwe, że świadomościowego przewrotu w latach
sześćdziesiątych dokonali ludzie, którzy przez większą część swego czasu siedzieli
bezczynnie w kącie pokoju, paląc gandzię i kontemplując cienie tańczące na
ścianach. Być może odpowiadając na tak postawione pytanie, należałoby je po
prostu odwrócić: Ten świadomościowy przewrót właśnie dlatego był możliwy, że
dokonali go ludzie, którzy przez większą część swego czasu siedzieli bezczynnie
w kącie pokoju, paląc gandzię i kontemplując cienie tańczące na ścianach.
Zmieniając rzeczywistość, zaczęli od siebie…
PS
W dzisiejszym numerze
„Gazety Wyborczej” socjolog, Łukasz Jurczyszyn, mówi, powołując się na przykład
białostockiego matematyka jeżdżącego na Marsz Niepodległości, że nie powinniśmy
już uważać nacjonalistów za prostaków. Otóż Jurczyszyn myli się całkowicie –
niezależnie od posiadanego wykształcenia, trzeba być prostakiem, żeby maszerować,
niosąc hasła nawołujące do nienawiści na tle etnicznym, płciowym czy
seksualnym.
zgadzam się co do prostaków, to naprawdę nie zależy od wykształcenia...
OdpowiedzUsuń