sobota, 25 sierpnia 2012

Breivik, Holmes, Page i inni (God Told Me To...)


Słuchałem orzeczenia norweskiego sądu w sprawie Breivika, mając w pamięci echa niedawnych amerykańskich masakr w Denver oraz Milwaukee i zamiast zastanawiać się nad skandynawskim systemem sądowniczym, czarnymi perspektywami polskiego neonazizmu lub powszechnym dostępem do broni w USA, nie mogłem opędzić się od wspomnienia sensacyjnej ramotki filmowej sprzed lat. Chodził mi po głowie film Larry’ego Cohena „God Told Me To” (czyli „Bóg mi kazał”, 1976) niepokojąco proroczy (lub dramatycznie aktualny) obraz krwawej „zemsty Boga” na zlaicyzowanej kulturze współczesnej. Fabuła jest tyleż paranoiczna co groteskowa. Mieszkańców Nowego Jorku terroryzuje seria samobójczych zamachów, których autorzy – z pozoru zupełnie zwyczajni, przypadkowi ludzie – dokonawszy masowych mordów, deklarują zgodnie: „Bóg mi kazał!”. Śledztwo prowadzi zaś policjant-katolik, usiłujący równocześnie rozwikłać zagadkę własnego pochodzenia – osobliwie powiązanego z genezą zamachów. W istocie obraz ten to postmodernistyczny kolaż wszystkiego ze wszystkim, dokonany pod gatunkowym pretekstem „metafizycznego thrillera” (tak to się chyba teraz nazywa). Mamy tu elementy estetyki gore (dobra scena z nożem na schodach), echa hipisowskiej kontrkultury (ekstrawagancki mesjasz o aparycji Chrystusa), spiskową teorię o religijnym sprzysiężeniu „możnych i wpływowych”, utrzymane w onirycznej atmosferze wizje porwań przez kosmitów i sztucznych inseminacji ziemskich kobiet, seksualne obsesje katolików („Jesteśmy ostatnimi dziewicami na Ziemi”, oznajmia… matka niepokalanie poczętego bohatera), skorumpowaną policję, porachunki gangów w Harlemie, handel narkotykami, apokaliptyczną wizję końca cywilizacji i nastania nowej rasy „mieszańców” zapoczątkowanej przez mściwego, hipisowskiego mesjasza etc., etc. Jednym słowem, rzecz zdecydowanie przeznaczona dla fanów…

Film otwiera jednak zdumiewająca scena pierwszego z serii samobójczych zamachów – utrzymana w stylistyce, którą pamiętamy dobrze z początku „Dzikiej bandy” Sama Peckinpaha. Przyczajony na dachu wieżowca terrorysta dziesiątkuje przechodniów na nowojorskich ulicach strzałami z karabinu snajperskiego – sekwencja ciągnie się przez długie minuty, narasta histeria, padają ludzie, krew tryska na ekran. Część ujęć nakręcona jest – w celu oddania punktu widzenia zamachowca – „z lotu ptaka”, choć zważywszy na tematykę filmu oraz psychologiczną motywację strzelającego, należałoby raczej mówić tu o „boskiej perspektywie”, terrorysta reprezentuje wszak „boski punkt widzenia”, strzelając „w imię Pana”. Psychologiczna wiedza lub intuicja pozwoliły Cohenowi trafnie oddać ową potrzebę zamachowca (Breivika, Holmesa, Page’a…), by postawić się na pozycji „Pana”, tego który, w imię – rzecz jasna – wyższych wartości decyduje o życiu i śmierci ofiar (którymi zawsze są jacyś inni: „podludzie”, „lewacy”, „sikhowie”). Kiedy piszę te słowa, mam w pamięci wyznanie jednej z ofiar strzelaniny na wyspie Utoya, Polaka, który wyznał, że Breivik miał go na celowniku, ale oszczędził, uzasadniając to później tym, że „chłopak miał wygląd prawicowy” (tak przynajmniej podają media). Norweg nie przyznał chyba jednak wprost, że „Bóg mu kazał”, choć, zdaje się, bełkotał coś o „ratowaniu dziedzictwa chrześcijańskiej Europy”.


Zamachowiec

i jego "boska perspektywa".


Jest także winny...


Mściwy mesjasz,


ukrywający się w kotłowni.


Są uprowadzenia w kosmos...
 
i "niepokalane poczęcia".

Co ciekawe, film Cohena powstał zaledwie dwa lata po genialnym obrazie Luisa Bunuela „Widmo wolności”, w którym identyczna sekwencja zdarzeń przeradzała się w etyczno-prawną makabreskę. Jak pamiętamy zamachowiec Bunuela, poeta-zabójca, usytuowany na dachu wieżowca, strzelał w tłum z karabinu snajperskiego, by następnie dać się ująć i uczestniczyć w groteskowym procesie, w którym został skazany na śmierć. Nie broniąc się i nie prezentując żadnego, poza aktem czysto poetyckiego okrucieństwa („poetyckiego terroryzmu” rodem z pism Hakima Beya?), uzasadnienia dla swego zbrodniczego czynu, terrorysta okazywał się zbrodniarzem całkowicie niewinnym w swej bezinteresowności, niczym Lafcadio Wluiki z „Lochów Watykanu”. Po odczytaniu sentencji wyroku zamachowiec swobodnie opuszcza bowiem gmach sądu, przyjmując gratulacje uczestników procesu i rozdając autografy rozentuzjazmowanym miłośniczkom swego rzadkiego „talentu”. Sława spływa na okrutnego poetę i żadna krew nie woła o pomstę do nieba. Co więcej, nie potrzebuje on dla swego czynu żadnej dodatkowej, wyższej racji – moralnej, politycznej, religijnej, żadnego: „Bóg mi kazał!”. Wystarczy sama wola. Jego biedni, pożałowania godni naśladowcy w naszej banalnej rzeczywistości nie są w stanie działać bez uzasadnienia, bez obezwładniającego rozum języka ideologicznej bredni – zwykle zanurzonej w pomrokach religijnej metafizyki.
Oglądając relacje z procesu Breivika, miałem wrażenie, że gdzieś widziałem już wszystkie te sceny, w których sędziowie i prokuratorzy witają się kulturalnie z oskarżonym, podając mu rękę. Miało to miejsce, oczywiście, w filmie Bunuela. Z jedną różnicą – u hiszpańskiego surrealisty prokuratorzy pośpieszyli do zbrodniarza po procesie… z gratulacjami. Tak oto raz jeszcze życie okazało się, kiepskim, naśladowcą sztuki. Oscar Wilde wiecznie żywy!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz