piątek, 7 lutego 2014

Wpadło w ucho…


Żadne to zestawienie „The Best of…”, raczej nad wyraz wybiórczy przegląd tego, co mi wpadło w ucho w minionym roku (i nie wypadało przez czas dłuższy). Przyznam też od razu, że od pewnego czasu nie śledzę na bieżąco tzw. „rynku muzycznego” – współczesny pop mocno mnie zniechęca, awangarda nazbyt często mieli się we własnych mieliznach (roczna produkcja płytowa Johna Zorna mnie przytłacza), zaś eksperymenty mocno potaniały, odkąd centrum rockowego offu stał się festiwal o nazwie „Off”, na którym dawni akolici Gniewu i Buntu wyprzedają resztki hałasu („po taniości”). Co nie znaczy bynajmniej, że dobrej muzyki brakuje. Sądzę nawet, że jest wręcz przeciwnie… Zacznę jednak przewrotnie – od „nowych staroci”.

Na początek jedna z najciekawszych reedycji roku 2013, wydany przez Not Now Music Limited „trójpak” „Joe Meek Telstar: Anthology”, a więc wybór najznakomitszych nagrań szalonego brytyjskiego producenta, który w pierwszej połowie lat 60 antycypował w swym studiu późniejsze dokonania mistrzów konsolety – pionierów dubu, space rocka, psychodelii i progresywnej elektroniki. Rzecz nie do przeoczenia – zwłaszcza, że Meek przez lata pozostawał bez reprezentatywnego przeglądu swej twórczości, przysypany nieco stereotypowymi opiniami o ekscentrycznym, dziwacznym czy wręcz kabaretowym charakterze nagrań pozbawionych rzeczywistej wartości estetycznej. Zebrane na trzech płytach piosenki (bo przecież tak czy inaczej są to po prostu piosenki) przeczą tym ocenom w sposób bardzo przekonujący.

Kolejną kluczową reedycją było z pewnością wydanie przez Finders Keepers dwóch soundtracków do kultowych filmów Juraja Herza: „Morgiana” (1972) i „Palacz zwłok” (1968) – na winylu i CD – dokumentujących zarazem (raz jeszcze) niepowtarzalny geniusz czeskiej muzyki filmowej i jej najwspanialszych twórców: Zdenka Liški i Luboša Fišera. I znów – jak wcześniej w przypadku „Stokrotek”, „Dziewczyny na miotle”, „Małej syrenki” i , oczywiście, „Valerii” – mamy przed sobą popis muzycznej wyobraźni, kompozytorskiej i technicznej sprawności, intuicji oraz artystycznego wdzięku – owocujących eksplozją czystej psychodelii o niezwykłym, środkowoeuropejskim, posmaku.


Co zaś z nowościami? Do moich faworytów, z powodów zarówno ideowo-sentymentalnych, jak i czysto muzycznych, należy z pewnością „The Road to Jajouka. A Benefit Album” (HOWE Records 2013) – płyta, na której można usłyszeć, jak John Zorn, Bill Laswell, Marc Ribot, Ornette Coleman, Flea, Lee Ranaldo oraz DJ Logic (i nie tylko) interpretują nieśmiertelne muzyczne tematy rodem z Jajouki – każdy inaczej, wszyscy pod przemożnym wpływem archaicznego wzorca z jego ekstatycznym transem i prostymi improwizacjami snutymi na tle równie prostych struktur rytmicznych. Interpretacje bywają tu różne – od bluesowych, przez free jazzowe i rockowe aż po dubowe eksplozje elektroniki i klasycyzujące ujęcie tematu przez Howarda Shore’a i londyńskich filharmoników. Przy takim rozrzucie stylistycznym płyta pozostaje jednak nad wyraz spójna, o czym decyduje, rzecz oczywista, zniewalająca moc pierwowzoru. Nieprzypadkowo to właśnie Bachir Attar i jego muzycy udzielający się w niektórych nagraniach zdają się w swej ekspresji dużo bardziej awangardowi od Zorna i Colemana.

 „Wassertur Music” (Nefryt 2013) akustycznego kwartetu Rajkowski (śpiew alikwotowy), Zgraja (trąbka), Reginatto (saksofon altowy), Römisch (kontrabas) przywodzi mi na myśl kompozycje/improwizacje zbudowane wokół ogrywania akustyki niezwykłych „przestrzeni koncertowych”, jak to miało już miejsce w wypadku nagrań Johna Butchera w jaskiniach i tunelach metra, Christiny Kubisch w pustym zbiorniku na gaz (jej „Licht Himmel. Gasometer Oberhausen” wydaje się projektem ideowo najbliższym omawianej tu płycie) czy polskiego HATI w opuszczonych halach fabrycznych. Takie granie ma więc już swoją tradycję, ma także swoistą estetykę – eksponującą zazwyczaj walory akustyczne przestrzeni i pozwalającą wybrzmieć najpotężniejszemu instrumentowi, jakim niezmiennie okazuje się pogłos ogrywanego miejsca. „Wassertur Music” jest zatem przede wszystkim utworem eksplorującym przestrzeń zabytkowej wieży ciśnień w Brunszwiku. To w jej pozornej ciszy rozgrywa się muzyczny dramat rozpisany na głos oraz grupę instrumentów, tkających sieć subtelnych interakcji – wzajemnych i tych obliczonych na odzew samej przestrzeni, której pustka prowokuje działania muzyków, by przechwytywać dźwięki i poddawać je dyskretnej modyfikacji. Rodzi się w ten sposób muzyka piękna, skupiona i, par excellence, medytacyjna – przy czym istotą tej medytacji okazuje się nie „religijna wizualizacja” czy „ćwiczenie ciała” lecz (meta?)fizyka samego dźwięku.
Po zawieszeniu działalności przez rockandrollowy band wszechczasów, Sun City Girls, otrzymujemy do rąk kolejne odsłony retrospektywnego cyklu Singles oraz wydawnictwa efemerycznych projektów braci Bishopów: Richarda (Rangda, The Freak of Araby) i Alana (Alvarius B.). Do tych ostatnich należy również album „The Invisible Hands” (Abduction 2013) nagrany przez Alvariusa B. w maju roku 2012 w Egipcie z towarzyszeniem lokalnych muzyków oraz gościnnym udziałem innego weterana sceny impro-rockowej rezydującego od pewnego czasu w Kairze, Sama Shalabiego (ex-Shalabi Effect). „Niewidzialne ręce” przynoszą zbiór piosenek utrzymanych w manierze orient-folkowej, choć tak jak w wypadku dokonań SCG piosenka okazuje się tu formułą nad wyraz pojemną – osuwając się w niekontrolowaną improwizację, eksplodując nieoczekiwanym hałasem czy przeistaczając w monolog Alvariusa. Płyta posiada więc wszystkie wady i zalety Bishopowej estetyki, choć przyznać trzeba, że wyeksponowana w warstwie brzmieniowej arabszczyzna  dodaje tej muzyce niewątpliwego, egzotycznego uroku oldschoolowej psychodelii.
Pozostając w klimacie psychodeliczno-orientalnym, pozwolę sobie zarekomendować płytę „The Dusted Sessions” (Thrill Jockey 2013) grupy Date Palms – nagraną podczas zaćmienia Słońca w maju 2012 roku (a zatem bliźniaczą siostrę „The Invisible Hands”). Album daje się bez trudu zaliczyć do zorientowanego na Orient „dronowego zwrotu”, jaki dokonał się ostatnimi czasy w gitarowym graniu (by wspomnieć nowe wydawnictwa OM). Świadczy o tym już dobór instrumentów – obok elektrycznych gitar pojawia się obowiązkowa tampura a także improwizujące wyjątkowo „długimi dźwiękami” skrzypce. Niby nie ma tu nic nowego, a jednak sesjom Date Palms towarzyszy dość wyjątkowa aura przywodząca na myśl dawne jamy Grateful Dead i Moby Grape oraz indyjskie wycieczki ekscentrycznych formacji w rodzaju The Ceyleib People. W efekcie zaś rodzi się rzecz wyjątkowo przyjemna w słuchaniu.

To był dobry rok dla polskiego jazzu. I nie mam tu, bynajmniej, na myśli nagrody Grammy dla Włodka Pawlika (czy ktoś wymieniłby to nazwisko w mediach głównego nurtu, gdyby nie to trofeum?), lecz np. znakomity album: Hera with Hamid Drake, „Seven Lines” (Multikulti Project 2013). Choć Hamid Drake stał się już w naszym kraju niemal stałym rezydentem i uczestnikiem rozlicznych polskich projektów muzycznych (regularnie grywa nawet w – średnio ujazzowionym – Toruniu), to jego udział w nagraniu płyty „Seven Lines” nie jest li tylko „wisienką na torcie”, „kwiatkiem u kożucha” czy nawet „musztardą po obiedzie” (jak bywało w niektórych wypadkach). Stało się tak, gdyż Hera to po prostu dobry jazzowy skład (Zimpel, Postaremczak, Cierliński, Rogiński, Wójciński i Szpura), którego ozdobą są nie tylko zaproszeni goście, ale także – wszak nieoczywiste w jazzowym kontekście – wibrujące drony płynące z liry korbowej Macieja Cierlińskiego. Na ich tle rozwijają się improwizacje instrumentów dętych, frapujące frazy elektrycznej gitary Rogińskiego i wreszcie, last but not least, perkusyjne popisy Drake’a. Co w sumie daje wyśmienity, wysmakowany album z na poły improwizowaną muzyką zbudowaną na wyraźnie zaznaczonej etnicznej podbudowie, dalekiej jednak od banałów world music.

Marcin Ciupidro, „Talking Tree” (Unzipped Fly 2013) – album, który był dla mnie największym zaskoczeniem – urzekając subtelnym i inteligentnym połączeniem jazzowej kameralistyki, estetyki chill outu i nieco postarzonej elektroniki. Wibrafon raz jeszcze okazuje się tu instrumentem stworzonym wręcz do kreowania brzmień nieoczywistych, egzotycznych i psychodelicznych zarazem – niebywale plastycznym narzędziem budowania nastroju. Słychać tu i minimalistyczne repetycje, i elektroniczny szlif i, bardzo wyraźne, echa progresywnego wibrafonowego jazzu (pomyślałem o płytach Walta Dickersona), i wreszcie ślady nieco lżejszych aranżacji. Na dodatek tylko trzydzieści minut muzyki – co wzbudza mój szacunek, dowodząc, że na płycie znalazły się tylko te utwory, które miały (i powinny) się na niej znaleźć.

Niejednym wzruszeniem obdarowała mnie w mijającym roku także Wovoka, serwując płytę „Trees Against The Sky” (LADO ABC 2013) – płytę którą najchętniej określiłbym po prostu mianem bluesowej, gdyby nie fakt, że w polskim żargonie krytyków muzycznych oznacza to zazwyczaj kategorię zarezerwowaną dla n-tej inkarnacji grupy Dżem, rżnącej na Juvenaliach w Opolu (przepraszam Opole, ale to zestawienie było tu nieuniknione) – „Czerwony jak cegła” i „Whiskey moja żono”. Mam więc problem z polskim bluesem, bo wolałbym go w wersji Wovoki – prostej, czarnej, transowej i minimalistycznej – z oszczędnie grającymi instrumentalistami, charyzmatycznym wokalem i pięknym tonem gitary Rogińskiego (czapki z głów!). Prawdę powiedziawszy – niejeden amerykański band z okolic „weird folku” powinien się poczuć zawstydzony po wysłuchaniu „Trees Against the Sky”. I bardzo dobrze.

Stara Rzeka, „Cień chmury nad ukrytym polem” (Instant Classic 2013). Wszyscy już docenili Starą Rzekę, która przebojem wdarła się z muzycznego undergroundu do „niemal-mainstreamu”, przecierając, mam nadzieję, szlaki dla innych projektów odkrywających przed słuchaczami psychodeliczną dziedzinę „weird folku”. Czego by już o niej nie napisano, płyta Kuby Ziołka jest po prostu dobrą płytą z niebanalną „muzyką gitarową”, czerpiącą swe źródła (jak na rzekę przystało) z folkowej gleby – jej akustycznych obsesji i elektrycznych fascynacji. Brzmienie jest surowe, więc zacne, produkcja oszczędna, więc udana, melodie proste – zatem piękne. Oto przepis na udany album.

Dwutysięczny, „Jedwabnik” (Bocian/Sangoplasmo 2013) - to płyta (a pierwotnie kaseta) słusznie doceniana w zestawieniach i opiniach krytyków muzycznych. Dawno bowiem nie było na naszym rynku tak starannie pomyślanej i świetnie wykonanej muzyki elektroakustycznej zawieszonej gdzieś w połowie drogi między kameralnym ambientem a swobodną improwizacją. Muzyki szanującej ucho słuchacza i jego muzyczną inteligencję, oszczędnej w środkach wyrazu, skupionej i dziwnej – dziwnością skłaniającą do ponownej lektury. Napisałbym, że „Jedwabnik” to płyta wyrafinowana, gdybym nie obawiał się, że ten epitet w odniesieniu do muzyki u podstaw swych niepokornej mógłby okazać się obelgą.


Nowa płyta The Ex „Enormous Door” (Ex Records 2013), jak zwykle dobra, wydaje się dość prostą i oczywistą konsekwencją Exowych peregrynacji (do Afryki) i Exowych przyjaźni (z jazzmanami) – prócz podstawowego kwartetu mamy tu bowiem pierwszorzędną sekcję dętą (Gustafsson/Vandermark/Wierbos/Paci), zaś nieskomplikowane rockowe piosenki nabierają zabarwionego etiopską nutą oddechu, uwodząc słuchacza egzotyczną melodyką. Nie jest to płyta, o której należałoby się jakoś obszernie rozpisywać, gdyż całą swą moc objawia ona przede wszystkim w trakcie głośnego (a jakże!) słuchania. Potężna, radosna muzyka obdarowująca energią czerpaną wprost ze słońca. Dosłownie – wstyd nie znać. A zupełnie na marginesie – grając od kilkudziesięciu lat swe proste utwory, The Ex dystansują o wiele długości wszystkie alternatywne odkrycia indie rocka, którymi systematycznie raczą nas mainstreamowe rozgłośnie (dlaczego nie słyszałem The Ex w radiowej Trójce?) i offowe festiwale. 

The Magic Carpathians & Tundra, „Reindeer Luck” (World Flag Records 2013) – to przykład udanej kooperacji zrodzonej w procesie grupowej improwizacji, którą od lat zgłębiają Anna Nacher i Marek Styczyński, wnosząc do nieco hermetycznego niekiedy świata abstrakcyjnych „dźwięków-samych-w-sobie” eksponowanych z upodobaniem przez „wyzwolonych improwizatorów” trochę nostalgiczny, a trochę egzotyczny powiew „dźwięków-dobytych-skądinąd”: z kultur swojsko-obcych lub nieoczywistych instrumentów, których użycie rozmywa i tak płynne granice między muzyką a etniczno-naturalną sonosferą samego świata. Na „Reindeer Luck” w proces konstrukcji tego uniwersum włączeni zostali także muzycy duetu Tundra: Dawid Adrjanczyk i Krzysztof Joczyn, uzupełniając źródła dźwięku o flety, dzwonki, taśmy i kalimby. I tak oto rodzi się świat zapętlonych głosów, prostych fraz i drobnych rytmów przepływających w nieśpiesznym dryfowaniu. 
„Rite of Passage” (Cat Sun 2013) – kolejny solowy album Mirta – o tytule pożyczonym raczej od Arnolda Van Gennepa niż z „Miami Vice” (swoją drogą strach pomyśleć, co się stanie, gdy Tomek zacznie pożyczać tytuły od Lévi-Straussa: „Surowe i gotowane”, „Od miodu do popiołów”, „Drogi masek”, a może nawet „Elementarne struktury pokrewieństwa”?). Ale „Rite of Passage” to przede wszystkim muzyka: dyskretna, analogowa elektronika, niestroniąca od beatów, okazjonalnie okraszona egzotycznymi samplami – miejscami zachęca do tańca, by zaraz osadzić słuchacza w postawie czujnego nasłuchiwania. Mirt dość świadomie unika tu efekciarstwa, stawiając na brzmieniową oszczędność i pewne stonowanie, co, w moim odbiorze, jest dowodem muzycznej dojrzałości twórcy.

Kończę wydawnictwem DVD z zapisem koncertu Brötzmannowskiego tentetu „Concert for Fukushima. Wels 2011” (PanRec/Trost Records 2013). Słynny Chicago Tentet pojawia się tu wzbogacony o czworo gości rodem z Japonii: Yoshihide Otomo, Akira Sakata, Toshinori Kondo i Michiyo Yagi, którzy pojawiają się kolejno – stając się wiodącymi solistami w następujących po sobie odsłonach koncertu, o ile oczywiście określenie „wiodący solista” znajduje jakiekolwiek zastosowanie w odniesieniu do kolektywnej improwizacji nadzorowanej przez Petera Brötzmanna. Trąbka (Kondo), koto (Yagi), saksofon (Sakata) i gitara (Otomo) stają się tu raczej kluczowymi punktami odniesienia lub punktami wyjścia dla zmasowanego ataku grupy instrumentalistów, którzy dawno już porzucili banalne wyobrażenia o tym, co pozostaje muzyczne, co zaś osuwa się w chaotyczną domenę hałasu. Oglądając ten koncert, przekonywałem się zresztą coraz bardziej, że używanie określenia muzyka w odniesieniu do poczynań Brötzmanna jest bezzasadne i nieużyteczne. Oto bowiem postaci na scenie zachowują się trochę jak figury z obrazu Boscha „Statek głupców”, trochę zaś jak armia zepsutych mechanicznych zabawek – podrygując nerwowo, trzęsąc instrumentami, tupiąc i skacząc komicznie. Zarazem zaś w tych pozornie absurdalnych gestach i działaniach przejawia się moc tak elementarna i zniewalająca, że każe mi wierzyć, iż obcuję nie z muzyką, lecz ze spontaniczną transmisją kosmicznej energii nieporównywalnie potężniejszej niż rozszczepiony atom, który „popsuł się” w elektrowni Fukushima.
Oto, co usłyszałem w roku 2013. I oby 2014 nie był gorszy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz