czwartek, 23 sierpnia 2012

OM (śanti, śanti, śanti…)


 Nigdy nie byłem szczególnym entuzjastą stoner rocka i doom metalu, choć uważam „Dopesmoker” grupy Sleep za kawałek zacnej metalowej roboty. Zawsze jednak przykuwa moją uwagę podejmowana przez twórców próba przekroczenia czytelnych, konwencjonalnych ram artystycznych (gatunkowych czy stylistycznych), dlatego też nie kryję swojej sympatii dla ostatnich, „bluesowych” płyt Earth („The Bees Made Honey in the Lion’s Skull”, „Angels of Darkness, Demons of Light vol. 1&2”), choć już demoniczne odsłony „dronowego hałasu” formacji Sunn 0))) brzmią mi nieco pretensjonalnie, mimo że z pewnością zasłużenie znajdują swych zaprzysięgłych amatorów. W tym kontekście kolejne płyty duetu OM, założonego w roku 2003 przez byłych muzyków Sleep – basistę i wokalistę, Ala Cisnerosa oraz perkusistę, Chrisa Haikusa przedstawiają się szczególnie interesująco. Choć basowo-perkusyjne tandemy mają w muzyce rockowej swoją wcale szlachetną tradycję, to nie znajdziemy tu ani „harsh dubu” z wczesnych płyt Scorna, ani też karkołomnych ćwiczeń wokalno-rytmicznych rodem z najlepszych nagrań Ruins. Haikus i Cisneros pozostają bowiem wierni doomowym korzeniom – grając wolno choć głośno i motorycznie lecz nie bez finezji – i podążając ścieżką wytyczoną przed laty przez Black Sabbath. Pierwsze albumy duetu: „Variations on a Theme” (2005) i „Conference of the Birds” (2006), nagrane dla zasłużonej wytwórni Holy Mountain rzuciły muzyków w objęcia psychodeliczno-folkowych freaków, co zaowocowało wspólnymi wydawnictwami z takimi tuzami tej stylistyki, jak Six Organs of Admittance i Current 93. Orientalne fascynacje Bena Chasny’ego (SOA) oraz ezoteryczne upodobania Davida Tibeta (C93) odcisnęły wyraźne piętno na kolejnych dokonaniach OM – tak w sferze muzycznej, w której nastąpił wyraźny „zwrot na Wschód”, jak i tekstowej – zdominowanej przez tematykę, określmy ją umownie, religijno-duchową, szczęśliwie odległą jednak od gimnazjalnego satanizmu.
 Owocem tej orientacji Haikusa i Cisnerosa są kolejne albumy (nagrywane już dla Southern Lord i Drag City), które przynoszą najwartościowsze chyba jak dotąd owoce twórczej pracy obu panów. Co ciekawe, gdy wsłuchać się uważnie w ostatnie wydawnictwa OM, można dojść do wniosku, że w istocie – w warstwie muzycznej – niewiele się zmieniło. Prawdę powiedziawszy, niemal wszystkie kompozycje duetu sprawiają wrażenie jakby zostały wywiedzione wprost z dwóch klasycznych piosenek sprzed lat – mam tu oczywiście na myśli „Set the Controls for the Heart of the Sun” Pink Floyd oraz „Planet Caravan” Black Sabbath. Powolna, tocząca się leniwie i odrobinę meandrująca muzyczna narracja zmierza nieuchronnie ku hałaśliwym kulminacjom bądź ekstatycznemu finałowi. Perkusja bije miarowo – z minimalną dawką ozdobników, partie basu osadzone są nisko (najniżej jak się da – niżej grywają chyba tylko Laswell i Wobble) i uporządkowane w proste ostinata (dalekie jednak od tych znanych z produkcji dubowych), wokalne popisy Cisnerosa dryfują swobodnie od szemrzącego pomruku do monotonnego mantrowania. I to wszystko…? Jednak nie.

„Pilgrimage” (Southern Lord 2007) to wciąż jeszcze produkcja postdoomowego duetu, przemierzającego dobrze znane szlaki transowej monotonii kontrapunktowanej eksplozjami elektrycznego, rockowego hałasu. Tym, co zmieniło się tu najbardziej jest jednak produkcja, za którą odpowiedzialność wziął Steve Albini, gwarantując soczyste, ciepłe, organiczne i analogowe brzmienia o ostrości szlachetnej stali. Dawny filar Big Black i lider Shellaca jest  obecnie najbardziej wpływowym i charyzmatycznym producentem rockowego undergroundu, zaś jego brzmienie – rozpoznawalne i naznaczone niezwykłą wyrazistością w świecie sztucznego pompowania dźwięku i płaskich formatów MP3. Tak jest i w tym przypadku, choć „Pilgrimage”, przyznajmy uczciwie, sprawia wrażenie materiału muzycznego z albumu „Ummagumma” nagranego przez Shellaca (o tym, że w ponowoczesnym świecie nie musi to być działalność wtórna i jałowa przekonuje nas najlepiej inny rewizjonista „metalowego dziedzictwa”, Les Claypool, który ze swą zjawiskową formacją Colonel Les Claypool's Fearless Flying Frog Brigade nagrał niedawno, brzmiącą wyśmienicie, koncertową wersję innego albumu Floydów – „Animals”).
Przełom nadchodzi jednak wraz z kolejnym wydawnictwem OM „God Is Good” (Drag City 2009), kiedy zespół opuszcza Chris Haikus, zaś jego miejsce zajmuje nowy perkusista, Emil Amos (którego wcześniej zapraszał do współpracy m.in. Jandek). Albini pozostaje wciąż za konsoletą, ale oprócz „drum&bassowego” duetu mamy tu także gości specjalnych. Robert Aiki Aubrey Lowe towarzyszy muzykom na… tamburze, zaś w jednym utworze pojawia się dodatkowo flecistka, Lorraine Rath. Wprawdzie tambura szemrze tu jeszcze dość dyskretnie, ale za sprawą sztuki Albiniego buduje zarazem elementarny dron fundujący spójność kompozycji. Te zaś w uchu słuchacza niepostrzeżenie przeistaczają się w elektryczne, postmodernistyczne ragi – „doom ragas”? 
Wydany w tym roku album „Advaitic Songs” (Drag City) nie pozostawia już wątpliwości co do kierunku, w którym podąża OM. Nie tylko pozostali Albini i Lowe, ale pojawił się także tablista, Homnath Upadhyaya oraz grupa smyczków, eksponujących drony i „długie trwanie dźwięku”. Akustyczne instrumentarium zaczyna dominować nad elektrycznym, co nie oznacza wcale, że ekspresja traci na intensywności. Wręcz przeciwnie – wznosi się ku ekstatycznemu wymiarowi mantrowania, wspomaganego transowymi pochodami sekcji rytmicznej. W efekcie otrzymujemy jedną z ciekawszych płyt tego roku, choć przecież nie zaskoczy ona tych, którzy śledzili ewolucję duetu w ostatnich latach. Propozycja OM nie jest radykalnie oryginalna – sięga bowiem po raz kolejny do źródeł, z których muzycy rockowi czerpali od lat 60., kiedy George Harrison zainfekował rock’n’rolla muzyką indyjską – dowodzi ona raczej nieprzemijającego wpływu, jaki hindustańskie i karnatyckie praktyki muzyczne wywierają na wyobraźnię ludzi Zachodu. Warto o tym pamiętać, słuchając, znakomitych przecież, nagrań amerykańskiego duetu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz