piątek, 25 kwietnia 2014

Muzyka z pudełka


Po części za sprawą wiosennych porządków, po części zaś z powodu poszukiwania na półkach miejsca dla boxu Mirona Białoszewskiego, stanąłem nieoczekiwanie przed stertą pudełek z muzyką. I bynajmniej nie mam tu na myśli takich oto pudełek:

z których zawsze można dobyć porcję nielichych dźwięków, lecz o pokaźny stosik  monograficznych, tematycznych i retrospektywnych boksów z płytami mniej lub bardziej znanych, lecz zawsze znakomitych wykonawców.

Magma, Studio Zünd. 40 ans d’évolution, Le Chant du Monde 2008


Trzon tego wydawnictwa stanowią klasyczne albumy formacji Magma: „Kobaïa”, „1.001 Centigrades”, „Mëkanïk Dëstruktïw Kömmandöh” i „Köhntarkösz” – pochodzące z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych i gromadzące obszerny fragment kobaiańskiej sagi. Na płytach najwcześniejszych, a także na nagraniach z, gromadzących rozmaite inedita, płyt „Archiw I & II” wyraźnie słyszalne są zarówno najistotniejsze w owym czasie dla Vandera wpływy coltrane’owskie, jak i silne oddziaływanie zelektryfikowanego, nasyconego psychodelią minimal jazzu spod znaku Soft Machine – wzbogaconego tu jednak ekstatycznymi partiami solowymi poszczególnych instrumentalistów oraz charakterystycznymi dla wszystkich niemal dokonań Magmy chóralnymi partiami wokalnymi o wyrazistym, zrytmizowanym charakterze. Nie bark oczywiście również wycieczek w kierunku undergroundowego rocka, którego ekspresja równoważy subtelne pasaże instrumentalne. Bardzo ciekawie wypada na tym tle inna z wczesnych płyt Vandera – wyjątkowo rzadko wznawiana, choć stanowiąca integralną część kobaiańskiej narracji – „Wurdah Ïtah”, zawierająca muzykę do filmu Yvana Lagrange’a „Tristan et Iseult” – zarejestrowaną w kwartecie, z liderem przy fortepianie!, i bliską jazzowej kameralistyce. Prócz wspomnianych płyt w zestawie odnajdziemy również późniejsze, uważane przez część fanów za dość kontrowersyjne, albumy „Üdü Wüdü”, „Attahk” i „Merci” z silniejszymi wpływami elektroniki i zdradzające zwrot grupy ku nieco prostszym i bardziej „piosenkowym” formom muzycznym. Całość wieńczy ostatnie wydawnictwo Magmy – „K.A.”, czyli „Köhntarkösz Anteria” – zarejestrowana w roku 2004 kompozycja Vandera z roku 1972 – zaskakująca świeżością i bezkompromisową konsekwencją w realizowaniu własnej wizji estetycznej – nawiązująca wprost do kobaiańskich arcydzieł: „Mëkanïk Dëstruktïw Kömmandöh” i „Köhntarkösz”. Na „K.A.” granice między jazzem, rockiem i klasyką ulegają już kompletnemu rozmyciu, zaś wiedzeni wieloletnim doświadczeniem muzycy raczą odbiorców po prostu muzyką w stanie czystym. Choć, przyznajmy, nie jest to raczej muzyka adresowana do szerokiego grona odbiorców, lecz do rzeszy słuchaczy przygotowanych na kontakt z tak pojmowaną formą wypowiedzi artystycznej.

Walter Wegmüller & Cosmic Couriers, Tarot, Spalax 1973/1994


Niezwykły projekt wydawniczy efemerycznej, krautowej wytwórni Kosmische Musik – mający promować muzykę odzwierciedlającą doświadczenie uniwersalnej świadomości. „Tarot”, czyli „A Trip Through Tarot Cards”, podwójny longplay przynoszący muzyczną ilustrację talii kart tarota, przygotowanej specjalnie w tym celu przez Wegmüllera (i będącej integralną częścią wydawnictwa), zawiera przegląd rozmaitych undergroundowych stylistyk, od elektronicznych improwizacji, przez oniryczne piosenki, aż po dzikie eksplozje rock’n’rolla. Na poły legendarny status i ograniczony nakład płyty zapewnił jej na długie lata opinię najwybitniejszego osiągnięcia europejskiej psychodelii. Jej wyjątkowy – multimedialny charakter sprawia, że pogrążający się psychodelicznych brzmieniach słuchacz może zarazem odbyć pouczający, ezoteryczny trip z kartami tarota (cygańskiego) – w autorskiej realizacji Wegmullera – dołączonymi do wydawnictwa płytowego. Nie jestem pewien czy w wydaniu oryginalnym nie dorzucano jeszcze przypadkiem pastylki LSD. W każdym razie… na zdrowie!

Los Angeles Free Music Society, The Lowest Form of Music, Rrrecords 1994


Los Angeles Free Music Society: „The Lowest Form of Music”, monumentalny, dziesięciopłytowy box, przynosi niemal komplet nagrań wydanych nakładem wytwórni LAFMS w latach 1973-94, a także dziesiątki fragmentów niezliczonych, improwizowanych sesji ujawnionych w tej publikacji po raz pierwszy. Wszystko to wzbogacone dwoma obszernymi książeczkami, zawierającymi fotografie, kompletną i szczegółową dyskografię LAFMS, a także wspomnieniowo-programowe eseje uczestników serii owych pamiętnych zdarzeń. Cóż więc w istocie otrzymujemy? „The Lowest Form of Music” to dźwiękowy chaos/kosmos, w którym mieści się wszystko: preoswaldowska plądrofonia miksująca papieskie błogosławieństwo i japońskie audycje radiowe, undergroundowa musique concrete z jej umiłowaniem studyjnych efektów i tricków, wiodących nierzadko w okolice dubu, analogowa elektronika wsłuchana w ścieżki dźwiękowe filmów SF, archaiczno-futurystyczny jazz zrodzony z miłości do Ra („Japanese Super Heroes” brzmi niczym szlagier Arkestry!), improwizacja wyzwolona aż do granic anarchii, dźwiękowe kolaże w stylu wczesnego Zappy i równie wczesnego Parmegianiego, perełki naiwnego folku wywiedzionego wprost z tradycji art brut, improwizowana freak opera, dryfujący beefheartowski blues, fikcyjne soundtracki i quasi-słuchowiska, groteskowa sound poetry, grające automaty i homemade instruments, anarchistyczno-psychodeliczny rock’n’roll bratający szorstką ekspresję Velvet Underground i kwaśne tripy Yahowha 13, echa złomowanego gamelanu, a nawet piosenki. Nad wszystkim zaś unosi się nieodmiennie duch niekończącej się feerii karnawałowego szaleństwa spontanicznej kreatywności, wywiedzionej z domu niewoli akademickich i awangardowych konwenansów. Obłąkane psychedelic free form fusion Smegmy i spacerockowa psychodelia Airways, brikolerski folk’n’roll Doo-Dooettes i grające zabawki Toma Recchiona – niepokorne uniwersum dźwięków płynących wprost z imaginacyjnej rupieciarni. I na koniec rzecz zdumiewająca, choć, bynajmniej, nie zaskakująca „The Lowest Form of Music” stanowi ekscentryczny pomnik radosnego, muzycznego bricolage’u, niezastąpiony dokument ewolucji dźwiękowego imaginarium amerykańskiego undergroundu i zarazem jeden z najważniejszych muzycznych boxów w dziejach fonografii.

Blue Notes, The Ogun Collection, Ogun 2008


Box dokumentujący nagrania zjawiskowej formacji Blue Notes, opublikowane przed laty przez wytwórnię Ogun – specjalizującą się w okołojazzowej  improwizacji. Blue Notes to oczywiście nazwa, jaką przyjęła w roku 1963 grupa południowoafrykańskich instrumentalistów jazzowych doskonale znanych wszystkim miłośnikom muzyki improwizowanej: Chris McGregor, Mongezi Feza, Johnny Dyani, Dudu Pukwana, Nick Moyake i Louis Moholo. Cieszący się lokalną popularnością po festiwalu jazzowym w Johanesburgu, lecz niemal natychmiast repatriowani z powodów politycznych z RPA, muzycy wyruszyli na podbój Europy, rejestrując jeszcze po drodze znakomity koncertowy album „Legacy” (1964), zawierający interesującą mieszaninę wyrazistych elementów hard bopu, afrykańskiego „popu” spod znaku highlife music oraz etnicznej tradycji kwela, która stała się z czasem znakiem firmowym Blue Notes. Okres europejski to lata nieustających koncertów oraz współpracy afrykańskich improwizatorów z niezliczonymi twórcami sceny niezależnej (wymieńmy tu tylko takie postaci, jak Peter Brötzmann, Robert Wyatt, Don Cherry, Evan Parker czy Cecil Taylor), a także powołanie przez McGregora osobnego, międzynarodowego big bandu występującego przez wiele lat jako Brotherhood of Breath.
            Box „The Ogun Collection” zawiera zarówno płytę „Legacy”, jak i europejski album „In Concert” – zawierający dużo większą dawkę tradycyjnej muzyki kwela, stanowiącej bazę dla ekspresyjnych improwizacji, a także legendarne płyty sesyjne Blue Notes, nagrane już w składach okrojonych do kwartetu oraz tria. Obie „elegijne” płyty Blue Notes – dedykowane przedwcześnie zmarłym muzykom: „Blue Notes for Mongezi” (nagrana przez kwartet: McGregor, Dyani, Pukwana, Moholo) i „Blue Notes for Johnny” (zarejestrowana w tercecie: McGregor, Pukwana, Moholo) porażają słuchacza niebywałą intensywnością muzycznej ekspresji, wznosząc się ku ekstatycznym rejonom najbardziej atawistycznego, niemal fizycznego sprzeciwu człowieka wobec śmierci, która nie oddaje swych oblubieńców – sprzeciwu wyrażanego wrzaskiem, jękiem i tupaniem, przeradzającym się stopniowo w muzyczny lament. Najwyraźniej słyszalne jest to w pierwszej części „Blue Notes for Mongezi”, gdzie niezwykle transowej improwizacji całego zespołu, eksplodującej znienacka katartycznymi popisami solistów, towarzyszy powracający nieustannie krzyk: „Where is Mongezi Feza? Mongezi We All Love You!”. W ten sposób spontaniczna muzyczna sesja zmienia się znienacka w archaiczną, plemienną ceremonię pogrzebową, podczas której żegna się członka zespołu odchodzącego do krainy przodków…

Book of Am, Book of Am, Wah Wah 1977


Mały, tajemny cud? Mały, gdyż nakład został ograniczony do 500 sztuk; tajemny, bo miał miejsce za sprawą niewielkiej hiszpańskiej wytwórni Wah Wah specjalizującej się w reedycjach; a cud, ponieważ „Book of Am” już in statu nascendi przeniosła się w sferę mitu za sprawa swej nierealizowalności. Inicjator całego przedsięwzięcia, Juan Arkotxa powrócił jednak po latach do zarzuconego niegdyś pomysłu i dzięki temu możemy dziś delektować się „Księgą Am” w całości. Historia była dość prosta: na Majorce, która u zarania lat 70. była europejską Mekką hipisów, w jednej z artystyczno-kontestatorskich komun zrodziła się idea stworzenia multimedialnego dzieła (do czytania, oglądania i słuchania), które stałoby się biblią kontrkulturowo-psychodelicznej rewolucji, jednocząc w sobie rozmaite duchowe tradycje świata (od Majów przez Egipt po Tybet). Ten swoisty podręcznik ezoterycznej psychonawigacji miał składać się z rozumianej w duchu Blake’owskim Księgi – scalającej obraz i tekst oraz dwóch płyt z muzyką, której multikulturowe źródła zostały ubrane w atrakcyjny wówczas kostium acid folku. Taka właśnie, totalna, wizja przyświecała autorom „Book of Am”, stając się zarazem przyczyną wydawniczego niepowodzenia, gdyż ostatecznie ukazała się tylko pierwsza jej część, na całość musieliśmy poczekać aż trzydzieści lat. I przyznaję od razu, że sprawia ona imponujące wrażenie – ujmując artystycznym rozmachem, świętą naiwnością i imponującą wyobraźnią twórców, które nadają jej niegasnący blask, nawet jeśli archaiczne nieco przesłanie zdążyło cokolwiek wyblaknąć. Wizyjne, psychodeliczne poematy odziane w szaty Blake’owsko-egipskich ilustracji, wzbogacone eteryczną muzyką z pogranicza folku, etno i nienachalnych elektroakustycznych eksperymentów (w tle buczy analogowy syntezator) wciąż jeszcze zniewalają urokiem tyleż subtelnym, co i przemożnym.

Psychic TV, Themes, Cold Spring Records 2011


Ekscentryczny projekt Genezisa P-Orridge’a w pigułce. Czy to możliwe? Owszem. Oto jeden z najbardziej wpływowych zespołów sceny postindustrialnej w swym sztandarowym cyklu, obejmującym wszystkie niemal formy muzyczne ukochane przez P-Orridge’a: ceremonialne akustyczne improwizacje na gongi, bębny i rogi; repetycyjny minimal na zapętlone taśmy, transową elektronikę i piosenki pop. Wszystko oczywiście z rewolucyjnym, transgresyjnym i obscenicznie obrazoburczym przesłaniem. W sam raz, by zresetować mózg początkującego hipstera, poszukującego dziwactw sprzed lat. Nie potrafię orzec, czy muzyka ta achowała swą dawną świeżość i bluźnierczy blask popowego apokryfu, czy może raczej palimpsestu, odsłaniającego przed słuchaczem kolejne warstwy wpływów i fascynacji industrialnej załogi ze starej, dobrej Anglii. Nie potrafię tego orzec, gdyż muzyka PTV ogromnymi partiami sprawia po prostu wrażenie ahistorycznej transmisji z innego wymiaru (lub może jest doskonale postmodernistycznym kiczem?). Mimo wszystko – jednak klasa!

Miles Davis, The CompleteOn the Corner Sessions, Columbia 2007


Właściwie wszystko jest jasne i od dawna wiadome. Miles z młodymi muzykami gra uliczny jazz – motoryczny, nieokrzesany i taneczny, bo podszyty funkiem. A jednak wydane po latach taśmy z sesji „On the Corner” wciąż zaskakują – brzmiąc niczym muzyczny projekt, który ma zostać zrealizowany dopiero za dziesięć-dwadzieścia lat. Świeże, soczyste, bezpretensjonalne i bezkompromisowe granie, które kopnęło jazz w stronę rock and rolla, obnażając zarazem ubóstwo i schematyzm rockowej wyobraźni, uwięzionej w piosenkowych formułach. Zestaw płytowy, który powinien stać się obowiązkową lekturą dla wszystkich muzyków i producentów, którzy chcieliby zamieszać w tzw. muzyce niezależnej zawieszonej nierzadko w dziwacznej przestrzeni między awangardowymi aspiracjami a wymaganiami komercyjnych stacji radiowych i telewizyjnych. Miles nie uznaje takich kompromisów. I przy okazji – to jest muzyka do tańca!

Tony Conrad, Early Minimalism, Table Of The Elements 1997


Czarna skrzynka amerykańskiego minimalizmu, przechowująca w pamięci najbardziej ekstremalne eksperymenty Youngowskiego heretyka, który porzucił Theatre of the Eternal Music, uznając ów projekt za nazbyt autorytarny. W istocie są to cztery próbki bardzo długich dźwięków dobytych przez Conrada z instrumentów smyczkowych. Dźwięki pozostawione samym sobie i snujące się do znudzenia w przestrzeni, anarchiczne dryfowanie dronów, wibracje, alikwoty i mikrotony, niekończące się ćwiczenie cierpliwości. Drone ‘n’ roll…

Yahowha 13, God & Hair, Cpt. Trip Records 2005


OMG (lub jak kto woli: WTF)! Sekty, psychodelia, new age, kuchnia makrobiotyczna, joga, tantra, mantra, hipisi i świadkowie Jehowy 13… Cóż więcej dodać? Kamień milowy ezoteryczno-okultystycznej hipisowskiej muzyki psychodelicznej ze słonecznej Kalifornii. Komplet nagrań najsłynniejszej muzykującej sekty religijnej, której guru, Father Yod, zginął podczas próby lewitacji. Dziecięce chórki i eksplozje hałasu, mantrowe inkantacje, protest songi i piosenki o Jezusie, plemienne rytmy i niby folk. Chaos, Kosmos i Eros, czyli trzej muszkieterowie amerykańskiej kontrkultury. I tyle. Jednak wstyd nie znać…

Igor Wakhévitch, donc…, Fractal 1998


Box dokumentujący najważniejsze dzieła francuskiego kompozytora z psychodelicznego” okresu jego twórczości: Logos”,1970; Docteur Faust”, 1971; Hathor”, 1973; Les Fous d’Or”, 1975; Nagual”, 1977; Let’s Start”, 1979. Wszystko spotyka się tu ze wszystkim, psychodelia współgra z elektroakustyką i kompozycją konkretną, schaefferowska awangarda wyciąga nieśmiało dłoń ku wagnerowskiej tradycji, mityczny Orient przegląda się w racjonalnej cywilizacji Zachodu, zaś akademicy kooperują twórczo z nieokrzesanymi rockowymi improwizatorami w procesie estetycznego porządkowania dźwiękowego chaosu, który przekształca się w muzyczny kosmos. Muzyka operowa i baletowa, w której analogowe efekty elektroniczne, elektroakustyczna preparacja instrumentów oraz montaż taśm z dźwiękami natury i cywilizacji stają się podstawą kształtowania dźwiękowego tła, na którym rozwija się muzyczna narracja budowana konsekwentnie przez instrumentalistów (akademików i improwizatorów), solistów a nierzadko również chór. Szczyty estetycznej niesubordynacji, popisy ekstrawagancji. Cudowne!

Trees Community, The Christ Tree Box, Hand Eye 2007


Zdumiewająca przesyłka z czasów, w których granie chrześcijańskiego rocka nie było jeszcze dochodowym interesem wyblakłych gwiazd rock and rolla (i ich dzieci). Przepięknie wydana, w stylizowanej na mandalę okładce, reedycja kompletu nagrań jednej z najsłynniejszych muzycznych komun „nowej, zielonej Ameryki”. Trees Community byli w istocie chrześcijańską gminą, która swe religijne i wspólnotowe doświadczenie postanowiła wyrazić w formach muzycznych bliskich improwizowanej psychodelii i acid folkowi. Na przełomie lat 60. i 70. w katedrze ST. John the Divine w Nowym Jorku grupa muzykujących artystów rozpoczęła swoistą działalność misyjno-pielgrzymkową, podróżując po Ameryce i Europie z programem muzycznym zatytułowanym „A Portrait of Jesus Christ in Music”, adresowanym przede wszystkim do uczestników hipisowskiej kontrkultury, poszukujących doświadczeń religijnych w bliskich spotkaniach z LSD. Był to zresztą okres wzburzonej działalności agitacyjnej rozmaitych gmin religijnych, sekt ezoterycznych i proroków rozmaitej miary i tradycji, takie przedsięwzięcie nie było więc wówczas czymś zaskakującym ani w sferze proponowanych treści, ani formy, jaką ostatecznie przyjęło. Dość, że podstawą ekspresji muzycznej Trees Community stały się przede wszystkim indyjskie ragi, na bazie których improwizowano partie instrumentalne i wokalne, będące nierzadko adaptacjami psalmów i innych tekstów biblijnych. Muzycy the Trees śmiało sięgali bowiem po rozmaite, rodzime i egzotyczne tradycje muzyczne, tworząc przy ich pomocy artystyczny, multikulturowy mix, którego główne przesłanie wyrażało się w, bliskim wszystkim kontestatorom owego czasu, haśle „Love & Peace” – opartym tu jednak na przesłaniu chrześcijańskim.

Les Rallizes Denudes, Great White Wonder, Phoenix Records 2011

Rzecz niby dla kolekcjonerów. Ale… W tym imponującym, czteropłytowym wydawnictwie znajdziemy zapisy czterech sesji najsłynniejszej i najbardziej wpływowej formacji japońskiego undergroundu – Les Rallizes Denudes – pochodzące z lat 1974-1980 i dokumentujące najbardziej kreatywny okres działalności grupy. W istocie mamy tu wszystko, czego mogliśmy oczekiwać od zespołu będącego ucieleśnieniem rockandrollowej anarchii – powracają nawet tematy doskonale znane z klasycznych wydawnictw: „Blind Baby Has It's Mothers Eyes” czy „Heavier Than A Death In The Family” („The Last One”, „Night of the Assassins”, „The Night Collectors”) – niektóre z nich kilkakrotnie, traktowane raczej jak jazzowe takes niż rockowe przeboje. Dominuje tu elektryczny hałas, improwizacyjny chaos i produkcyjny anarchizm owocujący bootlegowym brzmieniem w duchu lo-fi. Dlaczego zatem nie należy przegapić tego dość ekscentrycznego wydawnictwa? Powodem najbardziej oczywistym jest pamięć o rockandrollowych pryncypiach – niezbędna w czasach, gdy kanon rockowej estetyki jest rzekomo kształtowany przez grupy z nurtu indie, wyznaczające alternatywno-eksperymentalny horyzont muzyki pop, a brzmiące w zestawieniu z LRD dość biednie i groteskowo. Muzyka japońskiej formacji jest z założenia niepokorna i kostropata, wierzga i rwie się, płynąc elektrycznym strumieniem od bezczelnie plagiatowanych tematów z popowego kanonu w stronę czystego hałasu, motorycznego transu i społeczno-politycznej rewolty rozpisanej na gitarowe akordy. Rację ma bez wątpienia Moshe Idel, pisząc w notce do „Great White Wonder”, że LRD obok szwedzkiej formacji Parson Sound (wychowanej artystycznie przez Terry’ego Rileya) osiągnęli najwyższe mistrzostwo w dziedzinie rockowego minimalizmu na wiele lat przed narodzinami muzyki punk i estetyki noise. Potęga brzmienia, bezkompromisowa intensywność ekspresji i naiwne przekonanie o społeczno-estetycznej rewolucji wpisanej w formę rockowego koncertu gwarantują japońskim muzykom relatywną nieśmiertelność herosów undergroundu. 

Magical Power Mako, Hapmoniym 1972-1975, Bamboo 1993

Witajcie w kosmosie. Ezoteryczny dźwiękowy pięcioksiąg Magical Power Mako, czyli pięć studyjnych sesji z lat 1972-75. Wszystko na tych płytach sugeruje nam, żebyśmy porzucili tradycyjne oczekiwania, jakie żywimy w stosunku do muzyki rockowej, elektronicznej, improwizowanej czy ambient. W istocie są to bowiem improwizowane eksplozje elektronicznego rocka (Heldon nie jest tu najodleglejszym skojarzeniem) rozlewające się w meandryczne rzeki galaktycznego ambientu. Jest tu i eksperymentalna wizja i wielka muzyczna erudycja – słowem płyta, jaką mogliby nagrać Brian Eco i Umberto Eno (gdyby istnieli i byli muzykami). Psychodelia, etniczne inspiracje, orientalne motywy, elektronika w duchu minimalistyczno-rileyowskim, gitarowe free-jams rodem z sesji Moby Grape czy Grateful Dead. I mnóstwo krautrocka, aż dziw, że artysta pochodzi z Japonii.  Nie uwierzę, że zostało to nagrane na trzeźwo… 

Acid Mothers Temple & The Melting Paraiso U. F. O., The Penultimate Galactic Bordello Also the World You Made, Dirter 2004

Imponujący, czteropłytowy box AMT, zawierający kilka godzin muzyki, dokumentującej studyjne sesje tej niezwykłej formacji z lat 2003/2004. Każda płyta to jedna godzinna kompozycja/improwizacja, rozwijająca się od leniwie bitych akordów gitary, bądź powracającej natrętnie dźwiękowej pętli aż po pulsującą psychodelicznym tętnem kosmiczną kulminację, napędzoną galopadą gitary i rozświetloną świergotami syntezatora, osiągającymi niekiedy zgoła nadświetlne prędkości. Wszystkie albumy odsłaniają muzyków w doskonałej formie, pełnych inwencji i radości grania, zaś aluzyjne tytuły: „The Seven Stigmata from Pussycat Nebula” czy „The Holy Mountain in the Counter-Clock World” (skąd my to znamy?) stanowią nieodzowne wprowadzenie w radośnie chaotyczny świat pangalaktycznej psychodelii. Znajdziemy tu wszystkie ciemne i jasne strony AMT w zgoła monstrualnych dawkach, mogących przytłoczyć niewtajemniczonych w „kwaśne misterium” słuchaczy, choć przyznać trzeba, że muzycy robią co mogą, by swej propozycji nadać kształt możliwie urozmaicony i różnorodny. Znajdziemy więc tu i źródłowy space psychedelic spod znaku Ash Ra Tempel oraz Cosmic Jockers („The Beautiful Blue Ecstasy”), i brzmiące z lekka marokańsko ekstatyczne etno splecione z kosmicznymi lotami a la Hawkwind, ujętymi w nieśmiertelny riff Barretowskiego szlagieru „Interstellar Overdrive” („The Seven Stigmata…”), i próbkę czegoś na kształt „Makoto Kawabata Experience meet Steve Reich” („What’s Your Name?”), i wreszcie godzinną dronową apokalipsę rozpiętą między etnoelektroakustyką Toho Sara a źródłowymi eksperymentami Limbus 3 i Theatre of the Eternal Music („The Holy Mountain…”). 

This Heat, Out of Cold Storage, This Is 2006


This Heat pozostanie na zawsze jednym z tych zespołów (obok Pere Ubu), których fenomenu nie potrafię do końca objąć refleksją. Musiało bowiem w istocie wystąpić jakieś wielce osobliwe zagęszczenie kosmicznych wibracji, aby w tym miejscu i czasie pojawiła się formacja tak nieoczekiwana. Bo cóż to w istocie jest? Punk, new wave, industrial, impro rock, art rock, figo fago? Potężna energia, soliści grający niemal wirtuozowsko choć przecież do bólu prosto i surowo, niezwykła precyzja przy pozornym braku kontroli, zabawki, eksperymenty, taśmy, zgrzyty, jakieś anti-… ale co? Muzyka. Może, po prostu?







John Coltrane, The Complete 1961 Village Vanguard Recordings, Impulse! 1997


Mój ulubiony Trane. Nie sądziłem, że kiedykolwiek to napiszę, bo przecież „A Love Supreme”… Wiadomo, „A Love Supreme” jest „na zawsze” i „naj…”, i „nigdy nie będzie nic lepszego”, a jednak, fakt pozostaje faktem, ten box, to mój ulubiony Trane. I nawet nie bardzo wiem dlaczego… Właściwie zaś wiem. Bo „India” w czterech koncertowych wersjach, i „Spiritual” w kilku kolejnych, i tak dalej… I jakaś nieuchwytna atmosfera scenicznego „dziania się”, bliska jazzowej epifanii. I choć mam poczucie winy, bo „A Love Supreme”, to jednak ten box to mój ulubiony Trane…

Albert Ayler, Holy Ghost, Revenant 2004

Na koniec zostawiam pomnik – najpiękniejszy z możliwych. Zestaw rozmaitych: sesyjnych i koncertowych nagrań Alberta Aylera, który sam siebie zwał Duchem Świętym – spajającym muzykę Boga Ojca (Coltrane’a) i Syna Bożego (Sandersa). Cudowne, surowe i korzenne, bluesowe granie rozmaitych składów Aylera jest niezmiennie popisem wyobraźni, inwencji i niezależności. Saksofonista grywa tu w składach klasycznych i kombinowanych, stabilnych i efemerycznych, europejskich i amerykańskich… Grywa jazz, free, dixie, spirituals i amorficzne, wściekłe impro, którego fala akustyczna wrze w głośnikach. Niewiele trzeba tu pisać, jest za to wiele do posłuchania…
Dobranoc...

10 komentarzy:

  1. Odnosząc się do boxu Trane'a. W zasadzie trudno się dziwić, że to ulubiony Trane. Chyba na drugiej płycie jest taki utwór pt. "Brasilia". I ten utwór ma wszystko. Elementy swingującego grania "in - time", jak i zapowiedź późniejszej free music Coltrane'a. Ten utwór to w zasadzie hybryda będąca mostem między "starym", a "nowym" co czyni ją chyba tak ekscytującą. Moment, w którym Jones przestaje grać typowe "ting, ting, ting" przechodząc w bardziej swobodne bębnienie jest niesamowity, gdyż solo Coltrane'a (grane w tym samym czasie) jest frazowane w ten sposób, że wciąż można można wyczuć puls "time'u" z pierwszej części utworu. Absolutnie niewiarygodne, nigdzie indziej czegoś takiego nie słyszałem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, to prawda - jest to w istocie bardzo "hybrydyczny" Coltrane. Pod wieloma względami może nawet bardziej rewolucyjny niż późny Trane, gdyż cała ta rewolucja dokonuje się tu w bardzo tradycyjnej, z pozoru, formie (temat, improwizacje solistów etc.) - jest więc dość trudne do odrzucenia także i dla tych, których radykalne free (np. "Meditations") mogłoby zrazić prymatem ekspresji nad formą. Rzecz w tym, że "A Love Supreme" jest dla mnie najważniejszą płytą Coltrane'a i być może najważniejszą płytą jazzową w ogóle, stąd sam się dziwię, że napisałem o tych koncertach "ulubione".

    OdpowiedzUsuń
  3. "A Love Supreme" jest dziełem czystym jak kryształ, tak je postrzegam, pełnym i skończonym. I absolutnie pięknym. Oczywiście każdy wedle własnego muzycznego doświadczenia trzyma przy sercu "swego własnego Coltrane'a". Dla mnie to przede wszystkim "My Favorite Things" album "Crescent" ( z piękną "Wise One"!) oraz ( być może ktoś uśmiechnie się z pobłażaniem ) album "Ballads". Niektórzy twierdzą, że Trane nie chciał nagrywać tej płyty, że jakieś sprawy finansowe i itp. Mnie się jednak to wydaje przesadą, gdyż co robi Coltrane? To co zawsze - eksploruje, eksploruje i jeszcze raz eksploruje, tym razem w materiale balladowym. Melodyczna inwencja jest wspaniała. Fajna jest też płyta z Johnnym Hartmanem, gdzie baryton wokalisty i saksofon Trane koegzystują wyśmienicie. I oczywiście John na płytach Miles'a. Podsumowując - muzyka Coltrane ma wiele, wiele odcieni i barw i w zasadzie każdy miłośnik jazzu "znajdzie coś dla siebie". Podobnie można stwierdzić coś co zawsze nasuwa mi się w związku z Johnem Coltrane'em - He was something else.

