czwartek, 21 listopada 2013

Whomaniści, żargonauci, etcetery…


Każdy miłośnik brytyjskiego serialu „Doctor Who” wie doskonale, że fandom z upodobaniem używa określenia „whomanista”, by nazywać najbardziej oddanych pasjonatów tej telewizyjnej serii – oddanych jej sercem i umysłem, zbierających filmy, informacje i gadżety związane z podróżującym w czasie i przestrzeni enigmatycznym doktorem (który choć pochodzi skądinąd, z pewnością jednak jest Anglikiem). Każdy „whomanista” wie, że serial ten od kilku dziesięcioleci jest zarówno przygodową opowieścią utrzymaną w konwencji science fiction, jak i swoistym laboratorium telewizyjnych pomysłów oraz propagandową tubą bardzo określonego światopoglądu (nazwijmy go dla uproszczenia: lewicowo-naukowym), propagującą określone wartości i postawy (wiedzę, naukę, społeczne tendencje emancypacyjne etc.) – a przy okazji bezprecedensowe i pionierskie dokonania producentów serii, czyli telewizyjnych i radiowych studiów BBC (z genialnym motywem muzycznych znanym z czołówki filmu – skomponowanym przez Rona Grainera i Delię Derbyshire w BBC Radiophonic Workshop). „Doctor Who” jest bowiem przede wszystkim narzędziem społecznej edukacji upozowanym na popkulturową opowieść o walkach z kosmitami i przygodach w kosmosie. Dlaczego o tym…?
W najlepszej powieści fantastycznonaukowej, jaką czytałem od lat – „Ślepowidzeniu” Petera Wattsa – historii, której fabuły nie zdradzę („nic to albowiem do rzeczy nie przyda”), pojawia się postać (będąca zarazem pierwszoosobowym narratorem całej opowieści), zwąca siebie „syntetykiem” (a także – brawa dla tłumacza! – „żargonautą”) i spełniająca w świecie przedstawionym funkcję specjalisty od przekładania wiedzy naukowej (eksperckiej i hermetycznej) na inne języki specjalistyczne oraz na język „wiedzy potocznej”. Jest to konieczne, gdyż:
„Przeszliśmy samych siebie, badamy teraz tereny poza granicami ludzkiego rozumienia. Czasem ich kontury, nawet zrzutowane w konwencjonalną przestrzeń, są po prostu zbyt skomplikowane, by ogarnął je ludzki umysł; a czasem osie współrzędnych biegną w wymiary niepojmowalne dla umysłów stworzonych, by się pieprzyć i walczyć na jakiejś prehistorycznej sawannie”.
I tylko tyle. Albo aż tyle. Wiedza specjalistyczna i towarzyszące jej żargony stały się tak hermetyczne i niezrozumiałe dla potocznego odbiorcy (choćby i wykształconego w jakiejś innej, wąskiej dziedzinie), że bez tłumacza – „żargonauty” ani rusz. Na dodatek:
„Komputery hodują własne potomstwo, które staje się tak mądre i niezrozumiałe, że jego komunikaty mają znamiona demencji: nie na temat i bez znaczenia dla pozostających w tyle ledwo co inteligentnych istot.
            A kiedy wytwory, które cię przerosły, znajdują dla ciebie odpowiedzi, o które prosiłeś, nie rozumiesz ich analiz i nie możesz sprawdzić wyników. Przyjmujesz je na wiarę…”
Oczywiście w niektórych krajach, takich jak Polska, dobrze jest „przyjmować pewne rzeczy na wiarę” – bez zadawania zbędnych pytań, podawania w wątpliwość „najoczywistszych oczywistości” i, nade wszystko, kwestionowania powszechnie uznanych autorytetów. Ale tylko do czasu… Ceną za to jest bowiem pogłębiająca się przepaść między nauką, jej społeczną reprezentacją w postaci wiedzy praktycznej i praktykami życia codziennego i rodzącymi się z nich przekonaniami oraz światopoglądami. Co jednak z „whomanistami”?
            Czy w dobie słabnącej pozycji humanistyki nie powinniśmy jednak przestać udawać, że uprawiamy „twardą naukę”, prowadzimy „badania” i (nie daj Boże) „eksperymenty”, osiągamy (mierzalne i wymierne) „wyniki”? Czy nie powinniśmy raczej skupić się na zasypywaniu owej przepaści, która rozpostarła się (przypadkiem?) między „nauką” a „wiedzą”? Czy nie powinniśmy raczej przygotowywać i kształcić „żargonautów” – tłumaczy, przekładających teorie naukowe na język wiedzy potocznej i praktyk życia codziennego? Dotyczy to także teorii naukowych, które zrodziła sama humanistyka – psychologia, filologia, nauki społeczne. Któż bez przygotowania akademickiego pojmie dziś koncepcje Lacana, Foucaulta, Barthesa czy Derridy – by pozostać tylko przy osławionej „French Theory”? Sformułowane przez nich (i innych badaczy) pojęcia i teorie dryfują zaś nieustannie, odrywając się od swych korzeni i przemieszczając w nowe konteksty ideologiczne i światopoglądowe. Są używane jako argumenty w debatach, bywają nadużywane, niezmiennie pozostają niezrozumiane lub celowo (choć bez zrozumienia) przekłamywane w ustach namaszczonych i natchnionych oparami absurdu Michalików bredzących o „ideologii gender” – fundującej rozwiązłość i pedofilię (najbujniej kwitnącą w Kościele Katolickim lata przed tym, nim ktokolwiek użył słowa „gender”!). Czy nie dzieje się dziś tak, że niejeden „liberalny ironista” nie wie nawet, że jest „liberalną ironistką”? Czy nie powinniśmy zadbać o to, by nie zabrakło tych wszystkich, którym, wysłuchawszy ich wyjaśnień, rzec będzie można nieśmiertelnymi słowami pana Jourdain: „Daję słowo, zatem ja już przeszło czterdzieści lat mówię prozą, nie mając o tym żywnego pojęcia! Jestem panu najszczerzej obowiązany, żeś mnie pouczył”. Dla ścisłości wyjaśnię, że Molière zwał ich „nauczycielami filozofii”, tymi których „nadprodukcję” Ministerstwo Nauki postanowiło dziś zatrzymać – z lęku przed czym? Może się mylę – obym się mylił – ale może stać się i tak, że zaczniemy mówić językami tak wysoce specjalistycznymi i tak hermetycznymi, że przestaniemy się rozumieć. W świecie, w którym nie będzie ani jednego „żargonauty”…

Fragmenty „Ślepowidzenia” Petera Wattsa w przekładzie Wojciecha M. Próchniewicza.

Fragmenty „Mieszczanina szlachcicem” Molière’a w przekładzie, oczywiście, Tadeusza Żeleńskiego (Boya).

2 komentarze:

  1. W sobotę 50-lecie Doktora. Jako Whovianka, whomanistka i whocokolwiek, będę wiernie czatować na livestreamie, chociaż od kiedy Moffat wziął serial pod swoje skrzydła, wiele stracił on z ideologicznego wkładu na rzecz wcale-już-nie-zaskakujących fabulatnych kruczków, w których skutek wyprzedza swoją przyczynę, co jest rozczarowujące, skoro a) mówimy o serialu opowiadającym o podróżach w czasie i b) Moffat, wbrew swoim widocznym chęciom, nie może przepisać całego serialu na nowo pod swoje dyktando, traci więc na rozmachu.
    Czy przeciwieństwem żargonisty byłby Zajdlowski lifter?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem o jubileuszu! Dziś obchodzi go nawet Google. Przyznam uczciwie, że nie śledziłem aż tak namiętnie późnych ujawnień Doktora - pozostał mi w pamięci z dzieciństwa, emitowany - jako zachodni rarytas - przez TVP! Później odświeżyłem sobie niektóre - wczesne - sezony. A z "lifterem" - właściwie w sedno! I chyba żyjemy właśnie w Polsce "lifterów", nie "żargonautów".

      Usuń