niedziela, 30 grudnia 2012

Dronopedia III, albo na werandzie, w ogrodzie, w kosmosie (czekamy aż wybrzmi dźwięk ostatni…)



Ponieważ koniec świata nie raczył był opaść na nasze uśpione miasta i marznące rzeki, co wszak byłoby jakimś rozwiązaniem, pozwalam sobie zaproponować trzecią część dronopedii, by w świecie bardzo długich dźwięków poszukać odrobiny wytchnienia od hałasu po apokalipsie (która nie nadeszła). Dziś pogrążamy się z uporem w dziedzinie (elektro)akustycznej psychodelii. By sparafrazować poetę: „W krainę kwasu, w mroczną mą ojczyznę – jest wejście przez drony”. Choć przecież nie tylko…

Peter Wright, Pretty Mushroom Clouds, Archive Records 2007

Peter Wright należy do tych gitarowych samotników, którzy z upodobaniem instalują się z instrumentem i wzmacniaczem w dowolnym środowisku akustycznym, by improwizować w czułej z nim interakcji, zaś same nagrania chętnie doprawiają dźwiękami skradzionymi naturze. To, co Wright grywa wiąże się w sposób dość oczywisty z gitarowymi hałasami Lou Reeda z czasów „Metal Machine Music” – choć bywa mniej radykalne, czerpiąc również z dokonań klasyków psychodelicznej improwizacji, by wspomnieć tylko Grateful Dead czy Moby Grape. Pod tym względem „Pretty Mushroom Clouds” należy do typowych płyt Wrighta, prezentując zestaw nagranych w różnych lokalizacjach gitarowych dronów – wzmocnionych elektrycznymi sprzężeniami i nawarstwionych za sprawą użycia rozmaitych efektów brzmieniowych, spiętrzających fale elektroakustycznego hałasu: od folkowych akordów po metaliczne wibracje rozbestwionej elektryczności. W tle usłyszymy tu chóry ptaków i owadów oraz mniej lub bardziej egzotyczne głosy ludzkie i dźwięki środowiska (nie)naturalnego. God Bless You Mr Wright!

Cam Deas, Quadtych, Present Time Exercises 2010

Cam Deas – Brytyjczyk grywający solo na dwunastostrunowej gitarze akustycznej znajduje się w tym miejscu nieprzypadkowo. Właściwie jego nagrania dają się swobodnie umieścić między dokonaniami dawnych mistrzów „naiwnego” folku, którzy jak Robbie Basho czy John Fahey przecierali gitarzystom ścieżki na Wschód, a poszukiwaniami improwizatorów, takich jak Derek Bailey – uwalniających gitarę od brzemienia tradycji i stylistyk. Deas chętnie i śmiało improwizuje, jednak tym, co sprawia, że jego płytę umieszczam w kanonie „długich dźwięków” jest niesłabnące przywiązanie gitarzysty do pogłosu. Nadaje to gitarowym eskapadom Deasa nieco osobliwy posmak nagrań zarejestrowanych w przestrzeniach otchłannych, w których dźwięki wybrzmiewają nieskończenie długo nim przepadną w ciszy. Wpływa to oczywiście na styl gry Brytyjczyka – atakującego instrument nagłymi zrywami, gwałtownymi uderzeniami i wycofującego się natychmiast, by pozwolić dobytym dźwiękom trwać w przestrzeni. Efekt jest zniewalający.

Double Leopards, Halve Maen, Eclipse Records 2003

Już dość dawno przyjęło się w dyskursie okołomuzycznym nieco enigmatyczne określenie „dronowa psychodelia”, przy pomocy którego krytycy starają się uporać z dokonaniami artystów osadzających swe „długie dźwięki” w psychodelicznej tradycji przełomu lat 60. i 70. – nie zawsze skutecznie. Sądzę jednak, że z powodzeniem nadaje się ono do próby przybliżenia poczynań tego nowojorskiego tria, którego twórczość Piero Scaruffi zamknął niegdyś w zgrabnym sloganie: „cosmic drones for distorted guitars”. W istocie bowiem „Halve Maen” to zbiór długich, dryfujących konstrukcji dźwiękowych, w których gitarowe frazy płyną na tle elektronicznych dronów dobytych z analogowych generatorów i przyprawionych do smaku pokaźną dawką delaya. Całość brzmi niczym nagrany przez La Monte Younga soundtrack do niskobudżetowego horroru science fiction z połowy lat sześćdziesiątych – czyli najlepiej jak się da.

Haino Keiji, Twenty First Century Hard-y Guide-y Man, PSF 1995.
            
Album kanoninczny i rewolucyjny zarazem. Jedna z najważniejszych płyt z muzyką noise, zrealizowana przy tym na instrumencie całkowicie akustycznym. A zatem „akustyczny hałas”? Niech będzie. „Twenty First Century Hard-y Guide-y Man” to wynik flirtu Haino z lirą korbową – której poświęciłem już nieco miejsca we wcześniejszych edycjach „Dronopedii…”. Na płycie tej Haino skupia się na burdonowym aspekcie liry w sposób analogiczny do tego, w jaki La Monte Young potraktował tamburę, czyniąc z instrumentu towarzyszącego soliście pierwszoplanowe (a w istocie jedyne) źródło dźwięku („The Tamburas of Pandit Pran Nath”, 1982). Haino nie zadowala się jednak wyeksponowaniem elementarnego dronu liry w oczekiwaniu na (nie)kontrolowany wylew alikwotów. Uwalnia instrument od tonalności, a nawet muzyczności, czyniąc z niego po prostu intonarumori, czyli poręczne narzędzie do hałasowania. Dźwięk tego hałasującego mechanizmu jest, paradoksalnie, organiczny, źródłowy i – nie da się ukryć – drażniący. Co czyni go tym bardziej interesującym estetycznie.

Tony Conrad, Joan of Arc, Table of the Elements 1968/2006

Ścieżka dźwiękowa do dawnego, eksperymentalnego filmu Piero Heliczera i jedna z moich ulubionych płyt z elektroakustyczną muzyką dronową. Tym razem Conrad solo – grający na fisharmonii (ang. pump organ), czyli mechanicznych organach zasilanych przez grającego pedałami. Dobór i charakterystyka instrumentu nie jest tu bez znaczenia, wszak urządzenie to generuje – prócz dźwięków tonalnych – całe spektrum (od)głosów związanych wprost z jego eksploatacją, nierzadko zresztą głośniejszych od muzyki. Trzeszczy i piszczy, produkuje niesamowite przedmuchy, organizując w ten sposób swoistą audiosferę wykonania. Conrad, rzecz jasna, ani tych dźwięków nie eliminuje, ani nie stara się ukryć. Wręcz przeciwnie przyjmuje je z dobrodziejstwem inwentarza, czyniąc dodatkowym atutem sonorystycznym. Absolutnie genialny okazuje się np. miarowy, hipnotyczny puls płynący wprost z pedałów instrumentu, brzmiący basowo niczym w jakiejś protodubowej produkcji. W efekcie otrzymujemy popis gry na doświadczonym przez czas, archaicznym instrumencie i kawał soczystego, pulsującego, zaskakująco ciepłego (niemal elektronicznego) dronu!

Evan Parker/Keith Rowe, Dark Rags, Potlatch 2000

W istocie królestwem wyzwolonej improwizacji rządzi niepodzielnie dwoje kapryśnych i chimerycznych władców: przypadek i abstrakcja. Dlatego też używanie w odniesieniu do „freely improvised music” określeń takich, jak „psychodeliczna”, „dronowa”, „orientalna” etc. okazuje się zazwyczaj dość niezręczne a nawet ryzykowne. Bywa jednak i tak, że sama muzyka prosi się o taką (nad)interpretację, wywołując skojarzenia znane nam już skądinąd. Zaryzykuję zatem… Parker i Rowe improwizują swobodnie, a zatem w abstrakcji od muzycznych konkretów, a jednak ścieżki twórczej intuicji kierują ich ku regionom z dawna (zapo)znanym. Na „Dark Rags” są to obszary powiązane artystycznie i ideowo z muzyką Indii – właściwymi jej relacjami między tłem a (muzyczną) figurą oraz technikami improwizacji. Nie są to w żadnym razie skojarzenia oczywiste – całość rozgrywa się raczej w sferze konceptualnej niż na płaszczyźnie brzmień, rytmów czy doboru instrumentów. Jeśli jednak coś daje się tu uchwycić wrażliwym uchem, to będzie to właśnie subtelne przesunięcie akcentów – wyeksponowanie dronowego „tła”, które staje się jakością samoistną – nie zaś brzmieniowym zapleczem dla (nie)dyskretnych ingerncji improwizatorów. Tu dzieje się wręcz przeciwnie – działania instrumentalistów zlewają się w pulsujący mikrotonami potok dźwięków, które nigdy nie stygną.

Toshimaru Nakamura, Maruto, Erstwhile Records 2011
  
Jeśli Taku Sugimoto, stary druh Nakamury ze sceny Onkyo, wyspecjalizował się w „nie-graniu”, to sam Nakamura pozostaje od lat najwybitniejszym na świecie ekspertem od „grania na niczym”, zaś jego banalnie prosty patent „no-input mixing board”, czyli konsoli mikserskiej bez zewnętrznego źródła dźwięku zdradza ślady geniuszu. „Maruto” to jeszcze jedna – chyba najświeższa – solowa realizacja tego konceptu, która choć nie różni się zasadniczo od poprzednich to jednak okazuje się – po kilkukrotnym przesłuchaniu – najbardziej urokliwa. „Szmery własne” (trochę jak „sos własny” tuńczyka) stołu mikserskiego wypełniają tu całą przestrzeń akustyczną i powracają nieustannie wzmocnione feedbackiem uzyskanym za pomocą delayów i reverbów. W ten sposób płyta Nakamury ujawnia, „co szumi w nagraniach”, czy może raczej, „co szumi, gdy w nagraniach ›szumi‹”. Co więcej zaś, z szumów tych z pełnym powodzeniem czyni samowystarczalną jakość estetyczną – podając je słuchaczowi nie jako zbędny dodatek (brud w kanale komunikacyjnym), lecz samą istotę kompozycji muzycznej. W tej kategorii trudno byłoby zapewne odnaleźć dron bardziej elementarny, ten bowiem leży u samych podstaw słuchania (czy nawet słyszenia). Pozostaje jednak niepokojące pytanie: co szumi w kanale, kiedy komunikatem jest sam szum?

Organ Eye, Organ Eye, Staubgold 2007

Jedna z najciekawszych dronowych płyt z muzyką elektroakustyczną, jakie ukazały się w ostatnich latach. Organ Eye to w istocie znany z Osso Exotico David Maranha – którego pamiętam doskonale z wyśmienitego, nocnego koncertu podczas jednej z edycji toruńskiego CoCArtu. Maranha zaprezentował wówczas materiał przygotowany na organy i dwa wzmacniacze, kontrolowane przez jego współpracowników. I był to z pewnością jeden z najlepszych minimalistycznych koncertów, jakie dane mi było usłyszeć. Tu także Maranha „idzie w drony” („Two raga like tracks” – reklamuje swe wydawnictwo Staubgold). Tym razem jednak Portugalczyk ma do dyspozycji nieco obszerniejsze i bardziej zróżnicowane instrumentarium (Hammond, skrzypce, harmonium, bęben basowy, elektronika) oraz rozbudowany zespół (kwartet). Co nie zmienia faktu, że ekspresja jest oszczędna, a muzyka – konsekwentnie minimalistyczna. I faktycznie słychać w niej (odległe) echa Indii, choć zapewne nie bardziej niż we wczesnych nagraniach La Monte Younga. Poza wszystkim – płyty tej słucha się niezwykle przyjemnie – polecam więc ją z przekonaniem tym, którzy chcieliby rozpocząć swą przygodę z „długimi dźwiękami”.

John Duncan, John See Soundtracks, RRRecords 1996
Nie mogło zabraknąć głosu w sprawie „głosu”. Tym razem jednak podejdę do tematu w sposób dość ekstrawagancki. „John See Soundtracks” to płyta ze spreparowanymi przez Duncana ścieżkami dźwiękowymi do japońskich filmów pornograficznych (Doll, Fallen Angel, Inka, Aidayuki Passion, Power Love), w których przygotowaniu artysta brał udział w latach 1986-87 pod pseudonimem John See. Cóż otrzymujemy? „John See Soundtracks” przynosi ilustracyjną, balansującą na granicy hałasu muzykę ambient skomponowaną ze strzępów nagrań dokonanych w trakcie realizacji filmów i eksponującą przy tym ekspresyjne walory ludzkiego głosu. Szczególna rola przypada tu oczywiście oddechowi, który staje się podstawowym tworzywem dźwiękowym muzycznej ekspresji Duncana. Zmysłowe westchnienia oznaczające seksualną rozkosz, multiplikowane niemal w nieskończoność, powracają w natrętnej dźwiękowej pętli, a poddane brzmieniowym modyfikacjom przekształcają się tu wprost w hałas, w którym zmysłowa przyjemność zlewa się z akustyczną przemocą.

Robert Fripp & Brian Eno, No Pussyfooting, Opal Ltd. 1973/2008

Na koniec banał. Ale jaki! Oto jedna z tych płyt, które znają wszyscy, nawet ci, którzy nigdy ich nie słyszeli. Wiadomo przecież, że Eno to ambient, Fripp to King Crimson itd. Jeśli więc wybieram ten album, to przecież nie ze względu na jego niewątpliwe oddziaływanie na kolejne pokolenia rockowych eksperymentatorów, ale właśnie z uwagi na tę jego reedycję, która ukazała się w roku 2008, okraszona niebanalnymi „bonusami”. Nie są to bynajmniej „zaginione i cudem odnalezione” taśmy z odrzutami z sesji, ani nawet remiksy dokonane przez przyjaciół dwójki artystów. Jest to coś – zważywszy na charakter zawartej na płycie muzyki – dużo bardziej oczywistego, rzec by można – nieuniknionego. Drugi krążek w tym zestawie przynosi bowiem obie kompozycje duetu (przypomnę, że są to repetycyjne utwory „The Heavenly Music Corporation” i „Swastika Girls”) zaprezentowane w (nie)oczekiwanych wersjach: poznajemy je w „wariantach satanistycznych”, tj. puszczone od końca, dodatkowo zaś „The Heavenly Music Corporation” słyszymy jeszcze w wersji spowolnionej o połowę prędkości przesuwu taśmy (co sprawia, że dwudziestominutowa kompozycja rozciąga się do  czterdziestu minut). Banalne? Oczywiście! Genialne? A jakże! Ten prosty studyjny zabieg ujawnia w istocie samo sedno pracy z „długim trwaniem dźwięku” – koncentrację na jego wewnętrznej stronie i ekspozycję jego mikroelementów, umykających uchu w trakcie słuchania nagrań w rzeczywistym czasie ich trwania. Tytułem anegdoty twórcy płyty wyjaśniają jednak, że do tego rozwiązania pchnęły ich nagminne praktyki początkujących gitarzystów, słuchających solówek swych mistrzów na zwolnionych obrotach, by nauczyć się je idealnie kopiować. Płytę z dodatkami polecam oczywiście przede wszystkim natchnionym poszukiwaczom satanistycznych przesłań z Dominikańskiego Ośrodka Informacji o Nowych Ruchach Religijnych! W dwunastej minucie i szóstej sekundzie satanicznej wersji „Swastika Girls” słyszałem wyraźnie frazę: „Belial, Belial. Tralala. Tralala”. Lub coś w tym stylu (choć nie wątpię, że Robert Tekieli byłby w stanie usłyszeć tu całe litanie do szatana).

CDN......................................................................................................

1 komentarz: