sobota, 24 maja 2014

Psychodeliczny remanent


Ten psychodeliczny remanent ma kilka pretekstów, choć każdy z nich z osobna wystarczyłby, aby napisać kilka zdań o sentymentalnym powrocie oldskulowej psychodelii w kinie, muzyce i szeroko rozumianej (kontr)kulturze. Pierwszym z nich jest „Psychedelia. An Ancient Culture. A Modern Way of Life” (Lysergia 2012) – fundamentalna książka Patricka Lundborga, którą kupiłem z pewnym ociąganiem, albowiem przeczytawszy kilka tysięcy stron na temat psychodelicznej (r)ewolucji, nie spodziewałem się, prawdę powiedziawszy, niczego nowego. A jednak było warto… Przede wszystkim dlatego, że książka Lundborga nie jest zbiorem, mniej lub bardziej: znanych, zabawnych, banalnych czy efektownych anegdot, lecz rzetelną monografią tematu, ujętego w sposób kompetentny zarówno w perspektywie historycznej, jak i antropologicznej. Rzecz jasna, można by z powodzeniem formułować zastrzeżenia i pytania natury metodologicznej, dotyczące tego „jak” badać naraz praktyki szamańskie, popowe imprezy swingującego Londynu, filmy Angera i niezliczone albumy z psychodeliczną muzyką lat 60. Lundborg jest jednak badaczem uczciwym i konsekwentnym, proponując systematyczny i uporządkowany przegląd tego, co zwykliśmy, często bezrefleksyjnie, nazywać psychodelią, co zaś – jak słusznie zauważa w tytule swej książki jest rozpięte między (kontr)kulturą a stylem życia, między archaicznym doświadczeniem ekstazy a ponowoczesną formą ludycznej aktywności, między sacrum a kiczem, etc., etc… Warto więc sięgnąć po tę książkę, także i dlatego, że daje ona, przy okazji, sporo radości w trakcie lektury i pozwala odkryć niejedną zagubioną perłę niegdysiejszej psychodelii.

Pretekstem drugim jest arcyciekawe wydawnictwo zaproponowane w minionym roku przez Cherry Red Records: „The Dawn of Psychedelia” to dźwiękowa antologia skompilowana z nagrań pochodzących z czasów narodzin psychodelicznej kontrkultury – z właściwą jej estetyką, antropologią i metafizyką środków odurzających. Znajdziemy tu zatem i wypowiedzi Leary’ego, i spekulacje Aldousa Huxleya o meskalinie, a nawet przepis Gertrudy Stein na „haszyszowe ciasteczka”, podarowany jej przez Briona Gysina. Towarzyszy im piękna – zrodzona z indyjskiej ragi i jazzowej improwizacji – oprawa muzyczna, w której pierwszoplanowe role odgrywają: Ravi Shankar i Gabor Szabo, Ustad Ali Akbar Khan i Herbie Mann, Sharan Rani i Yusef Lateef (oraz Edgar Varèse). Wszystko tu poprzedza i zapowiada psychodeliczną rewolucję, która już czeka u bram, lecz jeszcze nie rozkwitła elektrycznym, rockowym zgiełkiem, hipisowskimi komunami i delirycznymi obrazami eksperymentujących z formą reżyserów. Psychodelia wciąż jeszcze tli się w gorących głowach bitnikowskich poetów i odurzonych haszyszem jazzmanów, który właśnie odkryli swą ścieżkę na Wschód. 
Ten trop wiedzie nas zresztą ku pretekstowi kolejnemu, którym stały się – świetnie brzmiące – reedycje płyt „z epoki”: „Eastern Exposure” Freda Kaza (1960) i „Indo-Jazz Suite” Joe’go Harriotta (1966). O ile jednak ta druga to kamień milowy orientalno-jazzowych fuzji, o tyle ta pierwsza to zapomniana niemal zupełnie perełka sprzed pół wieku. Jazz spotyka tu orientalne skale, zaś swingująca galopada sekcji rytmicznej przegląda się w zapętlonych minimalistycznie frazach fortepianu – cudeńko!

I wreszcie, raz jeszcze, miła „spodziewanka” od Finders Keepers, tym razem w postaci dwóch obezwładniających słuchacza winyli z soundtrackami włoskiego mistrza - Bruno Nicolaia: „Marquis de Sade” (1969) to oprawa erotycznego thrillera Jesusa Franco (którego tytuł mówi wszystko), zaś „Tutti i colori del buio” (1972) to z kolei ścieżka dźwiękowa pamiętnego filmu giallo wyreżyserowanego przez Sergio Martino. Czy to jest psychodelia? Ależ tak, i to w źródłowym znaczeniu tego pojęcia! Muzyczna oprawa Nicolaia poszerza bowiem w sposób niewątpliwy techniki ekspresji właściwe soundtrackom, będąc nie tylko ścieżką dźwiękową współtworzącą oniryczno-psychodeliczną atmosferę filmów Martino i Franco, ale także pełnoprawną, samodzielną narracją muzyczną, sięgającą po środki tak różnorodne, jak indyjskie instrumentarium (sitar jest tu nie do przeoczenia), subtelna elektronika (stanowiąca część efektów dźwiękowych), rock, swing i dream pop – w swej najbardziej urzekającej postaci. Słuchane po latach, płyty te zaskakują świeżością i jeśli niezliczone obrazy giallo oglądamy dziś na fali nostalgii za eurokiczem lat 70., to muzyka Nicolaia broni się z pewnością także i bez retromaniackiej otoczki. Spróbujcie zatem i… sweet dreams!



2 komentarze:

  1. Dziekuje za swietny tekst

    Joe Harriott rewelacja!!! Ciarki jak przy pierwszym słuchaniu Alice Coltrane

    OdpowiedzUsuń
  2. Felietony/Teksty na najwyzszym poziomie

    Czytam tez Pana stare recenzje na VIVO

    Gratulowac!!!

    OdpowiedzUsuń