    OdpowiedzUsuń
  4. To są fajne wybory, rzeczywiście. Ja np. mam ogromną słabość do "Ole Coltrane" oraz do późnych nagrań z Alice w miejscu Tynera ("Om", "Cosmic Music", "Transition") - które też miewają u krytyków niezbyt dobrą opinię. "Ballads" to dobry Trane, zaś "My Favorite..." to oczywiście klasyk - wspaniały w każdym calu. Z tym, że ja bardzo lubię kompozycje Coltrane'a - a "India" to bez wątpienia mój nr 1.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ach, i trudno, żeby "A Love Supreme" nie było krystalicznie czyste, sokro spłynęło na Trane'a o czwartej nad ranem po wielogodzinnej medytacji, jako gotowa i zamknięta całość (jak twierdził). :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie znałem tej historii! Zapewne cały, koncept i kierunek w jakim ten album zmierzał, cóż musiały być wynikiem natchnienia, które spłyneło na niego. Ciekaw jestem czy mówiąc to miał na myśli coś więcej, np. konkretne paterny melodyczne, jak ten "A-Love-Su-Preme" czy inne elementy. Jakoś trudno mi sobie to wyobrazić by usłyszał w natchnioniu dosłownie całość. Chociaż kto wie, w końcu to Trane. Inna sprawa, która mnie nurtuje w rozmowach o Johnie to odbiór jego brzmienia, tonu. Oczywiście ulegał on pewnym przemianom, to jasne. Jednak mam wrażenie, że pozostał w nim gruncie rzeczy pewien niezmiennik. Ja słyszę (abstrahując od melodyki) w jego tonie jakąś melancholię swego rodzaju, w sumie nie zważając na to co gra. Inaczej mógłbym to nazwać, być może patetycznie "smutnym pięknem", nie wiem, coś około tego. Najciekawsze jest to, że ja to słyszę nawet przy jego "agresywnym" graniu. Dla przykładu inny rodzaj piękna odnajduję u Cannonballa Adderley'a. Jakąś radość taką w tonie, śpiewność jak u ptaków. Doskonale to słychać jeśli zestawi się ich grę w utworze "Flamenco Sketches", gdzie oba sola ewokują skrajnie różne nastroje, choć operują przecież na mniej więcej tych samych ramach harmonicznych.. W każdym razie ciekaw jestem czy Pan również podobnie słyszy Trane'a? :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Historię opisuje dość dokładnie J.C. Thomas w biografii "Chasin' the Trane", polecam. Co zaś do tonu, to w istocie jest on integralny - jak by go nie zwał: duchowy czy melancholijny, faktycznie jego rdzeń się nie zmienia. Nie myślałem w tym kontekście o Adderley'u, którego znam słabiej. Mój top, to jednak: Trane,Sanders, Ayler, Brotzmann, Jarman, McIntyre, Anderson... I jeszcze kilku. W tym oczywiście Rollins i Henderson - z tych bardziej lirycznych (mam na myśli tenor, oczywiście).

    OdpowiedzUsuń
  8. Co do biografii, na pewno zasięgnę. Wymienionych tenorzystów, znam, szanuję, podziwiam. Jednak moje preferencje gdzieś sięgają nieco wcześniej. W topie (oprócz Trane'a) jest zdecydowanie Joe Henderson, choć nie potrafiłbym go ustawić na piedestale, mam zasadniczą trudność w takich wyborach, bowiem nie potrafię ( co wydaje mi się z resztą niemożliwe ) zestawić, porównywać muzyków. Jak można porównać Lestera Younga z Albertem Aylerem choćby nawet? I nawet nie chodzi mi o samą historyczną kolizję. Przede wszystkim chodzi o osobowość muzyka. I tak prawdziwym oryginałem był Young i Ayler, każdy ze swym własnym tonem i światem muzycznym. Więc tak naprawdę na równi stawiam bardziej tradycyjnych i bardziej nowoczesnych instrumentalistów, których słucham w zależności od nastroju. Young wciąż naprawdę potrafi poruszyć, podobnie jak Ayler, choć zupełnie w inny sposób. Do ulubionych zaliczyłbym jeszcze Hanka Mobley'a, a także Lucky'ego Thompsona. Z tych bardziej awangardowych zdecydowanie Bookera Ervina ( grającego u Mingusa ). Z bluesowych - Stanley Turrentine. Człowiek, który był "jednym wielkim bluesem". O, a nie przepadam zaś specjalnie za Shorterem ( choć miewał dobre momenty ).

    OdpowiedzUsuń
  9. I bym zapomniał - Oliver Nelson. Wydaje mi się, że ogromnie niedoceniony tenorzysta (jak i alcista), ceniony zaś przede wszystkim za umiejętności aranżacyjno - kompozycyjne. "Stolen Moments" ( album "The blues and the abstract truth) to prawdziwa perła choćby nawet. Podobnie płyta "Screamin the blues" z Ericiem Dolphym, obaj na alcie. Serdecznie polecam!

    OdpowiedzUsuń
  10. Dear Dariusz,
    Is it true? Is really the cd box "donc" by Igor Wakhévitch in your ownership??? It looks so... May I ask you for a favor? Can you scan and post the booklet? It would be great :-) - I have only mp3 audio part without graphics... Thank you.
    Regards from Prague, David

    PS Ayler, Magma, LAFMC... Excellent blog indeed!

    OdpowiedzUsuń